Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

wtorek

Recepta na "Doła"

 Masz zgryza, co? Na stres trzeba reagować tak, by stres trafił do tego kogo nie lubisz. Bo nie ma człowieka, któremu nie trafia się "dół" mówiąc kolokwialnie. Często zdarza się nam mieć zły dzień. Kombinując jak się go pozbyć, szukamy ofiary którą chcemy obdarzyć tym, co nas drażni, boli. Tak, to już jest, że często wyżywamy się na bliskich, znajomych, podczas gdy o wiele lepiej jest wyładować stres na kimś zupełnie nam obcym, naprawdę zasługującym by tak go potraktować.


Pewnego dnia (było to już dawno temu). Przypomniałem sobie o zaległym telefonie, jaki miałem wykonać. Odnalazłem numer w notesie i wystukałem go. Odezwał się facet po drugiej stronie mówiąc: - "halo!". Poprosiłem go grzecznie, czy mógłbym rozmawiać z Ania. Facet bez słowa jebnął słuchawką. Byłem kompletnie zaskoczony. Jak można być tak źle wychowanym? Sprawdziłem jeszcze raz numer do znajomej i wykręciłem. Okazało się, że za pierwszym razem wystukałem niewłaściwe cyfry. Po skończonej rozmowie ze znajomą postanowiłem zadzwonić pod poprzedni, zły numer i kiedy tylko uzyskałem połączenie i gdy odezwał się znajomy głos, rzuciłem krótkim: "ty chuju!", po czym, rozłączyłem się.

Zapisałem sobie typa numer na żółtej karteczce i przykleiłem na monitorze. Kiedy coś wyjątkowo źle mi wychodziło, kiedy płaciłem zalegle rachunki, dostałem mandat za złe parkowanie wozidełka, albo z innego powodu miałem zły dzień, dzwoniłem do typa i kiedy tylko się zgłosił, serwowałem mu głośne: TY CHUJU! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki samopoczucie wracało do normy.

Po pewnym czasie wprowadzono - za drobną dopłatą, program identyfikacji numeru dzwoniącego, przez co mój sposób na chandrę i stres okazał się poważnie zagrożonym. Zadzwoniłem wiec do typa, przedstawiając się jako pracownik koncernu telekomunikacyjnego i zapytałem: "Przepraszam, czy słyszał pan może o naszej nowej odpłatnej ofercie w zakresie identyfikacji numeru dzwoniącego?".
- Nie! - uciął i jebnął słuchawką. Zadzwoniłem do niego ponownie - mówiąc, donośnym głosem: Nie słyszałeś młotku o tym programie dlatego, bo jesteś ZŁAMANYM CHUJEM!

Kilkanaście dni później, kiedy na parkingu przed supermarketem próbowałem zająć wolne miejsce, jakiś cham w fordzie mustangu bezczelnie zajechał mi drogę i wepchał się w to wolne miejsce.
Wqurwił mnie nielicho. - Ale... Na mustangu była kartka "For seel" i numer telefonu. Zanotowałem go skrupulatnie. - Wieczorem zadzwoniłem. Halo, czy to pan ma mustanga do sprzedania?
- Tak.
A gdzie można go obejrzeć?
- Stoi pod garażem domu przy ul. ...
A kiedy pana można złapać w domu?
- No tak od 5 PM już raczej jestem.

Zapisałem numer chama na żółtej karteczce tuż poniżej numeru typa, do którego miałem zwyczaj dzwonić gdy mnie stres dopadał. Teraz, miałem dwóch chujów którym mogłem sprezentować stres.

Po kilku razach wydzwaniania do nich - poczułem, że nie było to już takie ekscytujące, jak na początku. Brakowało adrenaliny. Jadąc truckiem, wpadłem na zupełnie inny pomysł.

Znowu coś mi nie wyszło i miałem wkurwa. Zadzwoniłem do typa: Hallo! - jak zwykle - TY CHUJU! – krzyknąłem! Tym razem jednak, nie odłożyłem słuchawki. Jesteś tam jeszcze - spytałem?
- Jestem! - wrzasnął. - Jestem, posrany palancie! Nie wiem kim jesteś chciałbym cię dostać w swoje ręce! Gnoju pierdolony! Powiedz gdzie mieszkasz to zaraz pojadę i ci rozjebie ryj! - wykrzyczał jednym tchem.
- Taaak!? – mówię, no to mieszkam... - poznasz po brązowym mustangu zaparkowanym pod garażem! Czekam na ciebie CHUJU!

Typ rzucił słuchawką aż mi w uchu zadzwoniło, a ja natychmiast wykręciłem numer chama z mustangiem.
- Hallo! - to ty śmierdzący spermą pedale?! Dzwonie do ciebie, bo mam ochotę - w końcu zrobić ci z ryja befsztyk! Jak masz jaja pedale to wyjdź przed swój dom - pod garaż, zaraz u ciebie chamie będę!

Po małej chwili podjechałem i ze swojego wozidełka - z oddali, oglądałem dwóch debili wkładających sobie wzajemnie do pustych łbów swoje racje. Prawdziwa rozkosz!


poniedziałek

Odszedł

 Kris Kristofferson – amerykański aktor, piosenkarz, kompozytor i autor tekstów piosenek.
Legenda muzyki folk i country.

wtorek

Zanim klikniesz "Wyślij"

Pomyśl. Warto!

Pisząc jakiś tekst, wysyłając fotkę - zastanów się co chcesz nim przekazać, osiągnąć - wzruszyć, rozśmieszyć, wkurwić, zaciekawić? Tekst bez tego rdzenia to jak flachą bez wódki. Niby budzi jakieś skojarzenia, ale...

Nie wysyłaj postów tylko po to by coś wysłać.
Nie poruszaj tematów, w których się czujesz pewnie.
Zastanów się kto to będzie czytał; tzn. adresuj swój tekst do jakiegoś konkretnego odbiorcy (nie chodzi tu o konkretną osobę, ale konkretny krąg odbiorców).

Nie nudź, ale też nie staraj się być zabawnym za wszelką cenę. Nic na siłę! Pisz tak jakbyś do kogoś mówił, nie wysilaj się na "górny styl" jeśli to nie jest twój styl (naturalnie uważaj też byś nie przegiął).

Nie pisz "pod publiczkę" - pisz pod siebie. Jeśli jesteś dobry "publiczka" to zaakceptuje (i przy okazji będziesz miał własny styl). Jeśli jesteś denny to i tak wdzięczenie się do publiki niewiele ci pomoże.

Nie patrz czy jesteś na chartsach; patrz czy jesteś dobry. Twoim celem nie powinny być charts' a osiągnięcie celu w tym, co robisz. Jeśli zaowocuje to wysoka pozycja na chart Sach tym lepiej. Niech każdy tekst będzie wywołany CZYMŚ, jakaś zapładniającą lekturą, zdarzeniem, opinią. Tekst napisany na zasadzie; "nudzi mi się... może strzelę jakiś tekst... tylko o czym... może o tym, że mucha lata i bzyczy wkurwiająco...". W 99 szansach na 100 będzie denny.

Czytaj ile wlezie, zawsze coś na tym skorzystasz (nie tylko teksty innych autorów w magach). Załapiesz nowe słówka, jakieś oryginalne spojrzenie na ograny pozornie temat. Czytając analizuj - "jak on to robi". To nie wstyd uczyć się.
Patrz, obserwuj, chłoń, potem to przetwarzaj w swoim umyśle. Naprawdę warto.

Dobrze jest poczytać sobie "Alchemię słowa" Parandowskiego albo "Karafkę La Fontaine'a" Wańkowicza. Wprawdzie nie będzie tam nic o X, komputerach, ale mnóstwo o warsztacie pisarskim. Kiedy uznasz, że jesteś już dobry... chciej być lepszym. Gdy uznasz, że jesteś lepszym, miej ambicje bycia najlepszym. Gdy i to osiągniesz, chciej być JESZCZE lepszym. Bo kto nie idzie naprzód ten się cofa. Moment, w którym uznasz, że przestałeś się rozwijać będzie sygnałem, że należy kończyć swą karierę "Ćwierkacza".
Aczkolwiek jesteś niewątpliwie wybitną i fascynującą osobowością, to nie zanudzaj zbytnio innych swoimi:
- przygodami erotycznymi,
- opisami balang,
- perypetiami szkolno/zawodowo/rodzinnymi.
Czytelnik to taki squrwensyn, że chce abyś go bawił, zaciekawiał i ma zasadniczo w dupie twoje sprawy. Wiem, że to chamstwo, smutne to, ale prawdziwe.
- Czyli - nie pieprzcie bez sensu! (Czy ktoś pamięta świetny rysunek Mleczki?

Nosorożec rucha żyrafę na dole napis;
"Obywatelu, nie pieprz bez sensu!"

Ten rysunek winien wisieć nad komputerem każdego ambitnego uczestnika mediów społecznościowych.

Każdy może pisać, ale nie każdy powinien się drukować.
Widziałem ostatnio w tv program "Mam talent". Ogarniał mnie wstyd za różne beztalencia, których popisy wokalne wywołują ból dupy.
Pomysł o tym pisząc tekst. Czy chcesz by ktoś wstydził się za ciebie?

Lepiej napisać 1 tekst na 5 dni niż 5 tekstów w jeden dzień. Nie ulegaj fetyszowi ilości. Przecież i tak liczy się TYLKO jakość. Możesz być znakomitym uczestnikiem pisząc 20-50 kb kwartalnie, zaś sam fakt napisania 300 kb tekstu NIC nie znaczy, prócz tego że miałeś dużo wolnego czasu. Tworząc dużo chłamu wyrobisz sobie opinię "chłamoroba" i nikt nie będzie zauważał twoich, nawet  dobrych tekstów, ponieważ zginą w natłoku badziewia.
Co wrażliwsi będą starali się omijać teksty sygnowane twoja ksywa i choćbyś poniewczasie stawał na uszach - wątpię by udało ci się pozbyć nabytej etykiety.

Naturalnie najlepiej byłoby pisać teksty dobre i dużo, ale nie jest to proste.
Więc mniej a dobrze!
Słownik ortograficzny to naprawdę niezła rzecz. W ostateczności jak nie wiesz lub nie jesteś pewny jak pisze się "pszenica" - pisz zboże. Twoja ortografia świadczy o tobie to przecież nic innego jak wyraz lekceważenia odbiorcy i przy okazji lamerstwa (może nie dużego, ale jednak). Nie licz na korektę. Nie mając szacunku dla ortografii nigdy nie nabierzesz szacunku dla słów. Tym samym one nigdy nie nabiorą szacunku dla ciebie i nigdy nie będą układać się tak, jak powinny i jakbyś chciał. Przeciwnie, będą ci robiły na złość i zgrzytały jak piach w zębach. Nie twórz własnych zasad ortografii i składni, nie twórz własnego języka jeśli jeszcze nie opanowałeś polskiego.
Pisząc tekst stosuj się do następującej zasady:
- czas POPRAWIANIA napisanego tekstu = czasowi jego pisania, ale ze zmianą jednostki czasu o rząd wyżej.
- Czyli, jeśli pisałeś tekst przez dwie godziny to "optymalizuj" go przez dwa dni.

Nie wierz nikomu, kto twierdzi, że pisze (dobre) teksty ot tak, realtime. Albo łże albo jest jakimś absolutnym wyjątkiem od reguły.

Nigdy nie wysyłaj świeżo napisanego tekstu, zawsze będziesz żałował!
Napisany i zoptymalizowany tekst odłóż. Następnie czytaj go tak, jakbyś był nie autorem, a czytelnikiem. Zobaczysz ile poprawek i zmian przyjdzie ci w tym czasie do głowy. Dość często napiszesz go jeszcze raz od początku i to dużo, dużo lepiej.
Jeśli po zabiegu opisanym jw. stwierdzisz, że wcześniej napisany tekst jest w całości ok i nie ma w nim nic do poprawy, to oznacza że masz za duże mniemanie o własnej osobie i raczej (tym samym) nie będziesz dobrym w tym czym chciałbyś być. Zapytaj kogo chcesz - każdy PORZĄDNY twórca praktycznie NIGDY nie jest zadowolony do końca ze swego dzieła (nawet jeśli ciebie powaliło ono na twarz). Zawsze jakiś czytacz stwierdzi, że to co napisałeś, warte tego, by tym, psu dupę rozbić.

Czytaj swoje teksty na głos - posłuchaj jak brzmią. Czytać, a słyszeć to nie to samo. Głośne czytanie umożliwia uzyskanie "melodyki" tekstu. Bądź pisarskim Chopinem, nie Pendereckim. Niech twój tekst płynie jak rzeka, a nie przypomina tarcia styropianem po szkle.

Sam bądź dla swoich tekstów najsurowszym sędzia i selekcjonerem. Łatwiej samemu wyrzucić na śmieci swój tekst, niż widzieć jak pastwią się nad nim inni. Dbaj o swoją imię.

Wiem, że to marzenia ściętej bani, ale już samo to że ktoś to przeczyta i zastanowi się nad tym, wg mnie spełniło swoje zadanie.

Zastanowienia + powodzenia życzę.


niedziela

Władek

 


                                                  Mój pupil Władek


Nie jestem literatem... no.. może pół, bo jeszcze tyle mogę. Zanim znalazłem się w Kanadzie, było jeszcze osiem miesięcy w Grecji.
Wylądowaliśmy za pośrednictwem LOTu w Atenach 27 listopada w trójkę, na wycieczce Orbisu. 

Po trzech dniach "wycieczki" jeszcze w wycieczkowym hotelu jeden z koleżków, który miał brata w Denver oznajmił, że nie nadaje się na emigranta i wrócił do kraju. Z drugim koleżką wynajęliśmy mieszkanie w centrum Aten i w te pędy szukamy roboty. Koleżka znalazł zajęcie przy pozyskiwaniu stalowych prętów ze słupów trakcji elektrycznej metra. 12 h. z "Kacperkiem" w rencach (tak nazywał 10 kilowy młot) rozbijał betonowe słupy. Wytrzymał miesiąc i wrócił autostopem do rodziny.

Znalazłem robotę w Pireusie przy czyszczeniu zbiorników tankowców. Robota jak w piekle. Po dwu tygodniach koleżka dał mi namiar na faceta który robił za agenta zatrudnienia - ów, zaoferował mi robotę na farmie na wyspie Kos. 

Płynąłem z Pireusu promem dobę. W porcie czekał na mnie boss świńskiego biznesu - Kostas. Była 23.3o. Zawiózł mnie do swojego hotelu (miał ich pięć). Pokazał lokum, zapoznał co i jak - mówiąc, że będzie po mnie o 6 rano.

Szybki, gorący tusz, zerknąłem w niebo by znaleźć Gwiazdę Polarną (w nieznanym mi miejscu muszę zawsze wiedzieć, jak położyć się spać). Znalazłem konstelację i witaj Morfeuszu.

O 6.oo jedziemy na farmę. Na farmie cztery i pół tys. świntuchów + 80 byków-opasów z węgierskiej Puszty. Kostas zaopatrywał hotelowe restauracje na wyspie w sezonie + dwa swoje sklepy na wyspie, a przez cały rok (dwa razy w tygodniu) transport tuczników szedł do Aten.

Podczas udzielania instrukcji Kostas zapytał, czy lubię zwierzęta? Oczywiście odrzekłem, inaczej mnie by tu nie było. Zapytałem go - mówiąc; therefore i like animals, that when are yawning have a human face - you can it that (dlatego lubię zwierzęta, że gdy ziewają mają ludzką twarz. Zauważyłeś to może?). Kostas aż przysiadł ze śmiechu - poczułem, że wzbudziłem w nim uczucie sympatii. Będzie dobrze pomyślałem. Gdyż człowiek skory do żartów nie może być złym człowiekiem.

Procedury jakie musiałem opanować i ściśle przestrzegać w tym co będę robił, przypominały mi prawo drogowe - mianowicie, będę mieszaczem karmy dla zwierzyny. 

Pozapisywałem sobie, ile i czego mieszać (były tuczniki, maciory, młódź i byki) ilości i skład, bo był inny dla każdej nacji. 

W ogromnym mikserze w którym na raz mieszał tonę paszy składającej się z dodatkami np. antybiotyki, dla tuczników - nawet starty na proch marmur.

Tylko kukurydza szła do miksera automatycznie - z silosu, ślimakowym transporterem. Reszta pasz była składowana w workach po 40/50 kg. 

Worki trzeba było ręcznie nosić z pryzm i sypać do betonowej dziury w betonowej podłodze z której podawał podajnik do miksera. Przerzucałem dziennie około 20/25 ton.

Kostas dał mi skuter bym miał czym dojeżdżać do pracy i w ogóle bym był mobilnym. Dał mi też wiatrówkę bym polował, gdy wyjdę na papierocha, na szczury wielkie jak koty, było ich tyle, że można było Kostasa posądzać o lewy, nieopodatkowany biznes. 

Miałem też do pomocy traktor z łychą z tyłu i lemieszem z przodu by nawóz było czym spychać spod byków na gnojowisko i małe autko z paką do wywożenia śmieci i padłych zwierząt na śmietnik oddalony o 15 km. od farmy. Odsapnąłem zawsze przy tym zajęciu i nabierałem ochoty do życia - widząc, coraz jaśniejsze „światełko w tunelu” dla mych ambicji i planów.

Na Kos dopłynąłem tydzień przed wigilią. Po trzech dniach wdrażania do zupełnie nie znanego mi zajęcia, wyrobiłem się w 12 h. z zadania napełnienia dostatecznie silosów karmą dla zwierzaków, a po tygodniu - Kostas, poklepał mnie po łopatce i podniósł dniówkę o 10%. Poza tym, zaprosił na pierwszy dzień świąt do swojego domu na Christmasowy obiad. 

Wigilię spędziłem sam - nie licząc pieczonej na grillu ośmiornicy w portowej knajpce, której nawet nie zjadłem całej, bo łzy blokowały mi krtań. Powlokłem się do hotelu. Po drodze kupiłem małpkę Curvazje (Courvoisier) bo wiedziałem, że inaczej nie zasnę, a od rana trzeba mieszać!

Po trunku rozjaśniło mi się pod deklem. Wziąłem gorący tusz, popatrzyłem przez chwilę na Wielką Niedźwiedzicę, która wskazywała mi kierunek, gdzie Oj, czyzna, rodzina i pod kordłę...
Wstałem rześki i wypoczęty. Po prysznicu jak Herkules gotowy w imię celu czyścić stajnie Augiasza.

Na obiedzie poznałem resztę rodziny Kostasa. Miał syna hulakę który nie chciał go słuchać i pomagać na farmie.

Matka Kostasa, dziewięćdziesięciodwuletnia staruszka, obierała mi jabłka i cały czas namawiała do jedzenia. Widocznie Kostas opowiedział im moją historię, którą mu pokrótce opowiedziałem.

Maryja – żona Kostasa, traktowała mnie jak honorowego gościa aż byłem zakłopotany taką sytuacją. Było naprawdę miło - później, często gościłem w ich domu, bo i koło domu było co robić. 

Pospawałem z jednej strony domu pergolę z rur, by winogron miał się po czym piąć i rozrastać. 

Na tyłach domu miał Kostas plant bananów, pod którymi krzewiły się chwasty. Niszczyłem je glebogryzarką, nie było to łatwe zajęcie, bo kamień na kamieniu w tej glebie, trzeba było uważać by sobie krzywdy nie zrobić. 

Acha, by było wszystko jasne. Przy prośbie na policji - w Atenach o wizę stałego pobytu, zgłosiłem fakt, że emigruję dalej, do Kanady.

Zaraz po przylocie do Aten - jeszcze z hotelu powiadomiłem kolegę w Saskatoon z którym miałem stały kontakt już wcześniej, że może zacząć załatwiał mi sponsora. 

Po wizycie na policji z wizą na rok pobytu, zgłosiłem się do Humanitarnej Organizacji „Lideryka” w Atenach, tam pracowała Polka Halina z Krakowa, też czekająca na wyjazd do Nowej Zelandii. Gdy ją zapytałem, dlaczego tak daleko chce emigrować, odpowiedziała, że chce jak najdalej żyć od polskiej głupoty. Gdy wyjeżdżałem na Kos, Halina dała mi nr. domowego telefonu, bym miał z nią kontakt i dzwonił co jakiś czas jak z moimi emigracyjnymi kwitami.

Był 2 maja. Poleciałem samolotem do Aten na interview w kanadyjskiej ambasadzie. Dostałem skierowanie do wskazanego przez nich lekarza, który mnie zbadał i wypisał świadectwo zdrowia, z tym kwitem wróciłem do Immigration oficer w ambasadzie. Rozmowa ograniczała się do pytań oficera (miła pani) i moich odpowiedzi. Zapewniła mnie na wstępie, że z moim zawodem bezrobotnym w Kanadzie nie będę.
Skończyła się rozmowa, gdy pokazałem jej opinię mojego aktualnego pracodawcy. Oficer zapewniła mnie, że w terminie 3 miesięcy będę w Kanadzie.

Odwiedziłem kolegów którym zostawiłem mieszkanie. Miałem w nim depozyt, którego to depozytu od chłopaków nie chciałem wyjeżdżając na Kos - za to, umówiłem się z nimi, że przemieszkam ten miesiąc depozytu przed odlotem do Kanady.

Mieszkania nie poznałem. Meble, dywany, dwa tv, magnetofony, magnetowidy, radia. W kuchni cały zestaw nowych włoskich garnków m-ki Lorenzo cholera wie w co jeszcze obrośli. Nawet Żyguli miał jeden. Jakim sumptem? Nie drążyłem

Umówiłem się z nimi, że przyjadę 1 lipca i odmieszkam to, co mi wiszą. W samolot i wróciłem na Kos ze świadomością, że prawie 3/4 drogi do celu mam za sobą.

Kostas i reszta rodziny traktowała mnie jak swojaka. Zmartwili się, że będę ich żegnał niebawem. Niemniej widziałem, że byli zadowoleni z tego, że wszystko idzie mi według planu.
Nawet już bałakałem trochę językiem Homera. Liczyć potrafię do dziś. A fizycznie do takiej tężyzny doszedłem przy przerzucaniu tych ton, że jak przyszła dostawa paszy w workach z kontynentu truckami, to po dwa worki nosiłem szybciej jak reszta zwerbowanych przez Kostasa robotników po jednym.

Czasami, zanim wróciłem do hotelu, jechałem do portowego pubu na piwo i by sprawdzić czy nadal jestem jedynym Polakiem na wyspie. 

Pamiętam też kościół przy Agorze gdzie często bywałem po owoce morza i jarzyny na którego portyku był namalowany typowy bizantyjski fresk przedstawiający świętego Marcina z żebrakiem. Najbardziej na fresku podobał mi się koń. We wzroku konia widać było zadowolenie... niczym panienki "po".
Święty Marcin, na świętego mi nie pasował był za młody, przyzwyczajony byłem do starszych świętych na których widok żegnano się całując medalik.

Nie siedział dobrze w siodle możliwe, że ten na ścianie kościoła Marcin nigdy na koniu nie siedział nie sięgał strzemion. A żebrak... wypisz wymaluj uzmysławiał mi mnie w drodze do ziemi obiecanej...

Zbliżał się koniec czerwca, siedziałem na Kosie jak na szpilkach, bo dochodziły mnie wiadomości radiowe (miałem tranzystor w mieszalni i radio w hotelu), że demoludy zaczęły się burzyć o upragnioną wolność. Jeszcze nie upadł mur berliński, a w tychże pamiętnych, pełnych entuzjazmu końcowych latach osiemdziesiątych odchodzili z polityki ostatni z wielkich ludzi - Reagan, Thatcher. Nikt nie zastanawiał się wtedy, co będzie po nich kto pokieruje światem i przypilnuje, by nie narobiono bałaganu.

Siedzimy późnym popołudniem przy antałku Retsiny pod pergolą, którą uspawałem. Krzew winogronu pięknie się wspiął na niej i rozrósł dla kogoś, kto pomógł mi w mych planach. Jutro lecę do Aten. Pięknie jest. Zakończyłem etap świńskiej niańki i opiekuna byków.

Kostas ze smutkiem patrzy na mnie, bo wie, że traci sumiennego pracownika. Denis (syn) nie garnie się by pomagać ojcu, bardziej mu leżą Skandynawki, które rwie na kopy wożąc je kładem po plażach, by wieczorem zajechać Beemą pod hotel i zawieść wyrwaną na dysco.
Szkoda mi Kostasa, nie potrafił ukształtować chłopaka na swoją miarę. Cóż, takie jest życie.
Maryja też spogląda na mnie z żalem. Pocieszam wszystkich, że jak obrosnę w pióra w Kanadzie to ich odwiedzę.

Piękny wieczór, pachniało miodem. Cykady na piniach szalały jazgotem.
Przy pożegnaniu babcia Amonaria pochlipuje, Maryja też. Ucałowałem babcię po rękach, Maryję z dubeltówki z Kostasem pożegnam się na lotnisku, na które mnie jutro odwiezie.

Jako że nie samym chlebem człowiek żyje, wyjawię tu i inne rzeczy jakie mnie na Kosie spotkały.
Kos miał wówczas około 20 tys. mieszkańców. Wszyscy się znali, jak można było zauważyć. Sezon turystyczny zaczynał się 1 kwietnia i trwał do końca października.
Po jakimś czasie mego tam pobytu - któregoś dnia, pojechałem skuterkiem po pracy zobaczyć słynny na cały świat platan Hipokratesa - ojca medycyny, chociaż chory nie byłem. Drzewo jak drzewo, było ogromnie rozgałęzione, a pod nim pub (po lewej stronie) do którego podreptałem na piwo i zaczerpnąć wiedzy o krzaku od tubylców.

Platan

Destina: była bardziej interesująca od krzaka. Wiedzą o Hipokratesie mnie zaskoczyła jak na barmankę, opowiedziała mi (miała mnóstwo czasu, było przed sezonem) o historii tej wyspy. Z kolei ja oświecałem ją na tematy mniej jej znane. Obiecała mi pokazać więcej (?) tutejszych ciekawostek.
Po kilku dniach poczułem ochotę na te ciekawostki Destiny. Wylądowaliśmy w termach z gorącą wodą z siarkowodorem. Wspaniała rzecz moczenie się w tej zupie. Po wyjściu można fruwać tak lekkim cię czujesz.
Trochę śmierdziało, ale co tam.

Jadę jeszcze pod platan Hipokratesa, gdzie jest pub z moją Afrodytą by ja pożegnać. Bierzemy - jak zwykle dwie butelki różowego Imyglikos i jedziemy do Psalidi by spłukać ciężar trosk nas trapiących. 

Księżyc nie dopisał, bo małym tylko sierpem odbijał słoneczne światło. Jadąc z Destiną wiszącą na mych plecach intuicyjnie czułem, że coś się z nią działo. Jak zawsze wesoła, gotowa do kpin i żartów była... jakby bez krwi, oklapła i nieobecna.

Leżąc na nagrzanym piasku plaży zaczęła mówić tak jak nigdy przedtem. Zawsze traktowałem ją jak druha. Wiedziała i znała moje plany. Zaczęła opowiadać, że jej ojciec ma największą piekarnię na Kosie, największą dyskotekę, "Apollon" i "Marie" (ogromne hotele) też należą do niego. Zapytałem:
- Dlaczego w takim razie pracujesz w pubie, a nie w biznesie ojca?
- Ojciec pub kupił już dawno - dla mnie, bo chciałam pracować sama na siebie.
Dlaczego mi o tym opowiadasz - zapytałem. Przytuliła się do mnie i rozpłakała jak mała dziewczynka z rozbitym kolanem. Żal rozdarł mi serce i ścisnął gardło... Dobrze, że był mrok i nie mogła zobaczyć jak moje łzy kapały w piasek plaży. Zrozumiałem wówczas, że kogoś krzywdzę... Ale nie takiego chleba szukałem przecież. Moj wybór, moja droga była prosta, bez żadnych zakrętów przecież...
Objąłem i przytuliłem ją mocno... Mocniej jak ona mnie.

Nie wiadomo, kiedy nastał świt. Samolot miałem o 16.oo. Z Kostasem umówiłem się na 14.3o. Leżeliśmy na plaży do 13.oo. Oboje przedłużaliśmy chwilę rozstania która musiała nastąpić nieuchronnie. Miałem w głowie jedno - Kanada.

Tą jedną jedyną miłość, już dawno zabrała inna. 

https://ebd.cda.pl/620x395/10333289a3?autostart=1



środa

Jadę do UK pierwszy raz

W Dover, nie odprawiono mnie ostatecznie, celnik skierował mnie na Urząd Celny w Londynie, by tam dokonano ostatecznej odprawy.
Nigdy, w żadnym kraju nie rozumiałem do końca przepisów celnych…

Był piątek zanosiło się na weekend w Londynie. Co robić? Zawsze w takich sytuacjach stawiałem na zwiedzanie i przypadki. Słyszałem, czytałem o wielu miejscach wartych obejrzenia w tym mieście. Najpierw, przydałoby się skontaktować z Wackiem, którego poznałem kiedyś na Pantin u Gontranda w Paryżu. Miałem w kapowniku jego numer telefonu. Mieszkał w Londynie. Wiedziałem, że odprawią mnie dopiero w poniedziałek więc cały weekend garuje w stolicy imperium Her Majesty Elizabeth.

Parking przy UC z wszelkimi wygodami. Prysznice, kuchnia z jadalnią nawet telewizor. Dzwonię do Wacka… cisza, nikt nie odbiera.
Odświeżyłem się, zapakowałem plecaczek w wiktuały i ruszam w miasto.
Próbuję iść piechota, ale tutaj odległości są podawane w milach więc wszędzie jest o połowę dalej. Wsiadam do metra, kupując wcześniej bilet na resztę dnia. Znajduje dom na Hackney, w którym mieszka Wacek. Sąsiad informuję, że nie widział go od dwóch tygodni. Stawiam na przypadek.
Znowu metro, przyglądam się czym jadę, jakieś dziwne, śmieszne rączki w postaci kulek na sprężynach, podłoga jest drewniana. A może tylko trafiłem na jakiś zabytkowy wagon? Zjechałem na stację Viktoria. Wokół ruch jak na pchlim targu w Paryżu. Stacja jest wielka i nie wiadomo, gdzie północ…
Wychodzę na zewnątrz i już pojawiają się wokół mnie totalne zabytki. W ogóle czuję się jak na jakiejś widokówce. Ulicami jeżdżą piętrowe, czerwone autobusy oraz czarne, kanciaste taksówki. Na rogach ulic stoją policjanci w … no, czymś na głowie. Za to policjantki w melonikach. I fajnie jest!

Łażę i podziwiam. Poznaję dwie Niemki, pracują tu w charakterze obsługi mopa i zarabiają tyle, że palcem bym nie kiwnął na ich miejscu – w dodatku, mają dług za kemping. Wegetacja.
Częstuje je „Johnym”. Łazimy, oglądamy i tak upływa wieczór. Nigdzie dalej nie idę, mam dość. Niemki mają zioło - nie chcę, mówię, że mi szkodzi, zresztą nie mam ochoty dymić czymkolwiek.
Zmęczony, zdrożony wracam do auta.

Ciekawe ile mil nabiłem na licznik? Z ta myślą zasypiam kamiennym snem.

Rano bolą mnie nogi, ale wstaje bo mnie suszy po „Jaśku”. Po prysznicu czuję się raźniej. Trzeba zaspokoić „tasiemca”, daje mu włoskie spagetii z niemieckim mięsem. Zeżarł. Nie będę siedział w aucie przecież. Zmuszam zbolałe nogi do posłuszeństwa. Plecaczek z nowym zapasem na plecki i w drogę.
Kupuję kartę na metro i autobus, ale za to tylko na dwie strefy: 1 i 2. Wychodzi jakieś trzy funty. Zakładam mój wielki skórzany kapelusz, kupiony od jakiegoś Kunty w Strasburgu za kilka „Franciszków” i wsiadam do czerwonego „piętrowca”, który właśnie podjeżdża. Nie mogę sobie odmówić i rozsiadam się na górnym poziomie, nad „furmanem”. Wrażenia są super. Jak w wesołym miasteczku. Jedziemy wąskimi uliczkami, prawie zawadzając o domy, a w dodatku ta cholerna lewa strona ulicy. Mój błędnik protestuje!

Gdzieś tam dojechałem, nie pozostaje nic innego jak rozpocząć proces zwiedzania. Więc zaliczam zmianę warty, na której trafiło się kilku Polaków. Szczyle po 16-17 lat, klną jak szewcy, psując mi całą imprezę. W końcu mówię im z wrodzoną delikatnością, żeby zamknęli pyski i przestali przeklinać. Zatyka ich, myśleli, że są jedynymi Polakami po tej stronie kanału. Wieśniaki.
Tak naprawdę to w zasięgu stu metrów ciężko nie potknąć się o tak zwanego rodaka.

Tłum się kłębi i byłbym nic nie dojrzał gdybym nie wspiął się na jedną z rzeźb. Policja ustawia tumult ludzki. Policjantka na koniu zgania z pomników kwiat młodzieży, na szczęście moja rzeźba stoi poza jej zasięgiem i widok mam nieograniczony. Flagi powiewają, trąby grają, maszeruje warta honorowa. W czerwonych mundurach z wielkimi czarnymi… no tym – na głowach. Dowódca warty idzie z wielkim psem u boku. Błyskają flesze.

Idę do Westminster park. Jakąś słynna katedra, kaplica i tak dalej. Drugie śniadanie z widokiem na Big Bena, London Bridge, Tower Bridge i cały ten szmelc.

W City czytam historię wielkiego pożaru, który strawił całe miasto dawno temu. Ówczesny burmistrz skomentował wtedy początek katastrofy w ten sposób:

„To ma być pożar? – kobieta by to zasikała”.

Wreszcie, trafiam do National Galery. Akurat naprzeciw budynku odbywa się demonstracja Arabów... lub może Kurdów... - ciężko wyczuć. Wjazd jest za darmo, ale w szatni nie przyjmują plecaków więc muszę cały czas pomykać z „garbem”. W Galerii spędzam ponad cztery godziny, a i tak oglądam wszystko pobieżnie. Moim błędem jest to, że impresjonistów zostawiam sobie na sam koniec i później nie mam już na nich siły. Van Gogh, Cezanne i inni – wcześniej Picasso, parę sal przed nim Rubens, ze swoimi grubasami i tak dalej aż do XIII wieku wstecz. Głowa boli. Obrazy znane z reprodukcji całkiem na żywo, to tak jakby iść na piwo z Fogiem.

Po drodze poznaje fajną Włoszkę, która pracuje w jakimś pubie na Soho i mówi, że tam jest wesoło. Wiem już więc gdzie pójdę wieczorem. Tymczasem następny punkt programu. Jakieś budynki. St. Paul Kathedral zamknięta. Uderzam więc na Picadelly Circus. Eros niestety w remoncie za to wokół, siedzi pełno Czechów i innych dziwnych narodowości. Idę na pobliskie Soho. Włóczę się po całej okolicy. Wszędzie nieco pustawo więc napoczynam nowego „Jasia” i zastanawiam się, co dalej. Marazm i stagnacja. Kawałek dalej potykam się o dwie dziewczyny pijące wino. Słowaczki - babysitters. Wreszcie jacyś normalni ludzie, można porozmawiać. Częstuje je whisky one mnie winem... jednak w sumie każdy woli swój napój. Jakiś kloszard też chciałby się załapać. Udaje się go nam spławić.

Idę dalej. Mijam jakieś puby pełne ludzi. Po co tam siedzieć, kiedy na zewnątrz jest taki gwar. Znajduje centrum zamieszania. Tuż obok chińskiej dzielnicy, która mnie rozczarowała swoimi micro rozmiarami, trafiam na deptak pełen ludzi. Wszyscy siedzą na trawie na skwerku lub na samym chodniku przed wielkim kinem. Nie bardzo wiem, gdzie się przysiąść i jak, zbyt długo przebywałem sam. Lokuje się jakoś i od razu jakieś dziewczyny wznoszą do mnie kubki z piwem – Angielki. Po fragmencie rozmowy, skąd ja i dokąd, rzucam przygotowana kwestie; „Chciałybyście poznać Johniego?”. Najwyższy czas.

Trzeba jednak uważać na policję, gdyż spożycie publiczne może grozić jakąś konsekwencją. Lepiej uważać w tym dziwnym kraju. Popijamy whisky, a rastamani grają na swoich bębenkach i innych ustrojstwach. Odbywają się wokół mnie jakieś dziwne rozmowy. Na przykład; pewien murzyn ma wyraźne kompleksy na temat swojego koloru skóry i kłóci się na tym tle z jedną z moich nowych koleżanek. W ten mniej więcej sposób mija kupa czasu. Wreszcie nastaje taka dziwna pora. Muszę wracać. Żegnam się ze wszystkimi i idę do Liverpool Station zagarnia całą Piętrowy autobus, którym miałem dotrzeć gdzie chciałem jedzie do zajezdni. Na szczęście jest ze mną jakiś Niemiec, który zna drogę. Idziemy piechotą kilkaset metrów. Koleś szuka tu pracy. Myślałem dotąd, że tylko Polacy tak robią. Ale za dwa i pół funta na godzinę nie brudziłbym sobie rąk, a już na pewno nie jechałbym po to, aż tak daleko.

Niedziela. Jadę do centrum autobusem, gdyż dziś w Londynie jest strajk metra. Atrakcją dzisiejszego popołudnia będzie dla mnie wizyta w British Muzeum. Wejście, tak jak do National Gallery za darmo. Wewnątrz wielkie sale, przyćmione światła i nadmiar wszystkiego. Zaczynam od asyryjskich płaskorzeźb. Dominują sceny polowań na lwy i krwawe bitwy, deszcz strzał i brodaci wojownicy. Wszystko wykute w szarym kamieniu. Dalej starożytną Grecja i Rzym, mniej więcej to samo co w Watykanie z ta różnica, że tam wszystkie figury mają obtłuczony nabiał. Jedno z pięter całkowicie jest poświęcone Egiptowi. Mumie, mumie, mumie. Zmumifikowane zwierzęta: węże, małpy, ryby – nawet, skarabeusz. Na sam koniec Islam, ornamenty bez żadnych żywych stworzeń. W sumie, po kilku godzinach znów wychodzę na słońce.

Jadę do Hyde Parku. Dzięki strajkowi jestem zmuszony podróżować autobusami co mimo, że dziesięć razy wolniejsze jest o wiele ciekawsze. Hyde Park, a w nim słynny kącik mówców, który jest dziś niestety, nieczynny. Za to poznaje dwie dziewczyny z Jerozolimy. Okazuje się, że w Izraelu za samo zapalenie skręta dostaje się sześć miesięcy pierdla, okrutne. Żydówki się zmywają, a ja jem obiad składający się jak zwykle z kanapek z masłem orzechowym i piwa Guiness.

Strajk metra okazuje się być o tyle dziwny, że niektóre linie działają nadal, więc dalej jadę już nieco szybciej. Deptak przed kinem: "Imperium” dziś opanowany jest przez towarzystwo hiszpańskojęzyczne. Poznaje Katalonkę, Baskijkę i Hiszpana, z którymi zapoznaję Johniego. Poza tym jest jeszcze cider - czyli jabcok i popper, który okazuje się mniej więcej tym samym co eter (paliwo, dodawane do motocykli żużlowych). Oczywiście jest też piwo. Jednym słowem impreza na świeżym powietrzu. Wokół kręci się mnóstwo kolesi z Puerto Rico, Meksyku, Boliwii. Ktoś gra na gitarze, ktoś śpiewa – oczywiście po hiszpańsku. Znów jestem jedynym, który nic nie rozumie. Obok nas na bębnach bębnią Murzyni, jakiś gość w spódnicy. Ktoś przebrany za krowę, ogólny mętlik.
Uwalony lekko i zakręcony ogólnie przesiadam się razem z reszta Iberii kawałek dalej, gdzie jakiś gość gra na gitarze klasykę rocka, do której tańczy Murzyn podobny do Nelsona Mandeli. Poznaję dwie Japonki, które jednak okazują się Taiwankami, ogólnie jest wesoło. Niestety, następuje taki czas, kiedy trzeba łapać ostatnie metro i wracać do „domu”. Po drodze wszyscy uśmiechają się do mnie i mówią cześć ze względu na mój czarodziejski kapelusz. 

Ucieka mi ostatni autobus, więc jadę jakimś innym o podobnej trasie. Dalej chcę dojść piechota, ale to nie takie proste (te mile) gdyż dziś już nie mam przewodnika. Oczywiście się gubię i łażę godzinę spotykając różnych dziwnych ludzi. Nikt nie wie gdzie jest mój parking. Jakiś Murzyn chce mnie podwiesić za dwa funty, ale to samo wcześniej proponowali mi taksówkarze, których pytałem o drogę. Dalej, spotykam pijanego Francuza jadącego na rowerze. Facet jest podobny do muszkietera i aż dziwne, że w takim stanie jest w stanie utrzymać się w pionie. Niestety, on też nie wie, gdzie jest mój parking. Właściwą drogę wskazują mi dopiero w pizzerii.

Wreszcie moja skorupa! Padam nieprzytomny…




niedziela

Najpierw dziurka - później

Paryż, Pantin (parking Botransa), środek lipca, upał saharyjski. 

Jest piątek. Załadunek w poniedziałek. Nie wiem gdzie?

Czasy; wczesny Gierek. 

Boli mnie kurwa ząb! 

- Doraźnie leczyli koledzy. Najpierw "umartwiali" CH3OH, bolał intensywniej!

Idę szukać pomocy.

W Kabarecie Starszych Panów Wiesław Golas śpiewał:

“A gdy spływa zmrok wieczorny, typem staje się upiornym.

Twarz mi blednie, włos mi rzednie, psują mi się zęby przednie"...

Wlazłem w jakiś zaułek, idąc dalej zobaczyłem nieco podniszczona tabliczkę z napisem:

"Lekarz dentysta przyjmuje w godzinach od. do". Spojrzałem na zegarek. Świetnie. Mam antidotum na mój ból. 

Idę po schodach na pierwsze piętro dostojnej kamienicy. Drzwi ozdobione mosiężną tabliczką. Dzwonię dzwonkiem, który trzeba pociągać. Długa cisza... po czym, słychać jakieś szuranie. Ktoś zbliża się z odległych pokoi.

- Kto tam?

- Ja do doktora.

Zdumiewająco długa pauza...

- Chwileczkę.

Szczęk zamków. Drzwi otwiera staruszka. Korytarz ciemny, mieszczański, wysoki chyba na cztery metry, liczne drzwi do różnych pokoi.

- Proszę siadać, doktor zaraz pana przyjmie...

Siadam, czekam, rozglądam się. Ponuro. Macam językiem dziurę po plombie którą zjadłem. Słyszę jakieś szmery z oddali mieszkania, jakby przesuwanie mebli, atmosfera robi się coraz dziwniejsza. 

- Nagle, otwierają się drzwi i ukazuje się ta sama staruszka tylko w białym kitlu, promienna i jakby odmłodzona.

- Proszę.

Wchodzę do gabinetu. Widzę stary zniszczony fotel, jakiś stolik i archaiczną bormaszyną z pedałem, który obraca kołem. Obok otomana, lampa, jakieś robótki zasłonięte białym parawanem. Widać na oko, że ostatni pacjent był tu... chyba przed drugą wojną światową. Przez chwilę miałem nadzieję, że to może asystentka, a lekarz zjawi się za chwilę, ale nie. Staruszka zaprasza mnie na fotel i już w jednej ręce trzyma lusterko, a drugiej tak zwany szperacz, zakończony szpikulcem.

- Słucham pana?

Mam ochotę spierdalać pod byle pretekstem ale widząc starsza panią w wykrochmalonym, czystym fartuchu, z taka krucha wiarą w swoją wiedzę i praktykę... nie, nie mogę jej zawieść. Siadam na fotelu i pokazuje dziurę w zębie.

Zmienia okulary na mocniejsze i zaczyna "penetrować".

Pomrukuję z bólu.

- Ach, widzę. Podnosi okulary na czoło. Mam plomby za trzydzieści, czterdzieści i za czterdzieści pięć franków. Którą pan sobie życzy?

Wybieram najdroższą i przeklinam w duchu moment w którym wszedłem do tego mieszkania.

Zaczyna się czyszczenie "cariesu". Staruszka dyszy z wysiłku przy nadeptywaniu na pedał bormaszyny. Ból rozwiercą mi to co mam w czerepie. Trzymam się kurczowo oparć fotela...

- Spierdalać? - Nie! - nie mogę jej tego zrobić. 

Nieużywana od lat bormaszyna warczy, na twarzy staruszki pojawiają się krople potu...

Plombę zjadłem pod załadunkiem.


czwartek

Kultura przez duże K

 Zjechałem późnym wieczorem do chałupki. Jak zwykle, prosto do łazienki by spłukać kurz amerykańskich dróg ze swego jestestwa. Po gorącym tuszu poczułem się jak nowo narodzony. 

Rzegotka potraktowała mnie kolacyjka przy świecach. Po zaspokojeniu potrzeb ciała czas, na potrzeby intelektualne, by nie odbiegać od średniej. 

Wlepiłem się w swój fotel z przyjemnością ... z pilotem w lewej & stakańczykiem w prawej garści. 

Joging po kanałach i ... jest cuś co powinno spełnić te rolę.

William Szekspir - "Romeo i Julia"

Rzegotka też siadła na sofie przybierając wyczekującą pozycję do odbioru kultury z filiżanka jakiejś herbaty ziołowej na letki sen. Oznajmiając jednocześnie, że widziała to dzieło Wiliama onegdaj w wersji "Mosfilmu" który jako przewodnik robił w ówczesnej polskiej kulturze.

Zaczęło się romansidło i czarny kryminał w jednym. Zakończenie ponure i bez happy endu mówiąc krótko...

A dokładniej, odebrałem to tak:

Rzecz dzieje się grubo przed I wojna światową (sądząc po ciuchach aktorów) - u makaroniarzy. Romeo Monteki, dziany koleś i dziedzic rodzinnej firmy dostaje fioła na punkcie Julii Kapuleti (nie brzydka) panienki na wydaniu z rodziny o dochodach również powyżej średniej krajowej. Obie familie żrą się serdecznie i podkładają sobie świnie, gdzie tylko mogą. Układ jest niezręczny, bo młodzi faktycznie czują do siebie mięte co okazują myślą, mowa i częstymi uczynkami.

Od westchnień zakochanej parki może zemdlić, ale takie to były czasy.

Nie bacząc na nienawiść między zgredami, Romeo i Julia chajtają się potajemnie. Ślubu udzielił im ludzki klecha ojciec Laurenty, facio, który odegra jeszcze swoją rolę w dalszej części dramatu. 

Tymczasem, podczas bójki pod jakąś knajpą w Veronie, ginie kumpel Romea - Merkucjo, dostając parę razy kosą pod pachę i w podbrzusze od kuzyna Julki - Tybalta. Romeo, na wieść o tym, wkur*ia się maksymalnie i honorowo ukatrupią zabójcę. Staje za to przed kolegium do spraw wykroczeń, ale wyrok dostaje łagodny - wygnanie z Werony i musi opuścić niedopieszczona Julkę.

Stary Kapuleti wymyślił zaś sobie, że wyda Julkę za mąż za krewniaka księcia z Verony - Parysa. Dziewczyna dostaje świra, bo jest już przecież zamężna z Romkiem. I tu, do gry, znów wchodzi klecha Laurenty. Daje Julce flaszeczkę mun-szchajnu własnej roboty, aby łyknęła go sobie przed ślubem z Parysem, to padnie bez czucia i będzie wyglądać jak regularny trupek, ale tylko przez 40 godzin.

Julcia czyni to - strzela sobie setę pod rękaw i odwala kitę. 

Nieutuloną w żalu familia - wraz z Parysem składa ja do przytulnego, rodzinnego grobowca na cmentarzu miejskim. 

Niejasnym zbiegiem okoliczności o śmierci Julki dowiaduje się Romek, do którego nie zdążył dotrzeć goniec od Laurentego z wiadomością, że to wszystko lipa i że może sobie zabrać schłodzoną, ale żywa małżonkę z katafalku. 

Chłopak szaleje z rozpaczy, mimo wyroku wygnania wraca do miasta. Wpada na cmentarz i dostaje się do grobowca Kapuletich, gdzie znajduje Julkę bez życia. Rozum mu się miesza, wyciąga "Wino Gromowe" i truje się ze skutkiem śmiertelnym. 

Za niedługo budzi się Julka. Spostrzega sztywnego już Romka, więc niewiele myśląc wykonuje zręczne harakiri kozikiem Romka i pada rzetelnym trupem na zwłoki małżonka. 

W takich pozycjach znajdują ich zgredy, którzy teraz dopiero godzą się i wchodzą w spółkę "Joint Venture" z ograniczona odpowiedzialnością.


Po tej uczcie duchowej Rzegotka spłakana - ja letko szurnięty (whisky), poszliśmy spać.





środa

Polak



"Skarga" Paska, który już w 1678 r. narzekał, że w Polsce „choć ludzi jest gwałt, o człowieka trudno”, dziś nie mniej jest aktualna niż wtedy.

Co krok w życiu spotykamy ludzi, którzy dużo wiedzą i potrafią, posiadają charakter, postępują w danej chwili jak należy, bo tak zostali wychowani.
Nie jeden weekend spędziłem daleko od domu...
Kak żyt' diedushka?
- Na wsiakij słuczaj synok i czto, isli udastsja!


Każdy kto ma dobry, wyostrzony wzrok, wyraźnie widzi wiele okazji oglądać to samo co ja. Szwendałem się po tym świecie, oglądałem różne obrazy, podobne do polskich nie raz. Czekając na ładunek, wędrowałem po pobliskich barach. Czasami weekend dopadł mnie w okolicach których nie planowałem oglądać. Po prostu tkwiłem w czasoprzestrzeni. Dom daleko i przyjaciele. Ale, dobrze się z samym sobą czułem. Nie zwiedzałem, nie chodziłem po muzeach, kościołach, nie interesowały mnie sztuczne atrakcje turystyczne. Czasami, gdy było blisko, szedłem na cmentarz, lubiłem tam chodzić by się wyciszyć, zrelaksować od zgiełku i poczytać daty na nagrobkach to przecież też historia miejsca w jakim się znalazłem. Po prostu żyłem tak samo jak żyłem tam, żyłem tu. 
Czasem bywało źle i tęsknota się odzywała. Ale to mój wybór. Moja drogą. Mi camino. My way... 
Wychodząc w miasto trzeba się uśmiechać... gęba boli od ciągłego suszenia zębów.
Nieraz w tych wędrówkach miałem wrażenie, że pół Izraela wyjechało z kraju. Spotkałem ich wielu. Podróżują w grupach. Nawet ci co wyjechali samotnie, wkrótce dołączają do jakiejś paczki.

Za którymś razem - czekając przez weekend na ładunek w Galveston, odczepiłem naczepę na firmowym parkingu i samym Bobkiem pojechałem na pobliską plaże, trafiłem na grupkę Izraelczyków:
Kobi, Eran, Noah i paru innych kolesi. 
Laski zawsze w grupach. No.. bo bezpieczniej, no nie? 
Jadą sami, nie lubią kolektywnych wycieczek.
Siedząc z nimi przy ognisku, tłumaczyli mi: Najpierw idziesz do armii (każdy z nich odbył służbę, dziewczyny też). Potem, zwykle pracują jakiś czas. Następnie przychodzi czas na poznanie świata. Plecak, przewodnik, jakaś książka, wykaz najbardziej popularnych wśród Izraelitów krajów i w drogę. Nie mają większego wyboru. Afryka i muzułmańskie kraje odpadają, zostają Ameryki, Indie, Australia i... rzadziej Europa.
Są inteligentni, uparci, mają własne wyrobione zdanie. Zarazem skorzy do imprezowania. Większość olewa szabas. W sobotę - jak i w każdy inny dzień tygodnia, dają ognia. 
Co ciekawe, połowa z tych których spotkałem, ma korzenie z Polski, babcia, dziadek. Czasem oboje rodziców, jak w przypadku Yohana, którego rodzice wyjechali z Polski w latach 70. Dukał trochę po polsku z czego strasznie się cieszył i był dumny.
Oczywiście na temat historii Polski tak dawnej jak i aktualnej nie wiele wiedzą. Cześć była w Polsce, klasyczną trasa z "atrakcjami"; Oświęcim, Majdanek, Warszawa.

Keren uśmiechnęła się i rzekła; Nie wierzyłam, że jesteś Polakiem. A czemu to - pytam? Jaki jest twój stereotyp Polaka?
- Trudno mi to wyrazić, ale jakoś mi nie pasowałeś do tego wszystkiego co zobaczyłam w Polsce - odpowiada, i pociąga łyk "White Russian".

Co zobaczyła w Polsce? No właśnie. Swastyki, JUDE RAUS! - na ścianach, Gwiazdy Dawida na szubienicach, ŁKS Żydy, Widzew-Żydzew. Pewnie sobie zadawała pytanie czym do cholery jest ten ŁKS i Widzew?
Widziała zacięte miny... z reguły starszych osób. 
Hadi z Hajfy, opowiadała o swojej wizycie w Polsce. Płacz. Majdanek. Szare ulice Warszawy. Przyjechali, zobaczyli najbardziej bolesne rzeczy i odlecieli do Tel Avivu.

Śmieszą mnie pytania: 
- Ty, tez jesteś Żyd? 
- Nie, staram się być tylko człowiekiem

Młodzi Żydzi nie za bardzo oglądają się za siebie. Dziadkowie, rodzice nie za wiele im opowiadali. Zresztą, oni nie pytają.

Rozmowy, rozmowy, rozmowy. Słowa, słowa, słowa. Parę ich odbyłem. Trudne tematy i dość ryzykowne. Palestyna. 1968. w Polsce. Holocaust.

- Byłeś w Syrii? - pyta Kobi z niedowierzaniem - Człowieku przecież tam nic nie ma. No tak. Skąd on może wiedzieć co tam jest? Jak zresztą reszta paczki... Syria to śmiertelny wróg! Właśnie, są otwarci na świat, ale pewnych rzeczy nie tolerują czy nie rozumieją. Syria, to tacy sami ludzie. Syria to Palmira, Rivers of Babylon. Jaranie nargili na starym mieście w Damaszku, Maloula i... wspaniali ludzie.

- Wiesz, my tego nie wiemy - jesteśmy spaczeni jeżeli chodzi o Arabów - dodaje Kobi. 
I to się nigdy nie zmieni - myślę.
Niemcy - ich to nie lubię - mówi Hadi (dobrze że nie Heidi). Wojna, te sprawy. Widzisz - mówię, tak się składa, że wszyscy Niemcy których spotkałem na swojej drodze to byli normalni ludzie. Tacy sami ludzie jak ty i ja. Więc o co ci chodzi? Hadi milczy i połyka kęs średniej "Supremę" z Pizzy Hut, ale tylko z grzybami, bo jest wegetarianką. 

Mam wrażenie, że pośród nich jestem jakimś naprawiaczem stosunków międzynarodowych i stereotypów. Może dlatego, że dla wielu z nich byłem pierwszym spotkanym Polakiem?

Jak byłem łepek to zawsze opowiadaliśmy sobie te debilne kawały o Żydach. Niektórzy z tego wyrośli, łapiąc sens wypowiadanych wcześniej słów, niektórzy wręcz przeciwnie, to smuci.
Żyd, Żyd. Brzydkie słowo, co nie?
- a Polak? Pamiętam Lutza, Niemca, właściciela hotelu w Bielefeldzie. Powiedział mi, że w dzieciństwie słowo Polak - w jego wsi, było brzydkim, bardzo brzydkim słowem. Przekleństwem.
Nie zmienisz ludzi. Niektórzy są jak zaschniętą krowia kupa na polnej drodze.

Nigdy nikogo nie próbowałam i nie próbuję zmieniać, bo to niemożliwe. Ja tylko opowiadam...





sobota

Taniec

 Idziem na wesele!

- Oby nie było jak tamte jakie mi się przypomniało w którym miałem zaszczyt uczestniczyć. Bardziej wizualnie niż fizycznie.

Nie powiem nic złego, było huczne!

Jam tancer jak Sempoliński, nie mówiąc o tym jak tańczyć przestaje, ale co tu dużo deliberować. Wiadomo wszem i wobec, że taniec z partnerką daje możliwość poznania, gdzie u niej znajduje się słynny i często szukany przez prawdziwych mężczyzn, opisany przez Grafenberga punkt "G".
Z życia wiem, że najprostszą metodą tych badań jest właśnie taniec! Ale, w czasach schamienia degeneruje się wszystko - nawet taniec.

Na weselu u znajomego farmera (wydawał córę za mąż) w jakim miałem zaszczyt uczestniczyć, obserwowałem dantejską scenę parkietu i na niej podochoconych, spoconych innych przedstawicieli tej branży kanadyjskiej gospodarki wymachujących młodymi ślicznotkami - oczywiście, niezgodnie z rytmem muzycznego tła. Oślinione olbrzymy rozpłaszczały buzię filigranowych damulek o swe brzuszyska, wycierając tłuste od zakąsek łapska o ich różowe szalę, tiule i sukienki.

O ile tańczono tańce wolne nikt nie rozmawiał bo i o czym - za to, wszyscy tulili się do siebie na sposób drewnianego Pinokia. Wyglądało to jak klinika lalek podczas trzęsienia ziemi...

Jest jak jest, nikt tego nie przeskoczy! Zresztą, widać to na dyskotekach, bankietach czy właśnie weselach.

Byli też i tacy którzy tańczyli solo chyba tylko dlatego żeby osobą którą próbowali uwieść, mogła zauważyć ich możliwości ruchowe, jakże przydatne później. Innych powodów nie widzę?

Kiedyś, taniec był jedynym sposobem na dotykanie się obcych ludzi. Zakochani marzyli od balu do balu, żeby się musnąć - choćby palcem. Teraz, jakiś obcy chłop wpycha swe sflaczałe udo między nogi partnerki pchając ja od ściany do ściany - przy tym masuje jej pośladki utytłaną żarciem spoconą ręką. Nie zastanawia się dlaczego tańczy, czy jak to nazwać, bo tańcem raczej ciężko.

Tancerzom mniej erotycznym chodzi o to, żeby zrobić z partnerki kalekę. Skaczą niczym Winnetou przy Palu Totemowym, celują w wyłamywaniu stawów i rozdeptywaniu im stóp, przy jednoczesnym zerka czy wszyscy obserwują jaką z nich super para.

Super obiektem do obserwacji jest mokroręki smutas! Jak sama nazwa wskazuje, tancerz ten powinien być załamany, zaziębiony lub być posiadaczem zaawansowanej gruźlicy. W żadnym razie nie może mieć słuchu i poczucia rytmu, bo to psuło by efekt. Taniec z ta glistą polega na oddzielnym szuraniu i wzajemnym wyżymaniu dłoni i tworzeniu sobie na twarzy "bruzd smutku". Żaden z owych tancerzy nie zna powodów tej tortury i jej terminu końcowego. Tfu!

Gdzieżeś Recie Butlerze tańczący walca że Scarlett?! Płacze muza Terpsychora. Wyją duszę Josephine Bakier, Freda Astaire'a, Isadory Duncan, Ludwika Sempolińskiego i innych cudownych tancerzy.

Od wieków tańczono, aby uwodzić. Tańczyli piękni młodzieńcy greccy, kapłanki egipskie, rajskie hurysy. Tańczyła Salome taniec siedmiu zasłon, czym zapoczątkowała striptiz za co, dostała ucięta głowę eks-kochanka.

Tańczyły niewolnice i damy, bo taniec, w sferze erotycznej, ma niewyobrażalną siłę rażenia. Kobieta (trzeźwa!) w tańcu pięknieje i staje się demonem. Mężczyzna (jw.!) nabiera siły i męskości! Taniec może być zapowiedzią wspaniałego seksu - pod warunkiem, że partnerzy wiedzą po co tańczą?!

Wnioski, z tego co tu naskrobałem;

Myślę, że nie ma co dalej tkwić w schematach, proponowałbym w ramach słusznej emancypacji udręczonych tancerek permanentne "Białe Tango".

Panie od dzisiaj depczą panów. Porykując burza im fryzury. Panie ślinią panów. Panie wycierają tłuste od jadła ręce o panów białe koszulę.

- Wreszcie, panie czochrają się o panów jak warchlaki o koryto żeby się bez sensu podniecić.

Na koniec! Panie usypiają z głową w sałatce, a panowie ssią pietruszkę...

Mam kurła nadzieję, że dzisiejsze wesele będzie inne?!

poniedziałek

Gawędy przy pisankach

- Ale, przede wszystkim Polak dlatego, że tak mi się kurwa podoba!
Odpowiadam wnukowi który przedrzeźnia mój akcent.

Wspomniałem właśnie Michałowi o moich refleksjach dotyczących integracji imigrantów w Kanadzie. 

Różni mędrcy biadają, że ktoś w ciągu paru miesięcy lub lat nie może się zintegrować, tzn. opanować języka kraju, w którym się znalazł, przestrzegać zasad obowiązujących w tym kraju, ubierać się "jak należy" itd. itp. A jak jest z tymi Polonusami w Kanadzie, którzy przecież biali, Europejczycy i chrześcijanie? Może więc w tym temacie lepiej zamknąć gębę?


Inna sprawa. Wczuwam się w niedolę tych nieboraków w nowej ojczyźnie doktora Robaka. Chłopak z rzeszowskiego lub Podlasia uczył się w szkole, domu i kościele o przedmurzu, rozbiorach, męczeństwie narodowym, cierpiętnictwie, odsieczy wiedeńskiej, potopie szwedzkim, wrednych hitlerowcach i bolszewikach, Koperniku, Szopenie, Skłodowskiej, świętym Janiepawle, enigmie, dywizjonie 303, Monte Cassino, powstaniu warszawskim, powszechnej pomocy Żydom, narodowym oporze wobec komunizmu...

I nagle taki chłoptyś znajduje się w obcym świecie, gdzie nikt o tym nie wie, nie chcę wiedzieć i jeszcze na dodatek myli Poland z Holland. 

- Na lotnisku ustawia go w kolejce Murzyn, immigration officer to dziewucha ze szparami zamiast oczu o azjatyckich rysach, na kursach językowych nauczycielką jest Kreolka, w pierwszej robocie szefem jest baba, a sąsiad nosi turban. I gówno kogoś obchodzi historia Polski, rozbiory i nostalgia za płaczącymi wierzbami.


Btw. Tu mi się przypomniał inny sąsiad stary Rusek z Syberii, którego rodzinę Sowieci tam wywieźli i który był drwalem. Los go rzucił do miasta, za oknem ma inne domy, trochę posadzonych drzewek, przejeżdżające czasem samochody, bawiące się dzieci, różnojęzycznych sąsiadów i dużo betonu. Miał szczęście, że w domu nauczył się nie tylko cyrylicy, a rodzice gadali po kryjomu po niemiecku. Chodził czasem po osiedlu i patrzył w dal. Później szedł do piwnicy i popijał tam bimber.


Dawno przestało mi się podobać:

"Tu nawet jak mnie kopią, to kopią mnie swoi, a jak swoi kopią, to przecież mniej boli".