Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

piątek

Mandat

 W Polsce cieżarówki te nazywają się Tiry. W Pn. Ameryce zawód kierowcy wielkiej ciężarówki ma nazwę: "tractor trailer driver". Jeździłem ciągnikiem który był moją własnością po różnych drogach. Pomiędzy dużymi i małymi miastami. Pomiędzy Wschodnim a Zachodnim Wybrzeżem w Kanadzie i USA. Płacono mi centa za mile - przejechanej drogi z towarem. To dobra zapłata na ówczesne czasy. Pomiędzy Toronto a Los Angeles jest ponad 4 tys. km. Jedzie się 4 dni wraz z rozładunkiem. Trasę należy objechać jak najszybciej, aby być konkurencyjnym wobec kolei i samolotu. Oczywiście samolot leci szybciej, lecz samochód jeździ w relacji "gate to gate" czyli od rampy do rampy. Tam też zdejmowane są ładunki z naczepy (trailer). 

Na drogach w każdym stanie są miejsca gdzie waży się towar przypadający na oś i od tego płaci się podatek stanowy. Ciężar przypadajacy na oś - maksymalne obciążenie, jest regulowane przepisami federalnymi, które chronią szosy przed zniszczeniem.


Pewnego razu jechałem z Atlanty do Toronto. Powinienem zrobić tę trasę w ciągu dnia. Moje 460 koni w silniku pracowało zgodnie. Stały, łagodny szum silnika usypiał mnie. Co pewien czas zaliczałem wagi.


Jedną wagę obsługiwał szczególnie obowiązkowy policjant. Pracował on na wieży po drugiej stronie autostrady. Wezwał mnie do siebie. Poszedłem tunelem na drugą stronę drogi. Rozkazał przesunąć oś przyczepy do tyłu bo obciążenie osi było zbyt duże. Wykonuje się to bardzo prosto. Starałem się to zrobić, lecz okazało się, że oś wózek jest przyspawany na "amen" do ramy naczepy. Mówię więc przez megafon, że nie mogę przesunąć osi. Głos policjanta stał się groźny. Wezwał mnie do siebie.

- Powiedział - płacisz mandat w wysokości $300.

Zacząłem skomleć wyjaśniając sytuację. Słuchał uważnie i następnie spytał czemu przejmuje się wysokością mandatu, skoro będzie go płacił właściciel naczepy. Moją brudna i spocona twarz pokraśniałą uśmiechem. Pytam jaki maksymalny mandat może wystawić?

- $2000 odpowiada. Więc wystaw ten największy mandat - proszę. Zdumienie wolno rozlewało się na twarzy policjanta. Wiesz - mówi policjant - jeszcze nikt mnie nie prosił o podwyższenie wysokości mandatu.

Zaczynam więc opowiadać o kompanii w której pracuję. O zmuszaniu do jazdy sprzecznej z prawem z naczepami bez świateł, hamulców. Zdumiony słuchał i wkoncu zapytał:

- Przecież nie musisz brać naczepy z wadami technicznymi? Pytam go:

- czy masz rodzinę?

- O tak! Żonę i dwoje dzieci. Poptatrz mówię. Wyjmuje z portfela zdjęcie córki i mówię:

- ta dziewczyna studiuję na wyższej uczelni. Czy ty wiesz ile to kosztuje? Popatrzył ponuro i powiedział.

- Każdy wie! Więc wiedz, że zawsze wezmę naczepę z towarem, nawet gdyby nie nadawała się na drogi publiczne, bo mam rodzinę i kocham te dziewuchę. Sięgnął po blankiet mandatów - sapiąc, zaczął go wypisywać. Zaczął od dwójki. Wiedziałem, że stanęliśmy po tej samej stronie barykady. 

Po wypełnieniu blankietu popatrzył na mnie i powiedział:

- właściwie powinienem kazać ci odpiąć naczepę. Nie zrobię tego, ale daje ci najwyższy wymiar mandatu. W oczach miał iskierki.

Podziękowałem i nie sprawdzając wpisu wstałem. Uścisnąłem mu potężną łapę. 

- Jedź ostrożnie Ed!

- Yes Sir!


Wracałem do Toronto, jakbym leciał na skrzydłach. Podśpiewywałem. Układałem różne warianty rozmowy z dyspaczem. Widziałem oczyma duszy, małego Włocha obwieszonego złotymi łańcuchami którego sam wygląd był sprzeczny z prawem. Cholerny mafioso!

Trzeba jednak ostrożnie postępować! 


Po wejściu do biura rozliczam się z trasy, następnie podchodzę do Włocha i mówię: 

- mam tu coś dla Ciebie. Podaje mandat. Włoch ma na twarzy zdumienie i przerażenie. Dlaczego on ci dał tak duży mandat?! Wola. Twarz moją wyraża tylko oddanie dla firmy i lojalność dla obmierzłego typa. Mówię. Prosiłem policjanta aby nie dawał tak dużego mandatu. Wina naszą jest małą. Lecz to nie był człowiek to był zwierz!

Na twarzy mojej jest tylko wierność psa, a w sercu radość i maj! Wsadziłem ci krzywą żerdź w dupę - gnoju! Teraz ty pójdziesz z tym mandatem do szefa. Będziesz tłumaczył dupku, dlaczego kazałeś dać naczepę w Atlancie z przyspawana osią temu głupiemu Polakowi o twarzy idioty. Obronić się nie będziesz potrafił skurwysynu!


Och jak mi było dobrze!

wtorek

L’Orgie Parisienne



Wracając z Moskwy, zjechałem na bazę. Poprosiłem swego dyspacza o zmianę azymutu. Znudził mi się ten, który obrabiałem. Dyspacz obiecał zmienić. I tak się stało.

Paryż, zawsze kojarzył mi się jako stolica świata. Będąc jeszcze chłopcem, zaczytywałem się w „Tajemnicach Paryża” czy „Królu Żebraków”.
 
Pierwszy raz trafiłem do Paryża chłodnią załadowana koniną z ZM z Koła (Amerykanie wybudowali i wyposażyli w maszyny ten zakład za Gierka). Kilkanaście moich podróży do tego miasta, przyczyniło się do spadku pogłowia koni w Polsce. Nigdy nie przypuszczałem wcześniej, że paryżanie tak bardzo lubią koninę? Cztery chłodnie z mej firmy w każdym tygodniu z koniną meldowały się na słynnych "Paryskich Halach", po których zostały tylko wspomnienia. Kwiat nocnego nadsekwańskiego romantyzmu – choć niepachnący – znikł bezpowrotnie. 

W ogromnych halach panowała atmosfera jakby wyśniona; wózki akumulatorowe – jak duchy – sunęły bezszelestnie. Rzeźnicy – jak atleci, przenosili na plecach góry mięsa. Subiekci układali tony owoców, jarzyn, dowożone przez całą noc. Na przyległych ulicach spelunki, hotele żyjące z prostytucji, chmary panienek w bramach. Restauracyjki serwujące zupę cebulowa...


Pigalle
Bywałem w Paryżu o różnych porach roku. Ulicę zawsze są tam zapełnione włóczącymi się turystami. Na Pigalle ścisk podobny do manifestacji. Prawdą jest, że nigdzie na świecie nie ma tyłu muzeów i spektakli.
Typowa ulica Saint-Germain-des-pres; hotele, restauracyjki, kawiarenki zalegające teren, galerie sztuki, targi uliczne, jak na odpuście. Na straganach rozłożone owoce, warzywa, wędliny, sery.



Od wczesnego rana można sobie kupić udko indycze prosto z rusztu i zakropić koniakiem – lub, czym dusza zapragnie.
- Ale, to wszystko należy konsumować w miarę, nie należy obżerać się gdyż grozi to śmiercią, dowodów aż nadto:
Zejście z tego świata nie zawsze bywa smutne i dostojne. Czasem kapryśna pani z kosa przychodzi w najdziwniejszych momentach. Śmierć nie baczy, że ludzie właśnie oddają się namiętnościom, kochają, ucztują albo załatwiają inne, bardziej intymne potrzeby. Zachowuje się wtedy tak, jakby chciała byśmy – obserwując jej poczynania – umarli ze śmiechu. Inna rzecz, czy obiekty jej poczucia humoru miały czas, by docenić te żarty?
„Chce, by wzięła mnie kostucha
w trakcie napełniania brzucha.
Niech na wieczny odpoczynek
legnę pośród win i szynek”.

Wielu oddało ducha pomiędzy zupa, a pieczystym. Jak przystało na znanego smakosza. Brillat-Savarin uczynił to w czasie wystawnego obiadu. Czując, że zbliża się śmierć wrzeszczał na lokaja: "prędzej, prędzej, podawaj deser, bo umieram!".
Pisarz Alfons Daudet tak łapczywie łykał zupę, że dopadł go wylew. Gdy władca Anglii Henryk I przejadł się na śmierć ukochanymi minogami, ciało nafaszerowane rybami wydzielało taki smród, że posolono je obficie, zaszyto w wołowa skórę i tak doprawione wysłano do Caen, gdzie grzebano królów Anglii.

Długo można by wyliczać żarłoków, którzy wykopali sobie grób własnymi zębami, czy za pomocą butelki. Bo byli i tacy, którzy odeszli delektując się kielichem dobrego trunku. Pisarz Antoni Czechow skonał sącząc szampana. Kompozytor Johannes Brahms wychylając szklankę wina reńskiego, a papież Aleksander VI Borgia – wypiwszy przez pomyłkę zatrute wino, które wcześniej wysłał w prezencie pewnemu kardynałowi mając nadzieję, że ten wysączy je co do kropelki.
„Przechodniu, nasz książę, co tu leży w środku
tym tylko jest sławny, że umarł w wychodku”.

Śmierć siedzi przy stole. Nie zawaha się wejść także i tam, gdzie nawet król piechota chodzi. Dzielnego Antoina de Bourbon, władcę Nawarry, kule omijały w walce, ale nie ominęły kiedy „oddawal urynę” za rogiem szańców. Mało brakowało, a podobnie zginałby jego syn Henryk IV, zapędziwszy się przyparty potrzebą do chłopskiej obory. Tam został zaatakowany sierpem przez krewka staruszkę, oburzona, że ulżył sobie do koryta jej świń.

Henryk Walezy, przez jakiś czas król Polski, zachwycony nowoczesnością toalet na Wawelu (i kto tu mówi że w Polsce bywa syf?) chciał podobne nowinki zastosować w Luwrze. Ale nim jego plan zrealizowano, korzystał z tradycyjnego krzesełka z otworem, ustawionego w sypialni. W tej wygodnej pozycji, z pludrami w okolicy kostek przyjmował gości. Tak dopadł go mnich-morderca i wbił sztylet w odsłonięte podbrzusze króla.

Caryca Katarzyna II do swojej toalety kazała wstawić przerobiony na klozet tron królów z Zamku Królewskiego w Warszawie. Na tym szlachetnym meblu, gdy zbyt napinała się w trakcie załatwiania naturalnej potrzeby, dostała wylewu. Dwa lata później także z powodu wylewu krwi do mózgu (ach ten mózg!) w łazience zmarł jej były kochanek, Stanisław August Poniatowski.

„Tu Margot spoczywa,
ładne miała lico
i dwu mężów miała,
lecz zmarła dziewicą”.
Takie epitafium kazała wyryć na swoim grobie Małgorzata Austriacka, której dwaj mężowie nie stanęli na wysokości zadania.

Konsumując dziewictwo miał okazję umrzeć Ludwik VIII Lew! – Lekarze włożyli słabującemu do łóżka, młoda dziewczynę - twierdząc, że taki okład przywróci mu zdrowie. Król odesłał jednak lekarstwo w stanie nienaruszonym, bojąc się popełnić grzech śmiertelny.
Podobnie chwalebną wstydliwość wykazała Izabela I Katolicką. Protektorka Kolumba. Zbyt długo siedząc w siodle nabawiła się wrzodu w tak intymnym miejscu, że wolała umrzeć, niż pokazać je lekarzom.

Z kolei brak wstydu przyczynił się do zgonu króla Francji Ludwika III. Goniąc w określonym celu wieśniaczkę, która bardzo mu przypadła do gustu, rozpalony nie dostrzegł zbyt niskiej futryny drzwi i tak walnął w nią łbem, że zażył jedynie rozkoszy śmierci. Równie niskie drzwi musiała mieć wygódka, którą opuszczał gwałtownie Karol VIII na wieść, że na dziedzińcu rozpoczęto grę w futbol. Karol II Zły, król Nawarry, cierpiał z powodu zimna i w chłodne noce kazał się zaszywać służącemu w nasączone wódką prześcieradło (wiedział co rozgrzewa). Pewnej nocy przecinając nić - sługa, zbyt blisko przysunął świecę. Tak to król, cierpiąc z zimną, umarł z gorąca.

Ironia losu, czy raczej śmierci wyprawiła w zaświaty Ajschylosa. Grecki poeta wygrzewał się na słońcu, a przelatujący orzeł wziął jego łysą jak kolano czaszkę za kamień i rzucił w nią upolowanym żółwiem, by go rozłupać. Pękła tylko czaszka, żółw wyszedł cało. Odważnego jak lew marszałka Breze, kostucha zaprowadziła do królikarni, gdzie umarł ze strachu. Panicznie bowiem bał się królików.
„Zmarłem wśród miłosnego dzieła
w kobiecych ramion uchwycie
Szczęśliwy, że kończę życie
Tam, gdzie się dla mnie zaczęło”.

Kto by pamiętał prezydenta Francji Faure’a, gdyby nie fakt, że śmierć zdybała go na kochance. W pokoiku tuż obok prezydenckiego gabinetu (Clinton to jednak był gość). Podobną sławą opromieniony został marszałek Lauriston, zgasły w łóżku urodziwej tancerki, która od owego wydarzenia zyskała imię „Religia”. Rodzina marszałka zamieściła bowiem w gazetach nekrolog twierdzący, jakoby zmarły odszedł w umiłowaniu religii.

Wszyscy zaśmiewali się na śmierć opowiadając sobie o ostatnich chwilach Kondeusza, księcia de Bourbon. Zakochał się on w młodej baronowej, która jeszcze nie tak dawno zarabiała ciężką pracą londyńskiej prostytutki. Niestety 74-letni kochanek miał kłopoty, że skonsumowaniem swego uczucia. Ale baronowa, która z niejednego pieca chleb jadała, wiedziała co zrobić, by kochanek stanął na wysokości zadania: wieszała dziarskiego staruszka na zasuwie okna, co powodowało usztywnienie tej części ciała, która była im do miłości potrzebna. Książę tak zasmakował w zabawie, że pewnego dnia dał się przydusić zbyt długo.

Barbarossa, władca Algieru, każdą noc spędzał w haremie z paroma świeżymi niewolnicami. Tam dopadła go śmierć w 70-tej wiośnie życia. Być może tylko z tego powodu, że był papieżem, dużo wcześniej odwiedziła kostucha 26-letniego Jana XII znanego z rozpusty, gdy na figlach dopadł go pewien zazdrosny mąż i tak pobił, że papież nie tylko nie skonsumował damy, ale i nie dożył rana.
„Ciocia Luiza wpadła do studni
i leży sobie tam już od stu dni
Więc uważajcie moi złoci
by się przypadkiem nie napić cioci”.

Choć zmarłemu raczej to już obojętne, dziwnie czasem toczą się losy ciała osieroconego przez duszę. Król Francji Ludwik IX Święty, zmarł w Tunisie. Aby przetransportować szczątki do Paryża, króla pocięto na kawałki i gotowano w wodzie z winem tak długo, aż ciało oddzieliło się od kości. Królewski rosół wylano gdzieś do rowu, nierozgotowaną do końca skórę i serce przewieziono do opactwa Monreale na Sycylii, zaś kości do Saint-Denis we Francji, gdzie je pochowano. – Na krótko, bo jako cenne relikwie wkrótce zostały rozkradzione.

Angielski władca Henryk V zakończył krótki żywot upalnego lata wojując we Francji, w zamku Vincennes. Że względu na panującą wysoka temperaturę ciało pozbawiono wnętrzności i poćwiartowano, a następnie wrzucono do największego kotła, jaki był w zamkowej kuchni. Wywar pogrzebano z czcią na cmentarzu, a kości przełożone aromatycznymi substancjami zawieziono do Anglii.

Niesamowite były również losy ciała największego poety i bawidamka epoki lorda Byrona. Gdy zmarł w Grecji nie tyle na malarie, co na skutek zespołowego wysiłku lekarzy, którzy leczyli go nieustannym puszczaniem krwi i środkami przeczyszczającymi. Ciało, wraz z wciąż ssącymi je pijawkami wrzucono do kadzi z alkoholem i tak przewieziono do Anglii. Kapitan brygu „Florida” nie przegapił okazji i zbił niezły majątek sprzedając chętnym – po gwinei za kwartę – alkohol, w którym moczył się poetą.
Również rodzina spieniężyła sławę Byrona. Ciało wystawiono w Londynie na widok publiczny, a każdy kto nabył bilet, mógł je sobie pooglądać. Tłumy waliły takie, że ruch musiało regulować wojsko.

Pisząc to, kojarzy mi się wspomnienie z jednego muzeum, a dotyczy dzieła Camille Claudel; „Gawedziarki” – dwóch miniaturek w metalu i alabastrze, przedstawiające nagie kobiety, siedzące w różnych pozach wokół stołu skoncentrowane na rozmowie. Camille Claudel była rzeźbiarka, urodziła się w „meskim” świecie, co najmniej o sto lat za wcześnie. Nieszczęśliwie i tragicznie kochała się w Rodinie, jej mistrzu i kacie. Właśnie w tych miniaturach pokazane jest, że w rozmowach nie tak ważny jest temat, jak kontakt między zebranymi. Rozmową (pisanie w moim przypadku) staje się jakby magicznym obrządkiem, być może pomagającym żyć.

Paryż naznaczony jest polskością. W muzeum Antoine Bourdelle jest wykonany przez niego pomnik Mickiewicza.
Polska Biblioteka na wyspie św. Ludwika – niedaleko Notre Dame, założona na początku XIX stulecia. Której pierwszym prezesem był Czartoryski, zaś wice – Mickiewicz. Są tam bezcenne eksponaty archiwalne, jak np. orginalny tom pierwszego wydania „De Revolutionibus Orbium Celestium” Kopernika z roku 1543. Książkę ta pośpiesznie wówczas dowieziono konno z Norymbergi by się dostała na czas do rąk umierającego astronoma.

Są tam rysunki wykonane przez Mickiewicza i Norwida. Na jednej ze ścian wisi ogromną mapą Polski, ostatnia przed rozbiorami, wykonana dla króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Nie sposób wyliczyć wszystkiego co się tam znajduje.

Są miasta o których szybko się zapomina – Paryża, nie można zapomnieć
Ps. Takiego „Befsztyku” po tatarsku, jaki właśnie tam jadałem, nie trafiłem już nigdzie. Zanim pierwszy raz pojechałem z koniną do odbiorcy na Paryskie Hale, koledzy już poinformowali mnie, że dla samego właśnie „tatara”, jakiego będę mógł zjeść tam warto jechać. Rzeczywiście, zawsze w lodówce u odbiorcy w biurze, było kilka kilo „nadartej” (nie mielonej!) końskiej polędwicy. Jajka, cebula, sól, pieprz i inne przyprawy – włączając „Curwazje”!


Pierwszy raz mnie poczęstowano – oznajmiając, że następne razy obowiązuje pełną samoobsługa...

Tysiąc słów nie zastąpi obrazu...

     J'aime Paris





sobota

Piekła nie ma

Piekła nie ma!
Nie LĘKAJCIE się! 

Nie jestem fanatykiem czegoś czego nie można zobaczyć czy dotknąć, ale przydarzyło mi się onegdaj coś, co zapamiętam do końca mych dni na tym ziemskim padole. A było tak. 
Oglądaliśmy u znajomych, późnym wieczorkiem, zakrapianym ździebko film "Ghost" (sekwencja filmu):

https://ebd.cda.pl/620x395/145867439f?autostart=1

Po wizualnej degustacji, zataczając się z lekka, dreptaliśmy do domu. Koleżanka przekonała mnie, że do jej sypialni na pewno dojdziemy o własnych siłach by zlec oddając się w objęcia Morfeusza.
- Ba, zlec to myśmy i zlegli, ale gdy dotykają cię zgrabne pośladki w podbrzusze - zaśniesz? Za cholerę się nie da...

Nie będę się zagłębiał w temacie pośladków, bo ważne było to, co się stało później. Jakaś żyłka w mózgu, czy serce wymęczone gorzałą nie wytrzymało tego dotyku, bo cuś we mnie pękło. Pognałem jak spłoszony jeleń przed siebie, słynnym już tunelem w stronę światełka. Światełko, jak światełko takie tęczowe, zmieniające się było i dość silne. Gnałem w jego stronę jak spłoszony jeleń. Szybciej, niż moim truckiem po haghway'u 401:

https://ebd.cda.pl/620x395/1145382424?autostart=1
 
Nie pomnę ile czasu minęło gdy światełko zaczęło się powiększać, a gdy było już rozpoznawalne okazało się wielkim neonem z napisem "Raj". 
Wyleciałem z tunelu. Anioł dyżurny skierował mnie do recepcji. W owej Recepcji zobaczyłem masę ludzi stojących w kolejkach do lady jak na lotniskowym terminalu. Ustawili mnie w rządku krótszym, za przemiła grupka niemieckich dzieciaków, jak się okazało później, ofiar jakiegoś przygłupa-pilota który umyślnie rozbił samolot we francuskich Alpach bo miał oślepnąć. W tej dłuższej obok naszej, stało ponad dwustu postrzelanych w Paryżu przez dżihadystów.

Za moją ladą siedział gruby facet na wysokim stołku ze złotymi lokami nad szerokim czołem, białymi skrzydłami i aureolą nad łbem cherubin taki. Gdy nadeszła moja kolej. Spytał:
- Nazwisko ?
- L., Edward L .
- Miejsce zamieszkania na Ziemi?
- Canada. Oakville dokładnie.
- Co wy tak Polak do Kanady umierać jeździcie, a potem burdel w papierach...
 
Zimny pot mnie oblał. Więc jednak umarłem. To nie sen. Zrobiłem sobie szybciuteńki rachunek sumienia w myślach. Ja pie..., dożywocie w piekle jak amen w pacierzu. Zrobiłem najżałośniejszą minę na jaką mogłem się zdobyć i cicho spytałem - Piekło?
- Dupa tam, nie piekło. Piekła nie ma, jest tylko Niebo. Piekło jest na Ziemi, tu jest tzw. Raj. Czy się komuś podoba, czy nie to już jego osobista sprawa. Udacie się teraz - jako Dusza z Polski - przed Bramę #27, tam was skierują do sektora Polonijnego - no, Szczęść Boże!

Obróciłem się na piecie i idę do owego korytarza. Zatrzymał mnie krzyk Cherubina z recepcji:
- Halo, obywatelu ! Wróćcie tu na sekundkę. Zapomniałem wam wydać Aureole i skrzydła. Macie - pokwitujcie. A tu macie instrukcję jak skrzydła zakładać. Aureoli nie zgubcie bo następna wam będzie za wiek wydana po minięciu gwarancji. No, żegnam.

Długo się ze skrzydłami męczyłem, krzywo leżały. Aureola w miarę prosto wisiała nad baniakiem. Rozglądałem się dookoła. Od zarypania dusz. Koło mnie grupka niemieckich dusz też sobie nie mogła poradzić ze skrzydłami. Polazłem pod wskazaną bramę. Po drodze mijałem bramy włoskie, francuskie i skandynawską pod którą same blondi stali. Zacząłem żałować, że urodziłem się Polakiem. Dużo fajnych lasek tam się kotłowało.
Zobaczyłem w końcu i moją bramę #27. Chyba fajnie tu jest, siedzą goście na ławkach, przy stolikach, papierosy jarają. Zaraz też podszedłem do jednego. Poczęstował. Okazało się, że to góral z Jackowa. Zabili go woźnice fasiągów gdy będąc na wakacjach u rodziny w Zakopanem, próbował ze szwagrem podbierać innym woźnicom turystów na jazdę nad Czarny Staw pod Rysami. Przyszedł tu kilka godzin prze de mną.
- A fajki rozdaje dyżurny anioł pod bramą - powiedział. Wpuszczą nas do środka za kilka godzin, bo jakaś inspekcja, inwentaryzacja w środku czy coś?

Zebrała nas się już spora grupka. Staliśmy, siedzieli i gaworzyliśmy jak tu który trafił. Ze mnie lali najbardziej jak się przyznałem co było powodem, że tu się znalazłem. Ładny obciach. Było czterech marynarzy z holownika "Zeus" który się spalił w porcie Solvesborg. Jeden zatłuczony przez żonę sadystkę z Dublina, 4 ofiary wypadku pod Limerick, piątka topielców-wędkarzy z jeziora Lough Ree co kłusowała pod Lanesborough (wszyscy z Irlandi). Niezła ekipa. Wszyscy na bani tu przyszli. Okazało się, że można prosić w Kadrach o zmianę wieku. Np. jak ktoś wykitował mając 90 lat, to tu może mieć 20, 30. Od nowa laseczki rwać których tu więcej niż na ziemi.

Góralowi fajki się skończyły, więc teraz ja poszedłem do anioła. Stał pod bramą. Mały, chudy, taki wypłosz. Klepłem go w łopatkę i mówię:
- Kopsnij kolego paczuszkę, bo nam się jarać chce. Wyciągnął karton Malborasów i dorzucił gazową zapalniczkę "Bic". Uśmiechnął się do mnie, pokazując żółte od dymu zęby.
 
Wróciłem do moich nowych znajomych i zapaliliśmy po całym.
- Piwka bym się napił - powiedział Góral. Jeden, który już tu był jakiś czas temu (reanimacja się udała) - powiedział, że piwko będzie ale dopiero w środku. Bo tu jest strefa bezalkoholowa i nie wolno trunkować. Przyszły jakieś dziewczyny dyżurne anielice i zaczęły nam skrzydła regulaminowo poprawiać. U mnie było w sumie ok. Aureola mi błyszczała jak psie jaja na mrozie - tylko, nie mogłem się przyzwyczaić do tej sukienki w której miałem łazić. Kieszenie są, to łapska jest gdzie wsadzić, ale taka długa, pląta się między nogami.

Otworzyli w końcu bramę. Zaczęliśmy się przepychać z Góralem. Chcieliśmy żeby nas nie rozdzielali. Przypadliśmy sobie do gustu. Jednak w Administracji skierowano mnie do bloku Ontario, piętro 349, pokój 2189 w skrzydle C. Miałem mieszkać z niejakim Marianem F. zmarłym w 1937 roku. Lat 89 aktualnie 35. Paskudnie, Gienek (ten Góral) poszedł do Blockhausu Żywiec, to kilka godzin na piechotę od mojego. Obiecałem mu, że po aklimatyzacji, za jakiś czas, się zobaczymy. Potem, kazano mi iść do magazynu. Tam mi mieli wydać pościel, zapasowe suknie i Skrzydła Galowe na święta i specjalne okazje. Kurde, jak w wojsku...

Magazynierem był Żyd rozstrzelany przez Hitlerowców w łapance w Łodzi w 1942. Ledwie mi wydał pościel już wiedziałem, że załatwić u niego mogę wszystko. Aureolę - jak zgubię, lub przepiję, skrzydła, wygodniejsze suknie. Nawet tu kombinują. Z tobołem pojechałem windą na moje piętro, dużo wiary tu łazi. Niektórzy mają skrzydła poodpinane, inni Aureole za paskiem. Luzik.
Dość długo szukałem mojego skrzydła C i pokoju. Dobrze, że były tzw. szybkie chodniki, bo łaziłbym chyba cała wieczność.

Marian F. okazał się szczupłym dość przystojnym facetem z wąsami i wygoloną na łyso pała. Uściskał mnie jak starego znajomego i wyciągnął z lodówki dwa zimne "Żywce". Wpierw rozłożyłem swoje klamoty. Pościel na kojo i chwyciłem zimniutkie piwko. Zajaraliśmy po Malborasie i Marian zaczął mnie wtajemniczać w Życie Niebiańskie.

- Widzisz stary. Tu jest faktyczny Raj, niczym się nie przejmujesz, głodny nie chodzisz, alkohol w lodówce, fajek pod dostatkiem, dziewuchy latają jak łanie. Nie chorujesz, nie umrzesz na nic bo już nie żyjesz. Zajebiście jest. Raz do roku tylko się wszyscy spotykają bo Główny przemawia i trochę to trwa, zanim we wszystkich językach pobłogosławi. A tak to robisz co chcesz. Chcesz pracować? Idziesz do roboty. Chcesz leżeć i chlać cały dzień? Leżysz i chlejesz. Panienki lecą na chłopów - zwłaszcza zakonnice, wpierw celibat na ziemi to tu się sypią jak choinka po trzech królach. Trzeba na tak zwanych "kochających inaczej" uważać bo w sukience to czasami nie poznasz kto jest kto. Ja się naciąłem kilka razy. Podnoszę suknię, a tu fujara, wystrzelałem po mordzie, skrzydła połamałem i wyje... z pokoju. Jak chcesz się napić w towarzystwie, to co 10 pięter jest knajpa, wszystko za darmo, podchodzisz i bierzesz. Szwedzki stół. My mamy blisko, bo schodami przeskoczyć piętro do góry i na wprost schodów masz knajpę. Mordownia straszna, leją się często. Dwa lata temu Mickiewiczowi tam nakładli tęgo za matkę Żydówkę, Chopin kuflem zarobił, a pijanemu Wyspiańskiemu Aureolę i skrzydła połamali. Na aureolę trzeba uważać - stracisz, to masz przesrane. Do raportu idziesz.

W każdą niedzielę są organizowane wycieczki do innych Niebios, polecam Indonezję i Japonię, najlepsze panienki, lecą na Słowian jak cholera. HIV-a nie złapiesz, więc stukasz na całego. Nie polecam wyjazdów do Niebios Arabskich, tacy sami porąbani jak na ziemi, tu też mają Hamas i Hezbollah, złapią cię skrzydła z aureolą połamią, a wtedy raport. Dużo tu znanych postaci możesz poznać. Od 1945' prawdziwym gwiazdorstwem, za zapełnieniem świeżą krwią Raju, cieszył się Hitler, od nas - z Nieba Polskiego pojechało 6 milionów go oglądać. Pecha miał jak poszedł do knajpy, bodajże 10 lat temu. Grupka naszych pijanych kolesi go przecweliła. Afera była na pół Raju. Listy gratulacyjne z Nieba Izraelskiego przychodziły. Kolesie do raportu poszli, a za Hitlerem wszyscy Adolfina wołają. Potem, w 1977' przyszedł Presley fani korytarz amerykański zablokowali. Kilkaset milionów po autograf poleciało. Porąbani.

Tu jest tak, że możesz spotkać kogoś komu życie uprzykrzałeś na ziemi, rewanżyk gotowy. Zostałem w 37' powieszony za zabójstwo żony. Znalazła sobie jakiegoś gacha tutaj z którym żyje i ten gach mi dołożył ździebko. Nowiuśkie skrzydła mi połamał mordę obił. Nie podałem kretyna do raportu, żal mi chłopa. Z taka szmata żyje, że Raj to dla niego piekłem być musi. 
Sąsiad z pokoju - obok, to seryjny morderca z XVIII wieku. Boi się do knajpy chodzić, bo na niego polują. Nawet raz mu wjazd do pokoju zrobili. Wszyscy do raportu poszli...

Znanych jest też masa. Królowie mieszkają na niższych piętrach, nie warto tam łazić. Czasami możesz te historyczne postaci w knajpach na 200 i 300 piętrze spotkać. Dzikusy. Zwłaszcza Jan Kazimierz, pije sam przy stoliku i nie odzywa się do nikogo.
Rozrywek też mamy pełno. W tv lecą wszystkie kanały ziemskie, nawet te XXX. W Wypożyczalni masz wszystkie filmy jakie na ziemi nakręcono. Sport też jest tutaj szalenie popularny. Co 4 lata są Mistrzostwa Raju w piłce nożnej. Najlepsi byli Brazylijczycy do 68' Potem w wypadku zginęła ekipa Manchesteru Utd. Anglicy mieli Mistrza przez 20 lat. W 88' piorun zabił na boisku 8 Zairczyków i Zair był potęga niebiańską. Polacy też grają dobrze. Wpierw nas lali jak cholera wszyscy, ale odkąd doszedł Deyna to ćwierćfinały mamy na każdej imprezie. Mecz Polski z Anglią oglądały 3 mld. ludzi na stadionie, a przed telewizorami cały Raj. Przegraliśmy w karnych, Deyna bramki nie strzelił.

Żarcie masz o każdej porze. Otwierasz lodówkę i zawsze jest pełna. Kible czyściutkie, prysznice też. Przyzwyczaisz się. No, ja idę na karty do sektora D. Wrócę wieczorem, drzwi się nie zamyka.

Marian polazł. Myślenie nie jest moją mocną stroną. Co robić? Idę się rozglądnąć po sektorze. Pójdę do knajpy, może jakieś atrakcje będą? Czas się przyzwyczajać. Inaczej nie będzie. Może, niedługo jakaś koleżanka za mną zatęskni i ze smutku dołączy? Fajnie by było. Zapisałem sobie na dłoni nr pokoju, żeby się nie zgubić i polazłem schodami do knajpy. Idąc po schodach, co chwila spotykałem zawianych aniołów - znak, że dobrze idę. 
Wreszcie, mym oczom ukazała się knajpa. - No, to jest knajpa! Wielkość Maracany, stoliki 2, 4, 6 i 8-osobowe, bar cały z złota. Niecierpliwie przyspieszyłem kroku, wyminąłem zgrabnie grupkę narąbanych aniołów śpiewających: "Niech żyje nam rezerwa", i już byłem przed ladą. 

Barmanem był ogromny - niczym Gołota z wielkimi wąsami z niebieską aureolą i tego koloru skrzydłami. Poprosiłem o setę, galaretę, piwo i jeszcze wziąłem tatara z kiszonym ogórkiem. Poszukałem wzrokiem miejsca z którego mógłbym obserwować całą salę. Siadłem przy stoliku oznaczonym 210. Koło mnie toczyła się zażarta dyskusja między kilkoma aniołami:
- "Ty dupa jesteś a nie Janosik!" grzmiał jeden anioł.
- "Ja nie jestem Janosik?! Ty palancie. Jak ja ludzi prałem pod Ojcowem, to ty jeszcze w worze u starego hulałeś". Okazało się, że Janosik faktycznie żył.
 
Poczułem, że muszę przewinąć malucha, więc poszedłem do toalety. Pod drzwiami spał jakiś siwy anioł, bez aureoli, pewnie mu zwinęli. Trąciłem go nogą w biodro i mówię:
- Dziadziuś wstawaj bo ci bachora podrzucą. Mruknął coś i obrócił się na drugi bok. Twarz jakaś znajoma mi się wydała. Ale nie kojarzyłem skąd go mogę znać? W kiblu było rzeczywiście czysto tylko ściany zapisane. 
Nad moim pisuarem widniał napis:
"Poniatowski pedał Polskę Katarynie sprzedał".

Jak wróciłem do stolika to Janosik już spał oparty na stole, a jego kompan wylatywał właśnie z knajpy. Wpierw on, potem skrzydła. Powiedziałem barmanowi, że jakiś dziadek śpi w kiblu. Można by go przenieść bo drzwi tarasuje. Barman machnął ręką. To Gomułka, pije już tak od 20 lat jak go Zośka z Sobieskim zostawiła. Aureolę zostawia w barze i chleje na umór.

Wziąłem jeszcze raz to samo i oglądałem aniołów. Przeważnie młode chłopaki, skrzydła u niektórych żółte od dymu. Cwaniacko aureole na bakier zsunięte. Kufle w łapach i deliberują zażarcie o czymś zamaszyście gestykulując.

Zastanawiałem się czy swoich nie poszukać, zdecydowałem, że jeszcze nie czas. Może później.
W drodze do pokoju wyrwałem fajna anielicę. Marzena jej było. Zmarła dwa lata temu na raka piersi. Śliczna dziewucha, umówiliśmy się na wieczór w knajpie. Spać mi się chciało. Tyle emocji...

Obudziło mnie szarpanie i krzyk Mariana, bladego jak prześcieradło:
- Wstawaj ku*wa! - Coś ty narobił! Wstawaj! - chłopie, cos ty wykręcił?! Wrzeszczał nade mną. Nie wiedziałem o co mu chodzi? Okazało się. że szukają mnie od godziny całe Rajskie Służby Specjalne. Były w naszym pokoju ale byłem wówczas w knajpie. Mają mnie doprowadzić do Głównego. Przeraziłem się. Kurde! Za co? Za kopnięcie Gomuły?... A może za wyrwanie laski jakiejś szychy niebiańskiej? Nie wiedziałem czy wiać do Hamasu, czy poddać się?
Po chwili było za późno, bo kilku blondynów wpadło do pokoju i pod pachy wyprowadzili mnie. Całą drogę nic nie mówili. Wszystkie Anioły się za nami oglądały i coś szeptały wskazując mnie palcami. Pewnie myśleli, że do Raportu idę.
 
Po kilkunastu minutach lotu helikopterem Służb Specjalnych, dotarliśmy pod gmach z napisem:
"DYREKCJA"
Wprowadzono mnie przez złote drzwi - jak u Putina, do obszernego gabinetu. 
Za olbrzymim biurkiem siedział mały chłop z bokserskim nosem i grzywka ulizana na lewy bok. Nad łbem miał purpurową aureolę a skrzydła miał błękitne. Ładnie to kolorystycznie wyglądało.
Wskazał mi fotel uśmiechnął się i poczęstował kubańskim cygarem "Cohiba". Potem, patrząc na mnie powiedział do mikrofonu:
- Pani Halinko, wprowadzić strażnika Rafała W.
Wlazł młody, przestraszony anioł. Nerwowo ugniatał palce i przestępował z nogi na nogę.
- No i co strażniku Rafale... Popiło się na służbie - co?! Zagrzmiał Główny.
- Ale.. ja.. .
- Jakie, kurna ja... Jakie ja? Opiliście się i nie tego sprowadziliście co trzeba. Chłopak miał jeszcze długo żyć, a wy mi i jemu taki kawał wycinacie?! Chałupy żeście pomylili. Edward miał żyć, a obok już tydzień jego sąsiad staruszek na niewydolność układu krążenia umierał. I dalej umiera! Zdegraduję was! Grzmiał dalej Główny.

Ja sobie cygarko jarałem puszczając kółka i zacząłem co nie co kapować. Rafał się opił i pomyliło mu się. Może mnie cofna na ziemie...
- I co my z panem panie Edku zrobimy? Popatrzył na mnie po ojcowsku Główny. Musimy pana cofnąć - chyba, że chce pan zostać...
O w mordę, nie wiedziałem. Zostawać czy iść na zad na ziemię. Tu jest chyba fajnie. Za kilkanaście lat, może sąsiadki z sąsiadami z ulicy dołącza. Laski są świetne.... Ale na ziemi... kolesie, łódką za rybami... Sąsiadka Rina tak świetnie gotuje...
- Wracam! I tak tu trafie z powrotem, więc nic nie tracę, powiedziałem Głównemu.

Główny odetchnął z ulgą. Musieliby dziadka uzdrawiać, żeby przeżył moje życie, a plan cudów już ponoć wykonali na ten kwartał.

Pożegnałem się z Głównym, Rafałowi dałem z liścia. Wziąłem pudełko "Cohiba" pod pachę i odprowadzono mnie do recepcji. Cherubin jak mnie zobaczył, to mu szuflada opadła na brzuch. Wszystkie Anioły na mnie z zazdrością patrzyły jak mnie wrzucają do rury, obok tunelu z którego wylatują co chwila kolejne dusze.

Błysło, hukło i znalazłem się znów w mojej cielesnej powłoce. Spocony, ciężko oddychając leżałem na koleżance tak samo spoconej i dyszącej.
- Wiesz? Ale miałem odlot...
- Oh Good! Jaki ja miałam:

https://ebd.cda.pl/620x395/129636552f?autostart=1





poniedziałek

Trudny, bardzo trudny wybór



Egzamin na mężczyznę

O dar mądrości i dobrą pamięć modle się co dnia od szczenięcych lat - jak babcia kazali, ale jak to z naszym Panem - "mówił dziad do obrazu...".
Tu akurat nie muszę zwracać się do Wiekuistego, który pewnikiem ważniejsze ma sprawy na głowie - choćby... skurcz kasy z koszyczków w zakrystiach!


Na tym zdjęciu pierwszy z lewej, to Janusz Ostrowski z Nowego Sącza. Pamiętam Go dlatego, że byliśmy w dwie chłodnie w Kuwejcie z ładunkiem słynnych od Islandii po Kuwejt wafelków Prince Polo produkowanych w Cieszyńskiej "Olzie".


Z wielkim sentymentem wspominam tam załadunek. Dzięki zielonemu światłu kierownika zakładu mogłem rzucić okiem na produkcję tego specjału. Tego się nie da porównać z dzisiejszymi zautomatyzowanymi liniami produkcyjnymi. Wówczas to była prawie manufaktura. Do wyrobu ciasta przywożono świeże mleko z okolicznych mleczarń. Wafle wypiekano ręcznie, potem smarowano je także ręcznie, później krojono już na odpowiednią wielkość by następnie oblać czekoladą w urządzeniu... jakimś. No i po ochłodzeniu następowało automatyczne pakowanie w złotko (bo folia aluminiowa była złotego koloru). Wafelki pakowano po 40 szt. do kartonika, potem kartoniki do dużego kartonu by wysłać produkt na eksport. Smak tego wafelka był boski, nieporównywalny. Olza robiła jeszcze inne - trójkątne; "Elites". Tu u mnie, w Polskich Delikatesach też są Prince Polo, ale to już nie ten zapamiętany smak. Słychać w tym badziewiu - chcącym uchodzić za dawne, jakieś sztuczne dodatki jakieś diabelskie wynalazki. Cóż zrobisz? Nawet chleb smarowany margaryną z Brzegu... toż to było niebo w gębie... boska margaryna - "Margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna".
UWAGA! Konsumpcja masła grozi sklerozą!
Palma - teraz też w cudzych pewnikiem rękach?... Chleb ze śledziem też był lepszy!... Polacy mają islandzkie śledzie, a Islandczycy polską wódkę i Prince Polo! A wszyscyśmy o ile młodsi byliśmy... Gdzie to jest?!
Albo zamek błyskawiczny z Zampolu... tylko ten, kto sobie nim przyciął siuraka wie, co to prawdziwy - nasz - polski - rajfenszlus! Pasta do podłóg... pachniała od Wielkiej Nocy do Bożego Narodzenia istny cud myśli technicznej NASZYCH polskich inżynierów... Łza się w oku kręci na samo wspomnienie jak ongiś od tego narkotycznego smrodku.


A papier do… śmiechu? - na cóż komu takie naonczas burżujskie pokusy? Co to my palce potracili?!
Głos płodów rolno spożywczych ziemi naszej nie gorzej od Trybuny Ludu w kibelku się sprawdzał!
Tylko mi wina z "Lasu" nie żal, bo się nie umywało do mojej ambrozji mszalnej pędzonej w piwnicy…

Módlmy się...
O Panie, który stworzyłeś w sześć dni świat cały wraz z kartkami na wszystko i Służbą Bezpieczeństwa prosimy Cię, przywróć nam te błogosławione czasy, kiedy z sąsiadami w domach się siedziało zgodnie siwuchę w zmyślnych alembikach kręconą popijając miast się po świecie włóczyć, łajdaczyć, gendry i fejsy-pejsy na nas sprowadzać i śmierdzące konopie popalać!...

CHCEMY POWROTU DO KOMPOTU!

Siedzieliśmy z Januszem w Abdulowym hoteliku in Kuwait City przy lampce "Jaśka wedrowniczka" prince-polem pogryzając. On to naonczas mniej więcej w te słowa się odezwał:
"co za cholera siedzi w tych żydowskich kiepielach, że gdy jakiś nasz Żyd zakład otworzy (bo trzeba Ci wiedzieć, że Olzę stworzyli bracia Brunon i Wilhelm Schramek), to ten się ma dobrze i rozwija, zaś te nasze, w polskich rękach, kuleją i padają jak muchy nad psim gównem...?"
Tak dosłownie powiedział, wybaczcie nieprzystojność.


Trudny, bardzo trudny wybór
Pracuje tyle już lat w mozole dla systemu efekty prawie żadne. Wykitował Lońka, papieżem został Polak. Dzieciaki dorastają. Jaka czeka je przyszłość, perspektywy? Żądne. "Marneszanse" - jak mawiał De Gulle - mają na lepsze życie. Trzeba to zmienić, na gwałt! Jestem im ojcem przecież!

Wracam z Kuweitu, przed Belgradem dowiaduje się z „Jedynki” (polskie radio), że Gierka zastąpił Kania. Będzie lepiej zapewnia spikier..., od ponad dwudziestu lat słucham tej zdartej płyty z tą samą melodia. Bolą zęby od tego ...
Jedno co mam jak narazie, to życie światowca jakie udało mi się zdobyć z wąskim, gronem kolegów.
Nagrody Goncourtów napewno nie zdobęde. Większość sąsiadów utopiłaby mnie w łyżce wody.
Nie liczę też na to by leżeć na Powązkach.
Słuchanie "Jedynki" logicznie i przetwarzanie tego bełkotu, a po przetworzeniu na język prosty, zrozumiały nasuwa wnioski, interpretacje gadającej głowy, a krytyczne przetworzenie... sumuje się w pastisz rodem z za wschodniej granicy.

Cieszyłem się nie najlepsza sława dyletanta i snoba pośród okolicznej gawiedzi, ale wciąż ufałem, że moje imitacje nikomu krzywdy nie czyniły. Moich małpiarskich zachowań, gestów i tonów byłem świadom. Wiedziałem, że powinienem przezwyciężyć owe skłonność. Ale nie byłem Proustem i z własnej słabości nie czyniłem siły, przynajmniej tak wówczas myślałem. A ci co nie czytali Prousta, a do niego - takie odnosiłem wrażenie mnie porównywali - chyba, że mieli na myśli wkład, ale nie zawartość! Bo Proust to nudziarz straszliwy, a ja wręcz odwrotność!

Człowiek dziczeje stykając się z ludźmi, i albo musi wybudować sobie erem, albo spłaszczyć do wymiarów otoczenia. Odrzuca mnie przeraźliwa, ludzka głupota, tej armii, tej rzeszy nieuków, półgłówków, którzy formują "intelektualna elitę polskiego narodu" korzystając z tego, że jeszcze większe hordy przygłupów stanowi dla nich korzystne tło. Znaleść człowieka, z którym można porozmawiać nie wysłuchując banałów, idiotyzmów, cwaniackich łgarstw, fałszywych zapewnień, tanich sprośności lub specjalistycznych bełkotów "fachowca", dla którego branżowe wykształcenie (plus umiejętność trzymania widelca) jest cała jego kultura. Jeśli ci się zdażyło spotkać kogoś bez płaskostopia mózgowego, to znalazłeś SKARB!
Alergia na głupotę, konformizm i oportunizm - obok niezgody na podłość i okrucieństwo świata, prowadzi ku samotności. Patrząc zaś z innej strony na kruchy zlepek ożywionej gliny, pamięć podsuwa jedynie takie teksty:
"Ty, co nie jesteś panem i jednej godziny,
Kto cię raz dobrze poznał, ze wstrętem omija, 
Boś ty podły jak robak, zdradliwy jak żmija.
Twoja miłość jest chucią, twoja przyjaźń zdrada,
Twój uśmiech jest szyderstwem, a za twoja radą,
Kto by się kiedyś odważył śmiało stawiać kroki,
Uznał, lecz już po czasie, to za błąd głęboki.
Zaufać w twoje słowo: boś z rzędu ostatni,
Pychą tylko przewyższasz zwierząt orszak bratni".

Minęło znów trochę czasu. Czasu straconego.
12 grudnia roku pamiętnego, wstąpiłem po drodze do domu.
Auto z ładunkiem do Szwecji stoi pod domem.
Jest niedzielny ranek. Budzi syn nadając, że jakaś wojna w Polsce jest – w radio gadają. Tv nie działa. Rzeczywiście, tranzystor buczy komunikatem WRONy, że jakiś stan wojenny nastąpił. Podają także, że wszystkie granicę zamknięte. Śniegu przez noc napadało po pachy. Gdzie się udać z problemem?
Wsiadłem w małe i pojechałem na milicję. Dyżurny mówi, że nie jest w stanie mi powiedzieć co mam dalej robić z ładunkiem. Telefony nie działają.

Po obiedzie jadę do Świnoujścia, po drodze kolumny wojska, samochody, czołgi (kilka w rowie). Szweje głodni, przemarznięci proszą o papierosa. Rozpiździaj i chaos.


Polska - miejsce na mapie, które mnie męczy, ale mimo wszystko lubię. Kocham nawet. Tu przez lata zdarzyło się masę rzeczy, które czyniły mnie szczęśliwym lub smutnym, tutaj są moi przyjaciele, tu jest mój krąg kulturowy tylko, naprawdę nie o to chodzi. Chodzi o to, że Polska stała się krajem w którym przestrzeń do dokonywania wyborów życiowych została zawężona tak bardzo, że właściwie zdołały się w niej zmieścić tylko dwie możliwości w których nie ma nic interesującego.
Możliwość pierwsza: uczymy się pilnie, jesteśmy kreatywni, mobilni, dyspozycyjni, kochamy naszą firmę, robimy karierę... Stop. Niekoniecznie robimy karierę ba, nawet nie musimy mieć takich ambicji, jednak musimy się zachowywać tak, jakbyśmy chcieli ją robić. Nawet, jeśli pracujemy w charakterze nocnego stróża. Zawał przed czterdziestka.
Możliwość druga: nie uczymy się pilnie, kończymy zawodówkę albo i nie, czujemy się pogardzani, jesteśmy stadem rozkapryszonych, tępych leni i warchołów którzy powinni się wziąć do roboty, wykazać inicjatywę tyle, że roboty przeważnie nie ma, więc nie staramy się być kreatywni, mobilni etc. Mówiąc kolokwialnie, kładziemy na wszystko lagę - pijemy. I tyle. Wątroba wysiada przed czterdziestka.

Dworce są brudne, politycy sprzedajni. W dziedzinie rozwarstwienia dochodów zbliżamy się do niedościgłego południowoamerykańskiego wzoru. System emerytalny mamy wzorowany na Etiopii - ale, trzymamy fason.
Bądź kreatywny! Autorytety naukowe nie mają nic do powiedzenia. Media kreują wirtualną rzeczywistość. Postępująca oligarchizacja zbliża nas do niedościgłego azjatyckiego wzoru. Warszawa to nie całą Polska - ale, trzymamy fason.
Bądź dyspozycyjny! W Tv. pani Dyrektor chwali się, że aby zostać portierem w jej firmie, należy znać dwa języki obce i mieć wyższe wykształcenie. Jakiś inny pan wciąż wierzy w niewidzialną rękę rynku. Wszystkim nam będzie lepiej. Rolnicy dostaną mnóstwo pieniędzy, bo nie wszystko zdołają rozkraść partyjni nominaci więc, trzymaj fason, bądź mobilny! 
Z radia Rosiewicz wyjaśnia dlaczego tu siedzę, a Tercet Egzotyczny utwierdza:
„Tu jest twój dom”. Dziękuję kur.. a wysiadam!
Zjeździłem kawał świata, widziałem jak żyją ludzie.
Dlatego chce, by moje dzieciaki żyły inaczej. Tym bardziej, że wiem jak żyć powinny i było im lżej jak nie było mnie.

Czytam, że w Hiszpanii „bezrobotni młodzi ludzie spędzają dnie na plaży, pałac trawkę i marząc o Paryżu, a ich główne perspektywy na przyszłość to kariera budowlańca lub barmanki”.
Zaiste, cóż za przerażająca wizja. Tylko, że pracując na Zachodzie jako barman, budowlaniec, pomocnik fryzjera, mogę się spokojnie utrzymać i nikt nie będzie wymagał tytułu magistra + znajomości dwóch języków obcych, notorycznej pracy za darmo w nadgodzinach i kłaniania się szefowi w pas za to, że w ogóle raczył mnie zatrudnić.
Po prostu system zostawia niszę dla tych wszystkich wariatów i nieudaczników, którzy nie chcą lub nie mogą robić kariery, nie stosuje bezwzględnie zasady „daj się kupić albo zostaniesz zgnojony”…

Chciałbym być dobrze zrozumiany, nie chodzi mi o to, że syf, że brudny dworzec, że złodzieje, wyzysk, że granda. Nie! Po prostu męczy mnie, denerwuje, a coraz częściej wkurwiają teksty refrenu przeboju śpiewanego ciągle przez polskie ELITY (z braku lepszego słowa), że jest w miarę normalnie, że w sumie wszystko jest w porządku, że jeśli nie wystarczy być kreatywnym, wykształconym i mobilnym, to należy być jeszcze bardziej kreatywnym i, że wszystko byłoby jak należy, a system funkcjonował będzie jak szwajcarski zegarek, gdyby tylko to cholerne sFołeczeństwo zechciało być wreszcie obywatelskie.

Naród już tego ględzenia nie może słuchać. Więc Marcin z Izą są w Londynie, Monika z Wojtkiem gdzieś koło Filadelfii, Ewa w Madrycie, Agnieszka pracuje w paryskim Markiecie - wkrótce dołączy do niej Krzyś…

Pożegnanie z bronią
Wróciłem z Anglii. Wjechałem na zajezdnię w Słubicach – czekając w kolejce na zatankowanie auta pod korek. 


Podchodzi "paszportowy" – mówiąc: daj paszport bo stracił ważność, a zaraz ktoś jedzie do Warszawy z paszportami więc zabierze i twój. Zdziwiło mnie to trochę, ale rzeczywiście tak było, że za kilka dni mój paszport tracił ważność.
Po zatankowaniu, przy rozliczeniach z podróży, wstąpiłem do paszportowca kanciapy.
"Pański paszport został wstrzymany do odwołania za nieetyczne zachowanie się na węgierskiej granicy" - anonsuje urzędnik. Oki mówię, zaraz tu wrócę z kartą obiegową. Pomogłeś mi podjąć decyzję. W dwie godziny poczułem się wolnym. Więc jednak kapitan-sąsiadka (z biura paszportów (KWMO) nie zapomniała o mnie i mojej dezaprobacie w podjęciu z nią współpracy. Co za pamięć?!

Był kwiecień 84. Decyzja podjęta – spadam. Zdecydowane!
Emigruje sam, nie chce żony z dzieciakami skazywać na stres. Cel emigracji - Kanada.

W maju "załatwiłem" paszport! Jadę z Orbisem na dwudniową wycieczkę do Szwecji.
Koleżanka żony jedzie też bo mówi, że nic jej tu nie trzyma. Razem, będzie raźniej!

Nad Świnoujściem, refleksami świateł odbitych w brudnoburych falach portowej zatoki, zapada wczesny zmierzch. Maj 85. Pustawe o tej porze roku miasto i okolice, wolne od inwazji "stonki" (wczasowiczów), filtruje jeszcze chłodny - od morza wiatr. Wchodzimy do barako-budynku, pełniącego funkcje komory celnej.
Nasza grupa jest pierwszą w kolejności do odprawy przed wejściem na prom. Z trudem ukrywamy narastające podniecenie. Wprawdzie jesteśmy "czyści" zdając sobie sprawę z tego, iż pozostaniemy w Szwecji nie ryzykowalibyśmy zabierać niczego co mogłoby stwarzać choćby pozory podejrzeń ze strony służby celnej - jednak, hazardowość naszego postępowania wyzwala hamowany siłą woli dreszcz emocji.

U wejścia do budynku wszczyna się harmider. Szeptana poczta niesie od czoła oczekującej grupy wiadomość, że przez komorę celna przechodzić będą rodacy powracający ze Szwecji. Jednak wracają? - łapie się na niedorzeczność tego skojarzenia. Pewno że wracają. Większość wraca. My jesteśmy wśród tych którzy stanowią - owszem, znaczny, ale w całościowym rozliczeniu ruchu turystycznego prowadzonego poprzez Orbis niewielki procent Polaków, którzy w taki to sposób szukają dla swego życia nowych możliwości.

Gwar, tumult u wejścia narasta. Już jest forpoczta szczęśliwców, dla których celnicy zapalili zielone światło w powrotnej drodze do kraju. Wracają uczestnicy wycieczki:
Spocony, o rozbieganym wzroku "turysta" wjeżdża wielką lodówka-szafa w tłum oczekujących na odprawę rodaków. Taranowani usiłują się wycofać, ale są napierani od tyłu przez uczestników grup oczekujących na odprawę. Zamęt. Bałagan. Sobiepaństwo.
Prawo silniejszego i bardziej przedsiębiorczego w wyborze kombinacji i poczynań z myślą o osiągnięciu zamierzonego celu. Na odsiecz przyblokowanemu przez moment właścicielowi rozbieganych oczu pędzi jak w amoku następny "wycieczkowicz", dysponujący jeszcze większym impetem i potężniejsza lodówka…
Od biurka celników wystartował już trzeci, by forsując przetarty z grubsza szlak wspomóc słabnących. Ten ma największe szanse. Pchana siłą jego ramion i radością posiadania lodówka to prawdziwy chłodniczy kombinat!
Wspaniałą szarża połączonej energii potomków husarzy spod Chocimia kończy się pełnym sukcesem. Podskakując na stopach mniej uważnych i masą ciężaru roztrącając niezdecydowanych. Lodówkowa lawina osiąga dziwi wyjściowe z komory celnej.
Jeszcze jeden powrót i następny trucht przetartym przed chwilą szlakiem pod ciężarem ogromnych pudeł, pak, neseserów, walizek i czort wie czego jeszcze i co zawierającego.
Bałagan osiąga apogeum. Turyści z wyprawy po złote runo i w drodze po nie przemieszali się tak dokumentnie, jak serwowane pod swoim adresem przez obie grupy nieparlamentarne wyrażenia, określające w sposób dosadny rodowody posiadaczy oraz kandydatów na nie. Żadnych prób przywrócenia porządku, żadnych wskazówek, co do sposobu grawitacji tego żywiołu. Staropolskie "kupa mości panowie!". Typowo po naszemu - czyli nie tak jak być powinno. Niestety.
Wreszcie tornado przechodzi i miły opanowany głos pilota naszej wycieczki powiadamia, że nasza pora do odprawy celnej.
Kości zostały rzucone - pomyślałem i przyklejony przez falujący tłum do koleżanki, której też znudził się ocet, dałem się nieść przed oblicze granicznej, mundurowej wszechmocy...
- "Nie macie państwo niczego do oclenia...? - Żadnej waluty?...". Oczy celnika, który znał handlowe odczucia dusz współbraci – nawet, podejrzewam z autopsji, robią się przez moment okrągłe z bezbrzeżnego zdumienia. Chłonie chwilę gorączkowo medytując jak podany mu pasztet zgryźć... Wczuwając się w psychikę mundurowanego młodziana jestem sfrustrowany. Albo uważa nas za półgłówków albo za pseudocwaniaków którzy usiłują polskiemu celnikowi wmówić, że w wyprawie za morze najważniejszą jest dla nich ekskursja jako taka. A przecież przed chwilą?!... Forte tornada brzmi jeszcze w jego uszach. Łomot toczonych tędy Bóg wie jakim sumptem zdobytych w cieniu flagi trzech koron ogromnych, szafowatych lodówek.
- Błysk zdumienia w oczach mundurowego rodaka przyćmiony zostaje odcieniem autentycznej zawodowej złości. Palec - pistolet wyskakuje nagle na wysokość mej piersi.
- Pan pozwoli ze mną! Jak żona Lota ogląda się koleżanka popychana przez tłum do wyjścia na prom. To ja stoję jak utożsamiony z ta sceną słup soli.
Na polecenie celnika otwieram neseser. Zwróci uwagę na fakt, iż jak na dwudniową wycieczkę - nawet gdybym chciał wystąpić w roli eleganta znad Wisły... posiadam za dużo koszul, czy nie zwróci?
Pobieżne przejrzenie zawartości nessesera nie rozwiewa jeszcze wątpliwości celnika.
- A co ma pan w majtkach?
Zapewniam pana, że mam to co każdy statystyczny Polak w moim wieku tam mieć powinien. Czy zechce pan sprawdzić?
- Nie, dziękuję ...
Moja pewność siebie rozładowuje sytuację. Zawodowa rutyna podpowiada celnikowi, że pomimo żywionych przez niego podejrzeń, stanowię jakiś niestereotypowy przypadek - ewenement, nad którym można jednak przejść do porządku dziennego.
Mile, obustronne podziękowanie i witają mnie pytające spojrzenia reszty towarzystwa z naszej grupy.

Po trapie ładujemy się do brzuchatego wnętrza promu.


Pierwszy, jakże ważny etap w drodze do niego celu mamy za sobą. Jak przebiegną następne?

Na pokładzie promu rozkręca się polski, diabelski młyn. Pokładowy kiosk z pewexowskimi dobrami zostaje otoczony kordonem przez "turystów" jak ongiś Częstochowa przez szwedzkich żołdaków jenerała Mullera.
Tylko, że tamci Svanssonowie przybyli do Polski w celach - dalibóg, zgoła nie turystycznych. A dziś, w ponad 300 lat od Viktorii księdza Kordeckiego to my najeżdżamy Szwedów.
Czy podjął by się ktoś próby sprecyzowania nazwy tej eskapady?
Encyklopedyczne brzmienie hasła "wycieczka" w niczym nie oddaje nastrojów i finalnego celu tej grupy, tworzącej obecnie pszczeli wyrój wokół promowego kiosku. A więc jeszcze raz nie tak - czyli po polsku. Niestety.

Z wiadomych przyczyn nie zainteresowani poczynaniami przedsiębiorczych rodaków - milczkiem, jakby ze wstydem za brak owej przedsiębiorczości, która w negatywnym pojęciu rozsławiła imię naszej nacji na świecie - jak powiedział radziecki celnik: “dwie rzeczy na świecie są niezwyciężone, Armia Czerwona i Polski turysta” - przemykamy we wskazanym przez stewardessy kierunku i zajmujemy miejsca w wyznaczonej nam kabinie.
Głęboki buch papierosem, dla uspokojenia rozdygotanych doznaniami minionego dnia nerwów - prysznic i spać…

Intuicja, jakiś szósty zmysł - sprawił, że jednak wróciłem na łono rodziny.

Trzcianka, nasze gniazdo
Nie, nie z lodówką jedynie z kilkoma kilogramami kawy by ekskursja się zwróciła.

Koleżanka została. Ma się dobrze.

Nie minął miesiąc. Słońce pali od rana jak nad kraina Beduinów. Asfalt lepi się do butów. Drzewa umierają stojąc...
Kot, rozwalony na występie muru, śni sen sytości i ciepła. Pocę się. Rozgrzane miasto, jak macki ośmiornicy, wciąga w swoją czeluść. Symbioza apatii i rozleniwienia.

Przysiadam na krześle obok sklepowej kasy. Kasjerka uśmiecha się do mnie (skąd ona bierze do tego energię?).
- Aha, dopiero teraz uświadamiam fakt. Wewnątrz "markietu" panuje (klima działa) miły chłód. Mózg z wolna odzyskuje zdolność działania. Kryśka z Andrzejem robi zakupy przed wypadem na plażę. Grzebie w stercie jabłek, jak w przysłowiowych ulęgałkach. Cholera! Czego ona tam szuka? Przecież wszystkie są jednakowo piękne. Babska naturą! Zaraz któraś z ekspedientek wyskoczy z pyskówka! Rozglądam się trwożnie. Kasjerka, takim samym jak mnie przed chwilą uśmiechem, wita kolejnego klienta płacącego rachunek.
Członkowie personelu "markietu" uwijają się wśród przebogato wyeksponowanych asortymentów artykułów, układając, poprawiając kompozycje wystaw i uzupełniają na bieżąco spowodowane zbytem towaru ubytki.

Przecież to nie kraina cudów z jej hasłami, że wszystko dla LUDU! Już dawno zorientowałem się, że Brzechwa kłamie! Tu inaczej pojmują hasło "frontem do klienta". Tam, (jakże ciężko mi pisać te słowa) sprzedawczyni - prawem kaduka, mogła ci hurtem - jak leci, kłaść do zatłuszczonej "Trybuny Ludu" nadgniłe jabłka czy cebulę - mając, na nieśmiała uwagę petenta o niejadalności połowy towaru, serię warknięć - prawd: a co mam z tym zrobić? Kto za to zapłaci? Gdzie się pan pcha z rencamy! Niema pan czego macać?...
I trzeba zrozumieć tamte ekspedientki...
Ten przykład szedł z "góry". Poza kilkoma prywatnymi piekarniami, czy cukierniami, gdzie zasady handlu były normalne, tzn. klient nasz pan w reszcie "uspołecznionych" przybytków Merkurego, panował folklor. Cóż się dziwić. Gdy na półkach stoją ocet i przeterminowane dżemy, a raz kiedyś zdarzy się dostawa podłego gatunku jabłek (gdzie oni podziewali zbiory z tysięcy hektarów sadów?) i tym samym w nudę dniówki odwalanej za pusta lada wplecie się możliwość rozmowy z klientem, to trzeba te rozmowę przeprowadzić z pozycji pojęcia tak bardzo zakorzenionego w peerelowskiej administracji: Kto tu rządzi? Nie podoba się? Wynocha! Sprzedam czy nie sprzedam, listę obecności podpisałam więc dniówkę mi zapłacą! A jak reszta towaru się zepsuje? To podzieli się z koleżankami tym co zostało, sporządzi - według uświęconego tradycja, złodziejskiego, socjalistycznego rytuału - opatrzony kilkoma pieczątkami i podpisami protokół strat. Polak potrafi!

Pędzisz, bracie do jedynego w tej dzielnicy sklepu. Może ci się uda przed odejściem autobusu kupić bułkę do pracy? Dopadasz, zdyszany jak Zatopek do dziwi - zamknięte.
Nerwowo spoglądasz na zegarek. Toż dopiero rozpoczął się dzień pracy! Rozpłaszczasz nos na szybie. - Siedzi przy ladzie stadko pan (handel to sfeminizowana gałąź gospodarki) prowadzących ożywioną konwersacje.
Przestępując z nogi na nogę, nieśmiało pukasz. Najstarsza stażem w nicnierobieniu przedstawicielką "Bardzo Ważnego Biura", gestem Napoleona, z nad szklanki herbaty (przed kryzysem była kawa) wskazuje miejsce na szybie. Spoglądasz we wskazanym kierunku - jest. Na konopnym sznurku wisi popstrzona przez muchy i wypłowiała od częstego używania, kartka z napisem "Inwentaryzacja". Co one tu u licha inwentaryzują, jeżeli główną zawartość sklepu jest błąkające się wśród pustych ścian echo ich paplania.

Startujesz ostro nie odpowiadając na pytające spojrzenia potencjalnych klientów zmierzających do zamkniętego (przynajmniej trzy dni) sezamu. Pędzisz na przystanek autobusowy.
- (...?) - Nie panie, nie było żadnego. Czekam już prawie godzinę. Pewnie zjechał do bazy? Stare opony, wyeksploatowane akumulatory. Kryzys, szanowny panie, kryzys...
Może dobry los sprawi, że nadjedzie taksówka, bo inaczej... Społeczna dyscyplina pracy...
Po przeciwnej stronie jezdni ochlapany rozbryzgami ulicznego błota, tkwi od... - jak pamiętam, mobilizujący zew kłamliwej propagandy, zaklęty w przydrożny plakat:
"Twórczym wysiłkiem ludzi pracy zbudujemy silna, dostatnią i szczęśliwa Polskę!"
- Jak kurwa, na głodniaka i na piechotę?!
Trącony przez Krystynę z torbą z zakupami odzyskuje poczucie rzeczywistości. Zerkam do wnętrza torby. Jabłka, jedno piękniejsze od drugiego - rarytas, pomarańcze, piwo.
Idziemy na plażę…

Glifada, piękna ateńska plaża:


W upalnych promieniach słońca, myśl pracuje na jałowym biegu. A jednak, podrażniony wspomnieniami mózg formułuje niewypowiedziane pytanie. Jak ci tu to robią, że przy tak ogromnym asortymencie towarów i usługach przez wszystkie dni tygodnia, nie dali mi satysfakcji odczytania na szybie (lśniącej czystością) żadnego z odwiedzanych sklepów tabliczki z napisem: "Inwentaryzacja" czy "Przyjęcie towaru"? Zarażona peerelowskim bezhołowiem myśl nie przynosi żadnego sensownego rozstrzygnięcia nurtującego mnie pytania. Po prostu. Jest inaczej jak w mojej Ojczyźnie. To widać na każdym kroku - czyli, jest dobrze. Boże! a przecież to tak niedaleko...
Nadmorska plaża roi się roznegliżowanym towarzystwem różnego autoramentu. Dziewczyny, panie w wieku balzakowskim, oraz te nieco plus wyżej w stroju topless chłoną słońce różnego kształtu, wieku i kondycji biusty.

Rozkładamy koc i daje nura w chłodne fale morza. Odpływam daleko od brzegu. Leżąc na plecach z wyciągniętymi rękoma za głowę, kołysze się na falach, wodą przyjemnie chłodzi ciało. Chciało by się krzyczeć! Przecież, po co mi Niebo, jeśli tu tak mi dobrze. Czuję się jak "odkupiony" z grzechu pierworodnego. Chciało by się by dzień ten trwał bez końca... Roztropność jednak alarmuje, podpowiada, że byt człowieka uzależniony jest od zawartości kieszeni. Cóż, pieniądz rządzi światem, obojętnie czy tu, czy tam. Na temat "dóbr doczesnych", można bez końca. Jestem "minimalistą". Miałem, nie mam. Trzeba zaczynać od początku wspinaczkę w hierarchii tych dóbr. Wiem jedno, czym więcej chcesz osiągnąć, tym więcej musisz tracić - czy warto?…

Powracając do brzegu szeroko rozgarniam wodę, niesie lekko, lawiruje wśród baraszkującej młodzieży. Totalna beztroska, czas kanikuły. Śmiechy, chichoty, okrzyki. Raj na Ziemi. Cieszmy się chwilą. Ile takich chwil w życiu człowieka? Takich jak ta się nie zapomina. Nimi zapełniasz pamięć i dążysz żeby jak najczęściej się powtarzały. Te złe idą w niepamięć, zostaje tylko doświadczenie, które podpowiada co masz robić aby właśnie tych złych chwil unikać.

Wracając na koc, widzę Krystynę rozmawiającą z chłopakiem (rodak), z dalekiego Ohio. Jest pilotem myśliwca z pobliskiej bazy US Air Force. Jest ich kilku z dziewczynami, które też są z personelu tej bazy. Wesołe, beztroskie towarzystwo. Jasiek, ma na lewym ramieniu tatu orzełka jak na dwuzłotówce. Pytam, skąd wziął taki projekt by coś takiego wydziargać na ramieniu? Wyjaśnił, że to pamiątka po ojcu i on sam tym tatu podkreśla swe pochodzenie.
Teraz, zapewne żeby być aktualnym, musiał zaktualizować dziarę i dodziargać koronę...



Dziewicza podróż


Coś z historii jazd na Bliski Wschód jakich odbyłem... sorry, nie pamiętam ile?
Tę zapamiętałem tak:
Po którymś tam rozładunku koniny na (wspomnianych w poście: L’Orgie parisienne – Paryskich Halach), pojechałem chłodnią w okolice Pontivy w Bretanii, załadować jajka do Ammanu. Pół godziny pod „jajeczną farmą” sprawdzałem w niemieckim atlasie (moja firma map nie dawała, w Polsce takowych nie było) trasę jak tam dojechać? Komputerów wówczas nie było, GPS także. Na pociechę, że sam nie będę się zmagał z dziewiczą trasa na Bliski Wschód, już lądowała pod rampą inna naszą chłodnia z Jaśkiem „Traktorzystą”. Jasiek był repatriantem z byłego Sojuza, dziś Kazachstanu i pracował właśnie jako „traktarist” w kołchozie gdzieś nad jeziorem Bałchasz. Zawsze zapewniał, że ma wszelakie i ogromne „opitinost żyźni” (doświadczenie życiowe). Wszyscy w firmie go znali i bardzo lubili. Błyszczał dowcipem i obyciem. Morowy chłop! Mieszkał na rzut beretem od Słubic. Przyleciał do mnie i pyta, czy byłem może w „Dżardanni”? Nie byłem odpowiadam, ale pocieszam siebie i Jaśka, że „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”. Nie zginiemy! „Nu i tak i prawilno” – stwierdził.

Jaśko pierwszy z lewej



Siedliśmy wspólnie nad mapą, by zorientować się pobieżnie, jak będziemy jechać. Przejścia graniczne wyznaczał karnet TIR w Europie i Manifest od tureckiej granicy. Z Pontivy do Ammanu – przez Polskę (umowa przewoźników TIR stanowiła, że z tranzytowym ładunkiem przewoźnik musi jechać przez kraj, który jest – za przeproszeniem – członkiem tej umowy i właścicielem jednostki transportu – auta). PEKAES był polskim przewoźnikiem, członkiem TIR – tym samym „List przewozowy” francuski i Karnet TIR był ważny tylko do Kapikule (granica Bułgarii z Turcją). Potem wprawdzie był nadal ważny, ale tylko z Manifestem (arabski odpowiednik Karnetu TIR) wypełnionym po arabsku, upoważniającym przewóz ładunku przez tranzytowe kraje arabskie.

Karnet TIR.

Pani Arabistka w Bielsku-Białej, nanosiła dane ładunku z Karnetu TIR na Manifest, który upoważniał ładunek do przekroczenia danej arabskiej granicy i dowiezienie ładunku do odbiorcy. Wyszło nam, że mamy do pokonania około 5500 km w jedną stronę i kilka stref klimatycznych. Nieźle! Poszliśmy zobaczyć jak lądują te jaja. Jaśka już kończyli. 36 palet, na których były kontenery, a w każdym cztery kartony z mniejszymi kartonami. Ważyło to wszystko 18 t. Jasiek odjechał z pod rampy gdzie ja się ustawiłem.

„Po choleru im tyle jajek?” – dociekał Jasiek. Obstawałem przy tym, że król Jordanii – Husajn I (kojarzył mi się z Seanem Connerym) będzie miał urodziny i tort będą piekli dla poddanych. Może i my się załapiemy na uroczystość? Ot, było by fajnie – zaakceptował Jasiek i ostrzegł mnie, że będzie tam bardzo gorąco, pić trzeba dużo, by „organis” działał jak należy (Jasiek był już kilka razy na Bliskim Wschodzie, najdalej w Kuwejcie) i zapewniał mnie, że mimo uzupełniania płynów, sikał będę raz na dzień, bo wszystko wypocę. Pomny tych przestróg kupiłem na pompie plastykowy 10 litrowy pojemnik na picie. Wg rad Jaśka, najlepiej gasiła pragnienie wodą z octem.

Ruszamy
Mieliśmy zamontowane 200-litrowe beczki plastykowe pod naczepami – z kranikiem – do mycia się i mycia naczyń. Beczki napełniało się na „myjce” więc wody starczało. W strachu przed amebą i innym cholerstwem nie nabieraliśmy wody z sieci wodociągowej już w Turcji jedynie, ze źródeł naturalnych, jakich było na trasie z Aksaraju do Adany kilka, w górach Taurusu.
Góry Taurus. Żeby być tu, trzeba było najpierw być tam na dole.

Po załadunku i odpaleniu agregatów chłodniczych (w liście przewozowym zaznaczono by ładunek był przewożony w temperaturze +8oC.) pojechaliśmy na obwodnicę Rennes, gdzie na parkingu "Agip" zjedliśmy kolację i poszliśmy lulu, by raniutko (o godz. 3.00) „strzelić” w stronę Słubic. 1500 km jaki nam pozostał wzięliśmy na raz. Wówczas, były również przepisy wyznaczające czas pracy kierowcy bardzo przestrzegane w RFN np. jednak, to kierowca decydował jak długo pracuje. Przez resztę Francji, Belgię, RFN + dodatek do rancza do Słubic, gdzie na drugi dzień (przyjechaliśmy do Słubic późnym wieczorem) daliśmy papiery do rozliczenia. Trochę to trwało, więc pojechałem do domu


(150 km) na dobra „zupę”.



Następnego dnia rano, po pobraniu nowych kwitów i pieniędzy na drogę – ruszyliśmy. Droga wyjazdowa ze Słubic – w stronę Zielonej Góry, prowadziła aleją kasztanów. Zawsze, gdy wracałem z rejsu bardzo optymistycznie mnie nastrajały – właśnie te kasztany, obojętne mi było, pokryte kwieciem czy bez liści. Będąc pod nimi, myślałem za ile czasu znów pod nimi się będę?… Tyle drogi przede mną, przecież za 10 minut nie wiem co mnie spotka. Ta niewiadoma…
Drogę do Nisiu (Jugosławia) znałem. Byłem wiele razy w Grecji, w Pireusie ze schabem z Koła lub Ostrudy, gdzie amerykanie wybudowali w ramach „gierkowskich” inwestycyjnych pożyczek nowoczesne rzeźnie, które to schaby – w ramach RWPG – trafiał na radzieckie statki wycieczkowe. Także do Włoch schab woziłem – do Triestu, bo tam też zawijały owe wycieczkowce.



Cieszyn – żegnaj Polsko. Czechosłowacja (Šahy - Hont), Węgry (Roeszke - Subotica) Jugosławia. Po odprawie parking i w śpiwór. Nie byłem śpiochem (do dziś) 5 godzin snu wystarcza mi na całkowitą regenerację. Wczesny ranek. Nastawiłem wodę na kawę, umyłem się pod beczką i obudziłem Jaśka – wstawaj! – bo ci bachora podrzucą! Zerwał się że ho, na kawę! Przy kawie ustaliliśmy plan jazdy (nie było radia CB iFonów) ustaliliśmy, że przejedziemy (925 km.) Jugosławię (za Belgradem obiad w znanej mi knajpie) i Bułgarię. Kolacja i lulu u Turasów już w Kapikule na parkingu TIR-ów „Londra Parking”. Kilka kanapek na drogę, by zjeść podczas jazdy. Kawa wypita. Ruszamy.
Obiad, smakował nam bardzo. Była to jakąś wieprzowina z ryżem pod bałkańskie rytmy zapijana winem. Przy deserze (jakiś puding z jagodami) i po szkiełku Rakiji na dobre trawienie – jak zapewniał Jasiek. Po obiadku na asfalt drogi E80.


Kilka cholernie ciemnych – i jakby nie wykończonych tuneli i mostów w kanionie nad rzeką Niszawą. Z jasności promieni słonecznych wpadasz w hadesową ciemność! Dobrze gdy nic nie jedzie z przeciwka, gdy wali na ciebie podobny tobie kurczysz się w sobie i nie wiesz – zmieścisz się czy nie! Te wrażenia pamiętam do dziś.
Po odprawie na „priełazie Gradina” (granica YU-BG) Jaśko poszedł przodem. Dojechaliśmy do granicy (BG-TR). Odprawiliśmy się na obu UC (chłodnie z artykułami spożywczymi na wszystkich granicach miały pierwszeństwo w odprawach).


Na kolację jedliśmy zupę cytrynową serwowaną po turecku (jakiś kwaśny rosół barani) – jak zapewniał mnie Jasiek i jakieś szaszłyki baranie – dobre! Plan, wykonaliśmy w 100%. Dalszej drogi już nie planowaliśmy bo ja nie znałem realiów, a Jasiek nie chciał być dalekowzrocznym. Po powrocie do auta, nim głowa opadła na poduszkę już spałem.

Wjazd na most przez Bosfor.

Przy parkingu było wiele sklepów z jakże chodliwym w Polsce towarem w postaci skórzanych kurtek, płaszczy i korzuchów przeróznych kolorów i rozmiarów. Poszliśmy do jednego w którym Jasiek, z kartka w ręce, złożył zamówieie na płaszcze i kożuchy (jak będziemy wracali to odbierze towar "na miarę"). Pooglądałem i rzeczywiście podobały mi się te skóry. Kupię żonie ładnego koloru płaszcz, zapewniłem sprzedawcę. Zaskoczyło mnie to, że sprzedawca i jego subiekt prawie perfekcyjnie mówili po polsku. Jasiek mi powiedział, że ci ludzie wciąż obcują z polskimi „turystami” dlatego tak dobrze mówią po polsku, a i dlatego, że mają wrodzone predyspozycje do przyswajania języków obcych. Nic, tylko zazdrościć.
W Turcji, dopuszczalna szybkość dla ciężarówek z naczepą 70/h. Można było ryzykować i jechać trochę szybciej, ale narażało się na „bakszysz”. Jechaliśmy około 80km/h. Ruch na drogach był nie tak wielki ale, maruderów, a prawie wszystkie tureckie ciężarówki, załadowane ponad normy, przekraczające wszelakie gabaryty toczyły się, nie jechały więc je wyprzedzaliśmy.


Po przejechaniu kilkudziesięciu km. zorientowałem się, że jestem jedynym który używa kierunkowskazów i szybko przekonałem się, że aby przeżyć na tureckiej drodze trzeba być kreatywnym i wyzwolić się z ciasnych okowów kodeksu drogowego jaki panuje w Europie. Po minięciu Gebze, jedziemy przepiękną okolica, drogą wiedzie nad jakąś zatoka morza Marmara – do Izmitu (opisuje to, gdyż jeździłem tą drogą wiele, wiele razy). Za Duzce – niestety, drogą coraz gorsza, nie raz dokumentnie rozjeżdżoną tylko gdzie nie gdzie kępy asfaltu, dziury i śnieg (był marzec) po bokach, a my jedziemy w chmurach słynne pośród kierowców firmy - Bolu:


Od słupa do słupa z lampami, które jak latarnie morskie wskazują kierunek. Przejechaliśmy najgorsze. Od Gerde do Ankary już nie było źle.


Jeszcze za Ankara potężne wzniesienie – Golbasi, po prawej jezioro Mogan i jesteśmy na anatolijskim płaskowyżu. Jezioro tuż po prawej, tureckie zagłębie soli ciągnie się przez 80 km.. Aksaraj. Coś trzeba zjeść.


"Parking TIR", wszystkie przydrożne parkingi miały takie tablicę i restauracja. Zaparkowaliśmy i wchodzimy na kolację. Ober, na podwyższeniu - za biurkiem na przeciw wejścia (u niego składało się zamówienie). Na ścianie za nim, flinta na gwoździu na wsiakij słuczaj (na wszelki wypadek). Jakąś zupa, jakieś mięsko baranie i piwo. Nawet dobre, "Pils Alt" na nalepce pisało.
Jasiek zapowiada, że czeka nas wspinaczka na Pozanti - miasteczko na najwyżej położonej przełęczy na drodze ze Istambułu do Adany, które leży na wysokości 1360 metrów i 13 cm.


Dwa razy wyżej jak Zakopane! Nie ma obaw, wdrapiemy się, my taternicy - zapewnia Jasiek. Zaczynał się zmrok – marzec, 18-nasta godzina. Gdy będziemy około trzydziestu km. od Pozanti – zobaczysz b. wysoko, w prawym górnym skraju szyby niby gwiazdkę, to będzie Pozanti, po dobrej godzinie się tam wdrapiemy – klarował Jasiek. Rzeczywiście. Zaraz za Aksarayem zaczęła się wspinaczka, najpierw na górki, później na góry aż w końcu tureckie Tatry! Auto z ładunkiem = 40 ton silnik miał co wywlec na górę. Nie protestował, nawet temperaturą silnika, jedynie wentylator czasami się włączał by balans ciepła utrzymać na optymalnym poziomie. Wdrapaliśmy się! - teraz zjazd. Żelazna zasada: Na jakim biegu na górę wjeżdżałeś na takim zjeżdżaj! No można, o pół biegu wyżej – NIE WIĘCEJ, bo spalisz auto. 80 km. w dół. Zjechaliśmy do Yenice po północy. Parking i w pióra.


Z Yenice do Cilvegozu (granicą turecko syryjską) 250 km. robimy w trzy i pół godziny. Piękne krajobrazy, chciałoby się stanąć i podziwiać, trzeba jechać jednak i oglądać w przelocie. To co można zobaczyć, też nie do pogardzenia. Odcinek drogi biegnie wzdłuż wybrzeża. Śródziemne błyszczy błękitem. Za Ikienderum wjżdżamy na wyższy poziom, serpentyny i wyżej, wyżej. Zaś lekko w doł by po chwili w górę. Cholera! Nie można by jakiegoś spycha i wyrównać? Granicą (TR-SYR). Szybko po stronie tureckiej i… dłużej - niestety po syryjskiej.

UC Sarmada. Pełną kultura. Pomagier pana za biurkiem, przynosi nam w szklaneczkach coś czarnego - na wierzchu brązowe - jak ulepek, słodsze od miodu - ukrop! Pan urzędnik poprosił byśmy się rozgościli (trochę po angielsku, trochę w języku migowym). Siedliśmy w fotelach za stolikiem. Na stoliku gazety, które zamiast liter mają rozsypaną luzem herbatę na stronch. Pod ścianą telewizorek, na ekranie Hafiz al-Asad - prezydent i jakiś rewelacyjny teledysk do piosenki, której refren brzmiał mniej więcej tak: „Hafiz al-Asad, Hafiz al-Asad, Hafiz al-Asad!”. Szereg zmontowanych dynamicznie przebitek - prezydent Hafiz al-Asad przemawia, prezydent Regan bije brawo, sekretarz Breżniew uśmiecha się, prezydent Hafiz al-Asad udziela robotnikom wskazówek dotyczących walcowania stali na zimno, pochód z portretami prezydenta Hafiz al-Asada, prezydent Hafiz al-Asad daje buzi Kadafiemu, prezydent Hafiz al-Asad przechadza się wśród łanów zboża podnosząc wydajność z hektara i przenosząc ją na drugi hektar, prezydent Hafiz al-Asad wita się z kanclerzem Kohlem, prezydent Hafiz al-Asad głaszcze dzieci po główkach, prezydent Hafiz al-Asad naciska jakiś guzik, startują samoloty i rakiety (?), prezydent Hafiz al-Asad uzdrawia chorych i kalekich – i tak da capo al fine – „Hafiz al-Asad, Hafiz al-Asad, Hafiz al-Asad!”. Można by podejrzewać pana urzędnika o zaburzenie narządu słuchu objawiające się nieprawidłowościami przewodzenia dźwięków lub w ich odbiorze?

Oto i ON - Hafiz al-Assad:

cdn.





Dziewicza podróż 2




Wreszcie, odprawa została dokonana, pan urzędnik biegał z naszymi papierami po innych pokojach dlatego uporaliśmy się z czajem. Podziękowaliśmy za gościnę pięknie, a nam życzono Good luck…

Następna granica Samada - Daraa (SYR- HKJ) około 500 km. przez Syrię. Po lewej i prawej uprawne pola. Przy drodze rosną czereśnie, stanąć i rwać. Nie ma czasu. Agregat chłodniczy prawie cały czas pracuje by utrzymać nakazana temperaturę chłodni. Krajobraz się zmienia żółcieje zmienia się agrarnie. Za Homs (Hims) pustynia syryjską, na widnokręgu wielbłądy. Po pustyni wiatr goni kolczaste krzewy robiąc z nich kolczaste balony. Czasami kilka lepianek, nim je zobaczysz smród palącego się wielbłądziego łajna służącego jako opał roznosi wiatr po okolicy. Jak widać - człowiek, to uniwersalny stwór, przystosuje się do wszelkich warunków (kilka lat później, nastąpiła era gazu w butlach). Ostry zjazd, widać Damaszek i osła rozjechanego na miazgę którego konsumują psy do spółki z wronami. Dobrą godzinę przebijaliśmy się przez stolicę. Załapaliśmy się w kondukt pogrzebowy, niechcąco. Ciekawy obyczaj: przede mną taka Nyska „Panikara” z głośnikami na dachu, staje co chwilę i ryczy przez głośniki o zasługach umarlaka. Umarlaka widzę przez tylną szybę panikary, siedzi licem do szyby, przywiązany chyba do fotela. Nadążyła się okazja wyminąć gdy karawan wjechał w zatokę by głosić epitafium.


Za Damaszkiem inne krajobrazy. Wjeżdżamy w dolinę Jordanu. Zielonooo, mniej oczy bolą.


Daraa. Odprawiamy się w baraku, bez czaju niestety. I już jesteśmy w „Dżardanni” – Ramatha-Toll Gatte. Wszędzie ogromne plakaty z wizerunkiem Connery’ego! Na niektórych z dziewczyna – chyba żona? Ładna. Coś tam pisze pod spodem, nie wiem co? Nie wypada stawać i pytać. Gdy gadaliśmy o tym z Jaśkiem, obstawiałem, że pisało tam po ichniemu tak: Support your local king. Jasiek, że na pewno: Boh hranij cara! Na granicy, dostaliśmy mapkę jak jechać na UC w Ammanie. Łatwo trafiliśmy na południowo-wschodni kraniec miasta gdzie się mieścił. Zaparkowaliśmy na dużym placu pod celnym urzędem. Zgłosiliśmy się do spedytora, ten już dalej załatwiał odprawę i miejsce rozładunku. W sumie zrobiliśmy dzisiaj 860 km., wystarczy. Nigdzie nie idziemy bo do miasta daleko. Można by odczepić się od naczepy, ale to nie jest bezpieczne, naczep z ładunkiem nie zostawimy przecież.


Pytam koleżkę obok myjącego szybę; czy jest tu jakiś Restaurant? Oczywiście! – jest, z drugiej strony UC.

Poszliśmy. Był barak z lada chłodnicza, a w niej zielone jajka i w wielkiej dzieży z wodą "Coca Cola". W tej wodzie w bali bez mikroskopu było widać miliardy zarazków ameby. Wróciliśmy. Zrobiliśmy sobie wykwintna kolację z zapasów jakie mieliśmy. Naczepy chłodnie, miały schowek dla kierowcy do schłodzenia art. spożywczych. Mieliśmy tam konserwy, chleb zakupiony w Cieszynie. Miałem żonine flaki w słoikach, Jasiek, b. dobry peklowany boczek, do tego znaleźliśmy dwie flachy żyta. Uczta była że HEJ! Zrobiliśmy 5279 km. w 6 dni. Dobry czas. Za dobry!


Następnego dnia rozładowano nas w magazynach chłodni UC na miejscu. Jajka były dla ammańskich szpitali. Tortu nie było - szkoda.



Powrót ta sama drogą na pusto aż do Bułgarii.

Zastanowiło mnie, dlaczego rumuńscy kierowcy kupują tam kamienie do zapalniczek kilogramami? Jasiek też nie wiedział. Żaden policjant na BW Rumuna nie stopował, nie chciał narobić sobie biedy. Na widok rumuńskiej ciężarówki policaje się odwracali tyłem. Rumuni wracali swoimi Roman Diessel (takie ichnie tiry) bez szyb, na pojedynczych kołach tylnych osi, upłynniali te podzespoły w Iraku, Irak importował te ciężarówki z Rumuni. Widocznie, był na to zbyt.
Nas, turecka policja czasami zatrzymywała. Jeśli nie chciałeś z nim gadać, wystarczyło rzucić paczkę Malboro, ten gest załatwiał sprawę. Poza Turcją nie było ograniczenia szybkości. Policji na drogach nie było widać. Za to małolaty byli niebezpieczni, stali na poboczu i gestami pokazywali że chce im się palić. Gdy minęło się ich obojętnie, to zza najbliższego kamienia czy skały na poboczu leciały kamienie.


Na granicy bułgarskiej zgłosiliśmy się do przedstawiciela naszej firmy. Dał nam ładunek w Sungurlare (BG), przepięknie położona dolina róż.


W winiarni załadowaliśmy wino „Ciociosan”. Przez Ruse i most na Dunaju do Giurgiu (Rumunia).
Następnie do Nadlac - jeden dzień jazdy. Granica z Węgrami.
Za Mako zamknęliśmy pętlę, wjeżdżając na tę sama drogę która jechaliśmy do Ammanu.


Kasztany i brama zajezdni w Słubicach coraz bliżej.

Jasiek pojechał z winem do Wrocławia. Ja, do Byk - doszczy...


Ps. Nie będę ukrywał, że miałem pewne obawy przed tym pierwszym dla mnie rejsem w dzikie kraje demonizowanie opowieściami bywałych tam kolegów, ale - pomyślałem sobie, nie święci garnki lepią - pojedziesz, zobaczysz, będziesz wiedział! Najważniejszym jest nie szarżować. Na kursie PZM (Polski Związek Motorowy było coś takiego) w Gorzowie Wlkp. gdzie uczęszczałem na kurs pierwszej kategorii prawa jazdy w 1967 roku, wykładowcą był p. Jurgiel, bardzo przyzwoity gość z ogromnym doświadczeniem zawodowym wykładający nam zasady ruchu i budowy pojazdów od szerokości i głębokości siedzeń dla poszczególnego pasażera włącznie. Pamiętam do dziś, że siedzenie dla pasażera winno wynosić 40 cm. x 60 cm. śmiszne - co? Pamiętam także jakie zadał nam zadanie domowe które brzmiało: Co to jest silnik spalinowy? Na następnych wykładach (nie było Internetu!) kursanci snuli różniste dywagacje, a odpowiedź była jedna: silnik spalinowy jest mechanizmem zamieniającym ciepło na pracę - proste! Zapamiętałem te twierdzenie na całe życie. Podobnie jak inne p. Jurgiela zalecenie: "Jedź tak, byś ZAWSZE panował nad pojazdem".

Ps2: Czytam, że polscy pracodawcy żalą się, że o dobrego kierowcę jest coraz trudniej. Czy ta grupa zawodowa jest na wymarciu? Na wymarciu może nie, ale każdy zaczyna kalkulować. Zawodowy kierowca jest gościem we własnym domu. Tak naprawdę nie zna swoich dzieci, ponieważ widuje je po kilka dni w miesiącu. Z żoną jest podobnie. Żeby jeszcze warunki finansowe pozwalały zapomnieć o tych trudach. Ale tak nie jest – mówią zawodowi kierowcy.Czytam nie raz, że kierowcy nie oceniają swojego zawodu pozytywnie. Czytałem, że pewne badania wykazały, że 25 proc. osób z wykształceniem średnim i zawodowym uważa zawód kierowcy za prestiżowy. Czy jest ten zawód prestiżowy nie wiem, wiem za to, że zawodowy kierowca musi być odporny na stres i być dość sprawnym fizycznie. Bardzo ważne jest doświadczenie kierowcy.
Pracodawcy zaś oceniają wartości mierzone w tysiącach kilometrów. Generalnie preferowani są kandydaci terminowi. Niewielu kandydatów przywiązuje do tego wagę, a wiadomo, że sporo można stracić spóźniając się nawet 10 minut. W wielu firmach transportowych wymagana jest 100 proc. punktualność. Jeśli ciężarówka z ładunkiem ma być pod rampą o 08.00, to tak być musi - inaczej dostawa nie przejdzie przez bramę, bo ta zostanie zamknięta.

20 tysięcy kierowców ciężarówek potrzebują Niemcy. Bardzo trudno ich znaleźć bo kierowców z niemieckim i odpowiednią kategorią prawa jazdy - w Polsce, jest naprawdę nie wielu.