W Dover, nie odprawiono mnie ostatecznie, celnik skierował mnie na Urząd Celny w Londynie, by tam dokonano ostatecznej odprawy.
Nigdy, w żadnym kraju nie rozumiałem do końca przepisów celnych…
Był piątek zanosiło się na weekend w Londynie. Co robić? Zawsze w takich sytuacjach stawiałem na zwiedzanie i przypadki. Słyszałem, czytałem o wielu miejscach wartych obejrzenia w tym mieście. Najpierw, przydałoby się skontaktować z Wackiem, którego poznałem kiedyś na Pantin u Gontranda w Paryżu. Miałem w kapowniku jego numer telefonu. Mieszkał w Londynie. Wiedziałem, że odprawią mnie dopiero w poniedziałek więc cały weekend garuje w stolicy imperium Her Majesty Elizabeth.
Parking przy UC z wszelkimi wygodami. Prysznice, kuchnia z jadalnią nawet telewizor. Dzwonię do Wacka… cisza, nikt nie odbiera.
Odświeżyłem się, zapakowałem plecaczek w wiktuały i ruszam w miasto.
Próbuję iść piechota, ale tutaj odległości są podawane w milach więc wszędzie jest o połowę dalej. Wsiadam do metra, kupując wcześniej bilet na resztę dnia. Znajduje dom na Hackney, w którym mieszka Wacek. Sąsiad informuję, że nie widział go od dwóch tygodni. Stawiam na przypadek.
Znowu metro, przyglądam się czym jadę, jakieś dziwne, śmieszne rączki w postaci kulek na sprężynach, podłoga jest drewniana. A może tylko trafiłem na jakiś zabytkowy wagon? Zjechałem na stację Viktoria. Wokół ruch jak na pchlim targu w Paryżu. Stacja jest wielka i nie wiadomo, gdzie północ…
Wychodzę na zewnątrz i już pojawiają się wokół mnie totalne zabytki. W ogóle czuję się jak na jakiejś widokówce. Ulicami jeżdżą piętrowe, czerwone autobusy oraz czarne, kanciaste taksówki. Na rogach ulic stoją policjanci w … no, czymś na głowie. Za to policjantki w melonikach. I fajnie jest!
Łażę i podziwiam. Poznaję dwie Niemki, pracują tu w charakterze obsługi mopa i zarabiają tyle, że palcem bym nie kiwnął na ich miejscu – w dodatku, mają dług za kemping. Wegetacja.
Częstuje je „Johnym”. Łazimy, oglądamy i tak upływa wieczór. Nigdzie dalej nie idę, mam dość. Niemki mają zioło - nie chcę, mówię, że mi szkodzi, zresztą nie mam ochoty dymić czymkolwiek.
Zmęczony, zdrożony wracam do auta.
Ciekawe ile mil nabiłem na licznik? Z ta myślą zasypiam kamiennym snem.
Rano bolą mnie nogi, ale wstaje bo mnie suszy po „Jaśku”. Po prysznicu czuję się raźniej. Trzeba zaspokoić „tasiemca”, daje mu włoskie spagetii z niemieckim mięsem. Zeżarł. Nie będę siedział w aucie przecież. Zmuszam zbolałe nogi do posłuszeństwa. Plecaczek z nowym zapasem na plecki i w drogę.
Kupuję kartę na metro i autobus, ale za to tylko na dwie strefy: 1 i 2. Wychodzi jakieś trzy funty. Zakładam mój wielki skórzany kapelusz, kupiony od jakiegoś Kunty w Strasburgu za kilka „Franciszków” i wsiadam do czerwonego „piętrowca”, który właśnie podjeżdża. Nie mogę sobie odmówić i rozsiadam się na górnym poziomie, nad „furmanem”. Wrażenia są super. Jak w wesołym miasteczku. Jedziemy wąskimi uliczkami, prawie zawadzając o domy, a w dodatku ta cholerna lewa strona ulicy. Mój błędnik protestuje!
Gdzieś tam dojechałem, nie pozostaje nic innego jak rozpocząć proces zwiedzania. Więc zaliczam zmianę warty, na której trafiło się kilku Polaków. Szczyle po 16-17 lat, klną jak szewcy, psując mi całą imprezę. W końcu mówię im z wrodzoną delikatnością, żeby zamknęli pyski i przestali przeklinać. Zatyka ich, myśleli, że są jedynymi Polakami po tej stronie kanału. Wieśniaki.
Tak naprawdę to w zasięgu stu metrów ciężko nie potknąć się o tak zwanego rodaka.
Tłum się kłębi i byłbym nic nie dojrzał gdybym nie wspiął się na jedną z rzeźb. Policja ustawia tumult ludzki. Policjantka na koniu zgania z pomników kwiat młodzieży, na szczęście moja rzeźba stoi poza jej zasięgiem i widok mam nieograniczony. Flagi powiewają, trąby grają, maszeruje warta honorowa. W czerwonych mundurach z wielkimi czarnymi… no tym – na głowach. Dowódca warty idzie z wielkim psem u boku. Błyskają flesze.
Idę do Westminster park. Jakąś słynna katedra, kaplica i tak dalej. Drugie śniadanie z widokiem na Big Bena, London Bridge, Tower Bridge i cały ten szmelc.
W City czytam historię wielkiego pożaru, który strawił całe miasto dawno temu. Ówczesny burmistrz skomentował wtedy początek katastrofy w ten sposób:
„To ma być pożar? – kobieta by to zasikała”.
Wreszcie, trafiam do National Galery. Akurat naprzeciw budynku odbywa się demonstracja Arabów... lub może Kurdów... - ciężko wyczuć. Wjazd jest za darmo, ale w szatni nie przyjmują plecaków więc muszę cały czas pomykać z „garbem”. W Galerii spędzam ponad cztery godziny, a i tak oglądam wszystko pobieżnie. Moim błędem jest to, że impresjonistów zostawiam sobie na sam koniec i później nie mam już na nich siły. Van Gogh, Cezanne i inni – wcześniej Picasso, parę sal przed nim Rubens, ze swoimi grubasami i tak dalej aż do XIII wieku wstecz. Głowa boli. Obrazy znane z reprodukcji całkiem na żywo, to tak jakby iść na piwo z Fogiem.
Po drodze poznaje fajną Włoszkę, która pracuje w jakimś pubie na Soho i mówi, że tam jest wesoło. Wiem już więc gdzie pójdę wieczorem. Tymczasem następny punkt programu. Jakieś budynki. St. Paul Kathedral zamknięta. Uderzam więc na Picadelly Circus. Eros niestety w remoncie za to wokół, siedzi pełno Czechów i innych dziwnych narodowości. Idę na pobliskie Soho. Włóczę się po całej okolicy. Wszędzie nieco pustawo więc napoczynam nowego „Jasia” i zastanawiam się, co dalej. Marazm i stagnacja. Kawałek dalej potykam się o dwie dziewczyny pijące wino. Słowaczki - babysitters. Wreszcie jacyś normalni ludzie, można porozmawiać. Częstuje je whisky one mnie winem... jednak w sumie każdy woli swój napój. Jakiś kloszard też chciałby się załapać. Udaje się go nam spławić.
Idę dalej. Mijam jakieś puby pełne ludzi. Po co tam siedzieć, kiedy na zewnątrz jest taki gwar. Znajduje centrum zamieszania. Tuż obok chińskiej dzielnicy, która mnie rozczarowała swoimi micro rozmiarami, trafiam na deptak pełen ludzi. Wszyscy siedzą na trawie na skwerku lub na samym chodniku przed wielkim kinem. Nie bardzo wiem, gdzie się przysiąść i jak, zbyt długo przebywałem sam. Lokuje się jakoś i od razu jakieś dziewczyny wznoszą do mnie kubki z piwem – Angielki. Po fragmencie rozmowy, skąd ja i dokąd, rzucam przygotowana kwestie; „Chciałybyście poznać Johniego?”. Najwyższy czas.
Trzeba jednak uważać na policję, gdyż spożycie publiczne może grozić jakąś konsekwencją. Lepiej uważać w tym dziwnym kraju. Popijamy whisky, a rastamani grają na swoich bębenkach i innych ustrojstwach. Odbywają się wokół mnie jakieś dziwne rozmowy. Na przykład; pewien murzyn ma wyraźne kompleksy na temat swojego koloru skóry i kłóci się na tym tle z jedną z moich nowych koleżanek. W ten mniej więcej sposób mija kupa czasu. Wreszcie nastaje taka dziwna pora. Muszę wracać. Żegnam się ze wszystkimi i idę do Liverpool Station zagarnia całą Piętrowy autobus, którym miałem dotrzeć gdzie chciałem jedzie do zajezdni. Na szczęście jest ze mną jakiś Niemiec, który zna drogę. Idziemy piechotą kilkaset metrów. Koleś szuka tu pracy. Myślałem dotąd, że tylko Polacy tak robią. Ale za dwa i pół funta na godzinę nie brudziłbym sobie rąk, a już na pewno nie jechałbym po to, aż tak daleko.
Niedziela. Jadę do centrum autobusem, gdyż dziś w Londynie jest strajk metra. Atrakcją dzisiejszego popołudnia będzie dla mnie wizyta w British Muzeum. Wejście, tak jak do National Gallery za darmo. Wewnątrz wielkie sale, przyćmione światła i nadmiar wszystkiego. Zaczynam od asyryjskich płaskorzeźb. Dominują sceny polowań na lwy i krwawe bitwy, deszcz strzał i brodaci wojownicy. Wszystko wykute w szarym kamieniu. Dalej starożytną Grecja i Rzym, mniej więcej to samo co w Watykanie z ta różnica, że tam wszystkie figury mają obtłuczony nabiał. Jedno z pięter całkowicie jest poświęcone Egiptowi. Mumie, mumie, mumie. Zmumifikowane zwierzęta: węże, małpy, ryby – nawet, skarabeusz. Na sam koniec Islam, ornamenty bez żadnych żywych stworzeń. W sumie, po kilku godzinach znów wychodzę na słońce.
Jadę do Hyde Parku. Dzięki strajkowi jestem zmuszony podróżować autobusami co mimo, że dziesięć razy wolniejsze jest o wiele ciekawsze. Hyde Park, a w nim słynny kącik mówców, który jest dziś niestety, nieczynny. Za to poznaje dwie dziewczyny z Jerozolimy. Okazuje się, że w Izraelu za samo zapalenie skręta dostaje się sześć miesięcy pierdla, okrutne. Żydówki się zmywają, a ja jem obiad składający się jak zwykle z kanapek z masłem orzechowym i piwa Guiness.
Strajk metra okazuje się być o tyle dziwny, że niektóre linie działają nadal, więc dalej jadę już nieco szybciej. Deptak przed kinem: "Imperium” dziś opanowany jest przez towarzystwo hiszpańskojęzyczne. Poznaje Katalonkę, Baskijkę i Hiszpana, z którymi zapoznaję Johniego. Poza tym jest jeszcze cider - czyli jabcok i popper, który okazuje się mniej więcej tym samym co eter (paliwo, dodawane do motocykli żużlowych). Oczywiście jest też piwo. Jednym słowem impreza na świeżym powietrzu. Wokół kręci się mnóstwo kolesi z Puerto Rico, Meksyku, Boliwii. Ktoś gra na gitarze, ktoś śpiewa – oczywiście po hiszpańsku. Znów jestem jedynym, który nic nie rozumie. Obok nas na bębnach bębnią Murzyni, jakiś gość w spódnicy. Ktoś przebrany za krowę, ogólny mętlik.
Uwalony lekko i zakręcony ogólnie przesiadam się razem z reszta Iberii kawałek dalej, gdzie jakiś gość gra na gitarze klasykę rocka, do której tańczy Murzyn podobny do Nelsona Mandeli. Poznaję dwie Japonki, które jednak okazują się Taiwankami, ogólnie jest wesoło. Niestety, następuje taki czas, kiedy trzeba łapać ostatnie metro i wracać do „domu”. Po drodze wszyscy uśmiechają się do mnie i mówią cześć ze względu na mój czarodziejski kapelusz.
Ucieka mi ostatni autobus, więc jadę jakimś innym o podobnej trasie. Dalej chcę dojść piechota, ale to nie takie proste (te mile) gdyż dziś już nie mam przewodnika. Oczywiście się gubię i łażę godzinę spotykając różnych dziwnych ludzi. Nikt nie wie gdzie jest mój parking. Jakiś Murzyn chce mnie podwiesić za dwa funty, ale to samo wcześniej proponowali mi taksówkarze, których pytałem o drogę. Dalej, spotykam pijanego Francuza jadącego na rowerze. Facet jest podobny do muszkietera i aż dziwne, że w takim stanie jest w stanie utrzymać się w pionie. Niestety, on też nie wie, gdzie jest mój parking. Właściwą drogę wskazują mi dopiero w pizzerii.
Wreszcie moja skorupa! Padam nieprzytomny…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane.
Te niepochlebne również.
Dziękuję.