Byłem, widziałem. To, co zapamiętałem jest w tych workach.

Betlejem w Kanadzie

Boże Narodzenie po kanadyjsku  



Józek sam nie wie, dlaczego został w Kanadzie. Może dlatego, że jest sierotą i nikt na niego w Polsce nie czekał. A może dlatego, że chciał spróbować szczęścia na obcej ziemi. Sam sobie pokazać, co potrafi? Tam przędł raczej cienko. Chociaż, jak dotąd, tutaj także nie szło mu zbyt łatwo. Nigdzie nie mógł zagrzać miejsca na dłużej. Wszystko było takie inne, takie obce. No i ta dokuczliwa samotność. Ale wierzył, że kiedyś nadejdą lepsze dni. Przecież fortuna kołem się toczy - rozumował. Wiódł żywot koczowniczy, a czasem miało to i swoje dobre strony. Dzięki temu poznał kawał świata. A że w Polsce, w technikum, przygotowali go dobrze do zawodu, to na każdej budowie zaraz go poznawali. Jest cieśla i stolarz. Mówią, że ma złote ręce, więc na brak pracy nie narzeka.

Od jakiegoś czasu zarabiał całkiem nieźle i odłożył już sporo grosza. Nawet używanego vana sobie zafundował - a jakże! Ale jak na razie, do szczęścia było mu daleko. W przeciwieństwie do kolegów z budowy, jemu najbardziej brakowało wsi. Oni z niej uciekli, a on za nią tęsknił. Za zapachem ziemi wiosną, smakiem jagód, widokiem pól i ukochanych gór, za swojskimi odgłosami chudoby. Za tym powolnym, nieskomplikowanym życiem, nawet jeśli pełnym plotek i zabobonów. Miasto, owszem, było fajne, ale nie dla niego. W swoich wędrówkach skonsumował już pół tony pizzy, hamburgerów i kurczaków z rożna. Opił się colą i innymi świństwami, aż mu się uszami wylewało. A tymczasem on wolałby pajdę razowego chleba ze smalcem, kawał kiełbasy pachnącej jałowcem, grochówkę czy choćby golonkę. Nie miał bliskich kolegów, bo nie interesowały go knajpy, dyskoteki ani podrywanie dziewczyn. On miał czas - poczeka na coś lepszego.

I doczekał się. Z początkiem wiosny pojechał na odpust do Midland. Przy stoisku z kiełbaskami poznał Marysię. Sympatyczną, miłą w obejściu, ale poważną dziewczynę. Zaraz się zgadali, że są krajanami. Z Podkarpacia. Przegadali cały dzień. Marysia pracowała na farmie u starych Ukrainców. Powiedziała, ze śmiechem, że tylko z nimi może się dogadać, bo język angielski wymyślili tylko po to, by ludziom życie komplikować. Józek nagle poczuł się strasznie ważny, bowiem on już całkiem nieźle dawał sobie z tym radę. Budowa to najlepsza szkoła języków obcych. 

Wieczorem odwiózł Marysię na farmę. Jej chlebodawcy, państwo Melnykowie, przyjęli go jak starego znajomego, zaprosili do kuchni na wspólną wieczerzę. I on od razu wiedział, że ta farma to jest to! To, czego od lat daremnie poszukiwał. Miał szczęście, bo Melnykowie mieli dużą hodowlę kwiatów inspektowych, sad i uprawy jarzyn, a stale poszukiwali pracowników. Ich dzieci też uciekły do miasta - zamieniły kombajn na komputer. Melnykowie płacili wprawdzie niewiele, ale dawali mieszkanie, robocze ubrania i jedzenie w bród. Józek zgodził się bez wahania.

Maryśka była dla niego serdeczna, bezpośrednia i uczynna. Prała i naprawiała jego rzeczy, nawet cerowała skarpety, czego dzisiaj nikt już nie robi. Po pracy chodzili na długie spacery. W niedzielę jeździli razem do kościoła. Józek szybko się zorientował, że Maryśka, chociaż się śmieje, przekomarza i żartuje, to jednak wyraźnie utrzymuje dystans. Co nie przeszkadzało mu przywiązać się do niej jak do rodzonej siostry. Był na każde jej zawołanie, a choć to dziwne - podryw nigdy nie przyszedł mu do głowy.

Po kilku tygodniach, mimo że nikt tu nie bywał, nikt się nie kręcił wokół niej, było już widoczne, że Maryśka jest w ciąży. Choć skręcało go z ciekawości, nigdy nie zdobył się na odwagę, by zapytać, kto jest ojcem dziecka. A Maryśka kwitła. I nie tylko nie wstydziła się swego stanu, lecz wręcz przeciwnie - głowę nosiła podniesioną wysoko, godnie, z dziwną, niezrozumiałą majestatyczną dumą.

Józek cieszył się, kiedy zachwycała się tymi wszystkimi zabawkami, które dla jej dziecka wystrugał z drewna. Grzechotki, wiatraczki, zwierzaki - jak żywe! W "Toys-R-Us" czy Walmart’cie takich by nie kupił. Zrobił też śliczną kołyskę na biegunach, całą malowaną w malwy, słoneczniki, maki i bławatki. Tego też dzisiaj nikt już nie robi i pewnie zrobić by nie potrafił.

Późną jesienią odeszli sezonowi pracownicy. Państwo Melnykowie zatrzymali tylko Józka i Maryśkę. Maryśka, pomimo zaawansowanej ciąży, uwijała się jak w ukropie, a Józek od pierwszej chwili został prawą ręką starego farmera. Było mu miło usłyszeć od sąsiada, że stary Melnyk wszędzie opowiada, że takich pracowników jeszcze w życiu nie miał. Że gdyby w Kanadzie było więcej takich jak oni, to kraj opływałby w mleku i miodzie, a w miastach nie byłoby bezdomnych. Maryśka spodziewała się rodzić pod koniec grudnia, ale uparła się rodzić na farmie. Za nic nie chciała rodzić w szpitalu. Liczyła na pomoc starej Melnykowej i przeraziła się, kiedy ta oświadczyła, że w połowie miesiąca wybierają się do córki w Manitobie. Dodała, że bez obaw i z pełnym zaufaniem zostawiają ich na swoim gospodarstwie. Tak więc zostali sami, nie licząc dwóch psów i kota Mruczka.

Pod koniec grudnia Maryśka zrobiła śniadanie, którego już nie zjadła. Miała bóle. Józka obleciał strach. Tyle się nasłuchał o komplikacjach porodowych, a oni mieszkali przecież na kompletnym odludziu. Widział, jak rodzą zwierzęta, ale to przecież nie to samo. Zaczął namawiać Maryśkę, by mimo uprzedzeń, pozwoliła zawieźć się do szpitala. Albo brzmiał bardziej przekonująco niż dotąd, albo Maryśka nie była już tak pewna siebie. W każdym razie się zgodziła. Kiedy ona poszła spakować rzeczy, Józkowi wszystko z rąk leciało. Zdołał jednak zrobić stos kanapek na drogę, napełnić termosy, nie zapomniał o butelkach wody. Przygotował żarcie dla zwierząt. Spakował swoją sfatygowaną torbę, wziął radio na baterie, nawrzucał mnóstwo kocy i poduszek do vana. Licząc na to, że pogoda się utrzyma, ruszyli w drogę. Maryśka pojękiwała, psy szczekały, kot szalał w wiklinowym koszu na bieliznę, a radio ryczało jakimś okropnym rockiem. Ta kakofonia nie działała kojąco na jego i tak już rozdygotane nerwy.

Po pół godzinie jazdy zerwała się śnieżna burza. Wycieraczki ledwo dawały radę. W mgnieniu oka biel pokryła drogę. Musiał zwolnić do żółwiej prędkości. Nie widać było, gdzie kończy się droga, gdzie rów, a gdzie zaczynają pola. Dobrze, że znał tę drogę na pamięć i mógł jechać "na nosa". Dojechał do białego domu, w którym mieścił się również urząd pocztowy. Józek nie miał komórki, chciał stamtąd zadzwonić do szpitala po instrukcje. Maryśka, nie wiadomo po co, gramoliła się właśnie z vana, kiedy on dzwonił do drzwi. Kobieta, która mu otworzyła, spojrzała tylko na wykrzywioną bólem twarz Maryśki i bez słowa zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Niezrażony, przeskoczył przez płot i zapukał do drzwi sąsiedniego domu. Pośpiesznie zaciągnięta kotara w oknie była niema odpowiedzią na jego kołatanie.

Pojechali dalej. Po następnej pół godzinie dotarli do wioski. Teraz chciał zapytać o lekarza, bo czuł, że do szpitala nie dojadą. Chodził od domu do domu, ale jak poprzednio, nikt mu drzwi nie otworzył. Domyślił się, że tutaj też był obserwowany zza firanek. I nawet się nie dziwił. Obcy, brodaty chłop jak dąb, w kożuchu, jakiego tutaj nie znają, sunący w zadymce w stronę ich domu – mógł wzbudzać postrach. Stary, obity van też nie napawał zaufaniem. Więc ruszyli w dalszą drogę. Maryśka jęczała coraz głośniej. Dojechali do motelu, który zimą powinien był być pusty. Ale nie dzisiaj. Teraz nie tylko nie było w nim miejsca, ale nawet telefon nie działał. Po następnym kwadransie, który wydawał się wiecznością, dotarli do przydrożnej restauracji. Tam telefon też nie działał. Śnieżna burza przerwała komunikację. Posadził Maryśkę przy stole, zamówił hamburgery i poleciał nakarmić zwierzęta. Skończyło się tym, że zjadł obie porcje, bo Maryśka nie mogła.

Podziwiał ją. Siedziała przecież w takich bólach, a uśmiechała się jednak promiennie. Podeszła kelnerka, żeby powiedzieć, że ze względu na pogodę zamykają lokal wcześniej i że oni muszą go opuścić. Maryśka poszła do toalety. Długo jej nie było, a kiedy wróciła, powiedziała z niepokojem, że odeszły jej wody. Józek nie bardzo wiedział, co to znaczy, wstydził się zapytać. Ale podświadomie czuł, że to coś bardzo ważnego i że teraz trzeba będzie jeszcze bardziej się spieszyć.

Nie umiał się modlić. Jakoś nikt go tego nie nauczył. W kościele zawsze powtarzał i robił to samo, co inni. I jakoś leciało. Ale teraz się modlił! Modlił się żarliwie! W duszy, własnymi słowami, prosił kogoś - tego Kogoś tam na wysokościach - żeby nie pozwolił tej kobiecie i jej dziecku zginąć marnie w zimnym vanie, na tej obcej drodze, na tej obcej ziemi. O sobie nawet nie pomyślał. Patrzył na nią z niepokojem. Maryśka gryzła chustkę, żeby nie krzyczeć głośno, a łzy, wielkie jak groch, spływały po jej twarzy. Tymczasem van, na wytartych oponach, tańczył na szosie niczym oszalały derwisz. Józek powoli tracił nadzieję.

I wtedy stał się cud! Przed nim, po lewej stronie drogi, na wysokości kilkunastu metrów, nagle zabłysła gigantycznej wielkości złota gwiazda. Reklama jakiegoś produktu. Tak się przeraził, że machinalnie nacisnął na hamulec. Wozem zarzuciło. Wykonał parę obrotów wokół własnej osi. Za czwartym może obrotem van stanął, maską do prawej strony drogi, a silnik zgasł. Józek odetchnął z ulgą. Wyszedł z auta. W światłach reflektorów, przez białą firankę śniegu, zobaczył budowę. Niewykończone osiedle. Kikuty domów w różnych fazach budowy. Przy jednym z nich stał prawie już wykończony garaż - tylko drzwi brakowało. Maryśka krzyczała teraz bardzo głośno. Nie zastanawiał się dłużej. Odnalazł wjazd uklepany przez ciężarówki. Wjechał vanem przez nieistniejący próg garażu i w ten sposób prawie zatarasował wejście. Szybko wyciągnął siedzenia z wozu. Biegiem wniósł koce, poduszki i prowiant. Ściągnął z siebie kożuch i bardzo ostrożnie, boczkiem, wprowadził Maryśkę do środka. Było jasno. Gwiazda z naprzeciwka gorzała tysiącem watów! Maryśka natychmiast kazała mu wyjść. Zdążył jeszcze tylko wnieść koszyk z kotem, a na jej prośbę nastawił radio. Pewnie po to, żeby nie słyszał jej krzyków. Spojrzał na Maryśkę z troską i niepokojem, graniczącym z paniką. Uśmiechnął się niepewnie, narzucił na siebie jakiś koc i poszedł wyprowadzić psy.

Nie odchodził daleko. Tylko długo przemierzał tam i z powrotem osiedle-widmo. Był akurat, po raz niewiadomo który, na krańcu osiedla, kiedy gwiazda na ułamek sekundy zgasła, po czym trysnął z niej jeszcze większy blask. Dziwna jasność zawisła nad osiedlem. Wiatr nagle ustał. Zrobiło się straszliwie cicho. Myślał, że ogłuchł. Przeraził się. Wypuścił z rąk smycze, a psy z miejsca pognały do garażu. Pełen złych przeczuć, biegiem puścił się w ślad za nimi. Tuż przed samym garażem zatrzymał się gwałtownie. Bał się.

Kiedy po długim wahaniu zdecydował się wreszcie wejść, jego przerażonym oczom ukazał się dziwny widok! Kot siedział pod ścianą, a w jego koszyku leżało teraz nowonarodzone dziecko. Maciupki chłopczyk, którego Maryśka jakaś szmatką obmywała wodą z butelki. W garażu, niewiadomo jakim cudem, było ciepło, pachniało mlekiem i zwiędłymi liśćmi. Psy przysiadły tuż przy kocie, a koło kota, o dziwo, przycupnęły polne myszki. Z pod vana ciągnął sznur zwierzaków: szopy, wiewiórki, zające, lisy, a nawet skunks. I sarenka wślizgnęła się do środka. Zwierzęta jakby wiedziały, że w tę noc nawet odwieczny wróg będzie im przyjacielem. W nieoszklonym okienku gile, wróble, rudziki i rzesza innych ptaków świergotała jak najęta. Śpiewała jakaś nieznana pieśń, jakby pochwalną. Józek podszedł bliżej. Zatroskany spojrzał na dziecko, Marię pogłaskał po spoconych włosach i zapytał, jak się czuje. Jestem szczęśliwa - odpowiedziała cicho.

Podał jej kanapki, nalał herbatę. Teraz jadła z apetytem. Usiedli razem. Józef zaczął tłumaczyć, że muszą przeczekać zadymkę, że nie może ryzykować powrotnej jazdy w tak potwornych warunkach atmosferycznych. Nie oponowała. Śnieżyca jakby nieco zelżała. A gwiazda z naprzeciwka grzała nieprzerwanie i lśniła złotym, potężnym blaskiem.

Józek usłyszał nagle szum silników samochodowych. Coś się działo na drodze. Ale, ku jego zdziwieniu, wszystkie odgłosy milkły przed "ich" garażem. Przestraszył się, że ktoś będzie się czepiał o to, że nielegalnie się tutaj zainstalowali. To się chyba "trespass" nazywa, przypomniał sobie. Niespokojny, ale i zaintrygowany, wyszedł na zewnątrz.

Znowu jego oczom ukazał się niecodzienny widok. Trzy najdłuższe, jakie w życiu widział, rozciągane limuzyny stały na poboczu. W licznej, nadskakującej im asyście, z każdej wysiadał jakiś egzotyczny dostojnik. Jeden w burnusie, drugi miał turban na głowie, a trzeci myckę. Podeszli do niego i zaczęli rozmowę. Rozmawiali jak równi z równym. Powiedzieli mu, że zdołali awaryjnie wylądować na lotnisku w Collingwood jeszcze przed śnieżycą i tam byli zmuszeni ją przeczekać. Powiedzieli, że jadą na ważną konferencję "na szczycie" do Toronto i pomimo rozmaitych instrumentów elektronicznych, ich kierowcy bali się jechać dalej w tej potwornej zamieci. Dopiero blask gwiazdy skierował ich w tę stronę. Życzliwie wypytywali, co on tutaj robi w tym garażu na odludziu, a on im odpowiedział, że Maryśka właśnie powiła w nim syna, bo nigdzie nie chciano ich przyjąć, nigdzie nie było miejsca.

Zapytali, czy można tam wejść. Poszedł zapytać. Marysia milcząco skinęła głową. W międzyczasie zdążyła się już ogarnąć. Teraz siedziała wyprostowana, śliczna i promienna, wpatrzona w swego syna. Wcale nie wydawała się być zdziwiona, że ci możni panowie, przyzwyczajeni do służby i przepychu, nie wstydzili się uklęknąć na brudnej posadce, ażeby z pokorą oddać hołd dziecku leżącemu w wiklinowym koszyku na bieliznę.

Na zewnątrz, kierowcy i asysta tych notabli palili papierosy, przytupywali dla rozgrzewki i rozmawiali dziwnym, gardłowym językiem. W garażu począł unosić się nieznany zapach, podobny do kadzidła. To pewnie perfumy tych panów. Z małego radia płynęła teraz cicha muzyka. Dostojnicy, kłaniając się nisko, wycofywali się tyłem, brudząc swoje drogie szaty o karoserję brudnego vana. Po chwili zawołali Józka. Ociągając się, poszedł za nimi. Czego oni mogą ode mnie chcieć? - rozmyślał gorączkowo.

Po raz trzeci dzisiaj zaniemówił. Pan w burnusie kazał kierowcy przynieść walizeczkę. Wyjął z niej plik banknotów tysiącodolarowych (amerykańskich, oczywiście), wcisnął je oszołomionemu Józefowi do ręki, mówiąc, że są to pieniądze na wykształcenie małego. Ten w turbanie zdjął z szyi liczne, grube złote łańcuchy, zdjął wszystkie bransoletki i pierścienie wysadzane drogimi kamieniami, i powiedział, że to powinno matce i dziecku zapewnić własny, wygodny dach nad głową. Ten w mycce, ewidentnie mocno zażenowany, powiedział, że nie jest, niestety, tak zamożny jak jego towarzysze. "Ropa, pan rozumie" - szepnął konfidencjalnie. Ale on też chce coś podarować. "Więc ażeby dziecię nie przeziębiło się w tym starym vanie, daruję im swoją limuzynę". Coś tam poszwargotał z innymi, po czym kazał kierowcy przenieść bagaże do limuzyny tego w burnusie, a jemu przynieść dokumenty wozu i kluczyki. Po czym wcisnął to wszystko Józefowi do ręki, ukłonił się nisko, pożyczył bezpiecznego powrotu do domu i odszedł w ślad za tamtymi.

Józek dopiero po ich odjeździe uprzytomnił sobie, że stał jak ciołek, że nawet tym dobrym ludziom za nic nie podziękował. Ciągle, niedowierzając własnym oczom, patrzył na ręce pełne pieniędzy i kosztowności. Uradowany pobiegł do Maryśki, by przekazać jej te skarby. Nie robiła wrażenia przesadnie zdziwionej. Nie okazywała wielkiego zdziwienia jak on. Jego euforię skwitowała wyrozumiałym uśmiechem. Stał z tym majątkiem w ręku, patrzył to na nią, to na dziecko i nie rozumiał tego wszystkiego.

Podświadomie czuł, że choć stało się coś cudnego, ich dotychczasowe życie uległo nieodwracalnej zmianie. Już nigdy nie będzie takie beztroskie, takie bezpośrednie, takie samo. Szkoda!

Wszystko mu się odechciało. Już bez poprzedniego entuzjazmu włożył kosztowności do platykowego pojemnika na kanapki i osowiały, wyszedł przed garaż. Spojrzał na gwiazdę. Jarzyła się tak wielkim blaskiem, że nawet nie sposób było odczytać co reklamuje.

Z ciekawości poszedł oglądnąć sobie ta wystrzałową limuzynę. Czegoś takiego nawet na filmie nie widział. Co za komfort! Jaki luksus! Ile miejsca! Ucieszył się, że dziecko będzie miało tu wygodę.

Wsiadł za kierownicę. Włożył klucz do stacyjki i przekręcił. Z wrażenia aż podskoczył. Tablica rozdzielcza wyglądała jak tablica w kabinie nielichego odrzutowca. Nawet John Travolta, który nie tylko w filmie jest pilotem, nie powstydził by się takiej. Poskrabal się w głowę. Wodząc palcem po tablicy, zaczął powątpiewać czy kiedykolwiek zdoła opanować, rozszyfrować do czego służą te wszystkie guziki i klawisze.

Bo dla niego tylko trzy funkcję były zrozumiałe. Na ekranie GPS-u, na mapce drogi z Collingwood do Toronto, strzałka stanęła na miejscowości Bethlehem, około 20km od Barrie. Zegar wskazywał godzinę 05.00 PM. A pulsującą złotym kwarcem data... wskazywała: 24-ty grudzień.


Z dna oka 19

 Rozdział 19

Egzamin na mężczyznę

O dar mądrości i dobrą pamięć modle się co dnia od szczenięcych lat - jak babcia kazali, ale jak to z naszym Panem - "mówił dziad do obrazu...".
Tu akurat nie muszę zwracać się do Wiekuistego, który pewnikiem ważniejsze ma sprawy na głowie
- choćby... skurcz kasy z koszyczków w zakrystiach!  

Na tym zdjęciu pierwszy z lewej, to Janusz Ostrowski z Nowego Sącza.
Pamiętam koleżkę - dlatego, że byliśmy w dwie chłodnie w Kuwejcie z ładunkiem słynnych od Islandii po Kuwejt wafelków Prince Polo produkowanych w Cieszyńskiej "Olzie".

Z wielkim sentymentem wspominam tam załadunek.
Dzięki zielonemu światłu kierownika zakładu mogłem rzucić okiem na produkcję tego specjału. Tego się nie da porównać z dzisiejszymi zautomatyzowanymi liniami produkcyjnymi.
Wówczas to była prawie manufaktura. Do wyrobu ciasta przywożono świeże mleko z okolicznych mleczarń. 

Wafle wypiekano ręcznie, potem smarowano je także ręcznie, później krojono już na odpowiednią wielkość by następnie oblać czekoladą w urządzeniu... jakimś. No i po ochłodzeniu następowało automatyczne pakowanie w złotko (bo folia aluminiowa była złotego koloru). Wafelki pakowano po 40 szt. do kartonika, potem kartoniki do dużego kartonu by wysłać produkt na eksport. Smak tego wafelka był boski, nieporównywalny. Olza robiła jeszcze inne - trójkątne; "Elites". Tu u mnie, w Polskich Delikatesach też są Prince Polo, ale to już nie ten zapamiętany smak. Słychać w tym badziewiu - chcącym uchodzić za dawne, jakieś sztuczne dodatki jakieś diabelskie wynalazki. Cóż zrobisz? Nawet chleb smarowany margaryną z Brzegu... toż to było niebo w gębie... boska margaryna - "Margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna".

UWAGA! Konsumpcja masła grozi sklerozą!

Palma - teraz też w cudzych pewnikiem rękach?...
Chleb ze śledziem też był lepszy!... Polacy mają islandzkie śledzie, a Islandczycy polską wódkę i Prince Polo! A wszyscyśmy o ile młodsi byliśmy... Gdzie to jest?!
- Albo zamek błyskawiczny z Zampolu... tylko ten, kto sobie nim przyciął siuraka wie, co to prawdziwy - nasz - polski - rajfenszlus!
Pasta do podłóg... pachniała od Wielkiej Nocy do Bożego Narodzenia istny cud myśli technicznej NASZYCH polskich inżynierów... Łza się w oku kręci na samo wspomnienie jak ongiś od tego narkotycznego smrodku.

A papier do… śmiechu? - na cóż komu takie naonczas burżujskie pokusy?
Co to my palce potracili?!

Głos płodów rolno spożywczych ziemi naszej nie gorzej od Trybuny Ludu w kibelku się sprawdzał!

Tylko mi wina z "Lasu" nie żal, bo się nie umywało do mojej ambrozji mszalnej pędzonej w piwnicy…

Módlmy się... O Panie, który stworzyłeś w sześć dni świat cały wraz z kartkami na wszystko i Służbą Bezpieczeństwa prosimy Cię, przywróć nam te błogosławione czasy, kiedy z sąsiadami w domach się siedziało zgodnie siwuchę w zmyślnych alembikach kręconą popijając miast się po świecie włóczyć, łajdaczyć, gendry i fejsy-pejsy na nas sprowadzać i śmierdzące konopie popalać!...

CHCEMY POWROTU DO KOMPOTU!

Siedzieliśmy z Januszem w Abdulowym hoteliku in Kuwait City przy lampce "Jaśka wedrowniczka" prince-polem pogryzając.
On to naonczas mniej więcej w te słowa się odezwał:
"co za cholera siedzi w tych żydowskich kiepielach, że gdy jakiś nasz Żyd zakład otworzy (bo trzeba Ci wiedzieć czytelniku, że Olzę stworzyli bracia Brunon i Wilhelm Schramek), to ten się ma dobrze i rozwija, zaś te nasze, w polskich rękach, kuleją i padają jak muchy nad psim gównem...?"
Tak dosłownie powiedział, wybaczcie nieprzystojność.

Trudny, bardzo trudny wybór
Pracuje tyle już lat w mozole dla systemu efekty prawie żadne. Wykitował Lońka, papieżem został Polak. Dzieciaki dorastają. Jaka czeka je przyszłość, perspektywy? Żądne. "Marneszanse" - jak mawiał De Gulle - mają na lepsze życie. Trzeba to zmienić, na gwałt! Jestem im ojcem przecież!

Wracam z Kuwejtu, przed Belgradem dowiaduje się z „Jedynki” (polskie radio), że Gierka zastąpił Kania. Będzie lepiej zapewnia spikier... od ponad dwudziestu lat słucham tej zdartej płyty z tą samą melodia. Bolą zęby od tego.

Jedno co mam jak na razie, to życie światowca jakie udało mi się zdobyć z wąskim, gronem kolegów.
Nagrody Goncourtów napewno nie zdobęde. Większość sąsiadów utopiłaby mnie w łyżce wody.
Nie liczę też na to by leżeć na Powązkach. 


Słuchanie "Jedynki" logicznie i przetwarzanie tego bełkotu, a po przetworzeniu na język prosty, zrozumiały nasuwa wnioski, interpretacje gadającej głowy, a krytyczne przetworzenie... sumuje się w pastisz rodem z za wschodniej granicy.

Cieszyłem się nie najlepsza sława dyletanta i snoba pośród okolicznej gawiedzi, ale wciąż ufałem, że moje imitacje nikomu krzywdy nie czyniły. Moich małpiarskich zachowań, gestów i tonów byłem świadom. Wiedziałem, że powinienem przezwyciężyć owe skłonność. Ale nie byłem Proustem i z własnej słabości nie czyniłem siły, przynajmniej tak wówczas myślałem. A ci co nie czytali Prousta, a do niego - takie odnosiłem wrażenie mnie porównywali - chyba, że mieli na myśli wkład, ale nie zawartość! Bo Proust to nudziarz straszliwy, a ja wręcz odwrotność!

Człowiek dziczeje stykając się z ludźmi, i albo musi wybudować sobie erem, albo spłaszczyć do wymiarów otoczenia. Odrzuca mnie przeraźliwa, ludzka głupota, tej armii, tej rzeszy nieuków, półgłówków, którzy formują "intelektualna elitę polskiego narodu" korzystając z tego, że jeszcze większe hordy przygłupów stanowi dla nich korzystne tło. Znaleźć człowieka, z którym można porozmawiać nie wysłuchując banałów, idiotyzmów, cwaniackich łgarstw, fałszywych zapewnień, tanich sprośności lub specjalistycznych bełkotów "fachowca", dla którego branżowe wykształcenie (plus umiejętność trzymania widelca) jest cała jego kultura. Jeśli ci się zdarzyło spotkać kogoś bez płaskostopia mózgowego, to znalazłeś SKARB!

Alergia na głupotę, konformizm i oportunizm - obok niezgody na podłość i okrucieństwo świata, prowadzi ku samotności. Patrząc zaś z innej strony na kruchy zlepek ożywionej gliny, pamięć podsuwa jedynie takie teksty:

"Ty, co nie jesteś panem i jednej godziny,
Kto cię raz dobrze poznał, ze wstrętem omija,
Boś ty podły jak robak, zdradliwy jak żmija.
Twoja miłość jest chucią, twoja przyjaźń zdrada,
Twój uśmiech jest szyderstwem, a za twoja radą,
Kto by się kiedyś odważył śmiało stawiać kroki,
Uznał, lecz już po czasie, to za błąd głęboki.
Zaufać w twoje słowo: boś z rzędu ostatni,
Pychą tylko przewyższasz zwierząt orszak bratni".

Minęło znów trochę czasu. Czasu straconego.
12 grudnia roku pamiętnego, wstąpiłem po drodze do domu.
Auto z ładunkiem do Szwecji stoi pod domem.
Jest niedzielny ranek. Budzi syn nadając, że jakaś wojna w Polsce jest – w radio gadają. Tv nie działa. Rzeczywiście, tranzystor buczy komunikatem WRONy, że jakiś stan wojenny nastąpił. Podają także, że wszystkie granicę zamknięte. Śniegu przez noc napadało po pachy. Gdzie się udać z problemem?
Wsiadłem w małe i pojechałem na milicję.
Dyżurny mówi, że nie jest w stanie mi powiedzieć co mam dalej robić z ładunkiem.
Telefony nie działają.

Po obiedzie jadę do Świnoujścia, po drodze kolumny wojska, samochody, czołgi (kilka w rowie). Szweje głodni, przemarznięci proszą o papierosa. Rozpiździaj i chaos.


Polska - miejsce na mapie, które mnie męczy, ale mimo wszystko lubię. Kocham nawet. Tu przez lata zdarzyło się masę rzeczy, które czyniły mnie szczęśliwym lub smutnym, tutaj są moi przyjaciele, tu jest mój krąg kulturowy tylko, naprawdę nie o to chodzi. Chodzi o to, że Polska stała się krajem w którym przestrzeń do dokonywania wyborów życiowych została zawężona tak bardzo, że właściwie zdołały się
w niej zmieścić tylko dwie możliwości w których nie ma nic interesującego.

Możliwość pierwsza: uczymy się pilnie, jesteśmy kreatywni, mobilni, dyspozycyjni, kochamy naszą firmę, robimy karierę... Stop. Niekoniecznie robimy karierę ba, nawet nie musimy mieć takich ambicji, jednak musimy się zachowywać tak, jakbyśmy chcieli ją robić. Nawet, jeśli pracujemy w charakterze nocnego stróża. Zawał przed czterdziestka.

Możliwość druga: nie uczymy się pilnie, kończymy zawodówkę albo i nie, czujemy się pogardzani, jesteśmy stadem rozkapryszonych, tępych leni i warchołów którzy powinni się wziąć do roboty, wykazać inicjatywę tyle, że roboty przeważnie nie ma, więc nie staramy się być kreatywni, mobilni etc. Mówiąc kolokwialnie, kładziemy na wszystko lagę - pijemy. I tyle. Wątroba wysiada przed czterdziestka.

Dworce są brudne, politycy sprzedajni. W dziedzinie rozwarstwienia dochodów zbliżamy się do niedościgłego południowoamerykańskiego wzoru. System emerytalny mamy wzorowany na Etiopii - ale, trzymamy fason.

Bądź kreatywny! Autorytety naukowe nie mają nic do powiedzenia. Media kreują wirtualną rzeczywistość. Postępująca oligarchizacja zbliża nas do niedościgłego azjatyckiego wzoru. Warszawa to nie całą Polska - ale, trzymamy fason.

Bądź dyspozycyjny! W Tv. pani Dyrektor chwali się, że aby zostać portierem w jej firmie, należy znać dwa języki obce i mieć wyższe wykształcenie. Jakiś inny pan wciąż wierzy w niewidzialną rękę rynku. Wszystkim nam będzie lepiej. Rolnicy dostaną mnóstwo pieniędzy, bo nie wszystko zdołają rozkraść partyjni nominaci więc, trzymaj fason, bądź mobilny! 

Z radia Rosiewicz wyjaśnia dlaczego tu siedzę, a Tercet Egzotyczny utwierdza:
„Tu jest twój dom”. Dziękuję kur.. a wysiadam!

Zjeździłem kawał świata, widziałem jak żyją ludzie.
Dlatego chce, by moje dzieciaki żyły inaczej. Tym bardziej, że wiem jak żyć powinny i było im lżej jak nie było mnie.

Czytam, że w Hiszpanii „bezrobotni młodzi ludzie spędzają dnie na plaży, pałac trawkę i marząc o Paryżu, a ich główne perspektywy na przyszłość to kariera budowlańca lub barmanki”.

Zaiste, cóż za przerażająca wizja. Tylko, że pracując na Zachodzie jako barman, budowlaniec, pomocnik fryzjera, mogę się spokojnie utrzymać i nikt nie będzie wymagał tytułu magistra + znajomości dwóch języków obcych, notorycznej pracy za darmo w nadgodzinach i kłaniania się szefowi w pas za to, że w ogóle raczył mnie zatrudnić.

Po prostu system zostawia niszę dla tych wszystkich wariatów i nieudaczników, którzy nie chcą lub nie mogą robić kariery, nie stosuje bezwzględnie zasady „daj się kupić albo zostaniesz zgnojony”…

Chciałbym być dobrze zrozumiany, nie chodzi mi o to, że syf, że brudny dworzec, że złodzieje, wyzysk, że granda. Nie! Po prostu męczy mnie, denerwuje, a coraz częściej wkurwiają teksty refrenu przeboju śpiewanego ciągle przez polskie ELITY (z braku lepszego słowa), że jest w miarę normalnie, że w sumie wszystko jest w porządku, że jeśli nie wystarczy być kreatywnym, wykształconym i mobilnym, to należy być jeszcze bardziej kreatywnym i, że wszystko byłoby jak należy, a system funkcjonował będzie jak szwajcarski zegarek, gdyby tylko to cholerne sFołeczeństwo zechciało być wreszcie obywatelskie.

Naród już tego ględzenia nie może słuchać. Więc Marcin z Izą są w Londynie, Monika z Wojtkiem gdzieś koło Filadelfii, Ewa w Madrycie, Agnieszka pracuje w paryskim Markiecie - wkrótce dołączy do niej Krzyś…

Pożegnanie z bronią

Wróciłem z Anglii. Wjechałem na zajezdnię w Słubicach - czekając w kolejce na zatankowanie auta pod korek. 

Podchodzi "paszportowy" - mówiąc: daj paszport bo stracił ważność, zaraz ktoś jedzie do Warszawy z paszportami więc zabierze i twój.
Zdziwiło mnie to trochę, ale rzeczywiście tak było, że za kilka dni mój paszport tracił ważność.

Po zatankowaniu, przy rozliczeniach z podróży, wstąpiłem do paszportowca kanciapy.
"Pański paszport został wstrzymany do odwołania za nieetyczne zachowanie się na węgierskiej granicy" - anonsuje urzędnik.
Oki mówię, zaraz tu wrócę z kartą obiegową. Pomogłeś mi człowieku podjąć decyzję. 

W dwie godziny poczułem się wolnym. Więc jednak kapitan-sąsiadka (z biura paszportów (KWMO) nie zapomniała o mnie i mojej dezaprobacie w podjęciu z nią współpracy. Co za pamięć?!

Był kwiecień 84. Decyzja podjęta – spadam. Zdecydowane!
Emigruje sam, nie chce żony z dzieciakami skazywać na stres.

Cel emigracji - Kanada.

Z dna oka 23

 Rozdział 23

Grecja

Nie minął miesiąc. Słońce pali od rana jak nad kraina Beduinów. Asfalt lepi się do butów. Drzewa umierają stojąc...

Kot, rozwalony na występie muru, śni sen sytości i ciepła. Pocę się. Rozgrzane miasto, jak macki ośmiornicy, wciąga w swoją czeluść. Symbioza apatii i rozleniwienia.

Przysiadam na krześle obok sklepowej kasy. Kasjerka uśmiecha się do mnie (skąd ona bierze do tego energię?).

- Aha, dopiero teraz uświadamiam fakt. Wewnątrz panuje (klima działa) miły chłód.
Mózg z wolna odzyskuje zdolność działania. 
Kryśka z Andrzejem robą zakupy przed wypadem na plażę. Grzebie w stercie jabłek, jak w przysłowiowych ulęgałkach. Cholera! Czego ona tam szuka? Przecież wszystkie są jednakowo piękne. Babska naturą! Zaraz któraś z ekspedientek wyskoczy z pyskówka! Rozglądam się trwożnie. Kasjerka, takim samym jak mnie przed chwilą uśmiechem, wita kolejnego klienta płacącego rachunek.

Członkowie personelu "markietu" uwijają się wśród przebogato wyeksponowanych artykułów, układając, poprawiając kompozycje wystaw i uzupełniają na bieżąco spowodowane zbytem towaru ubytki.

Przecież to nie kraina cudów z jej hasłami, że wszystko dla LUDU! Już dawno zorientowałem się, że Brzechwa kłamie! Tu inaczej pojmują hasło "frontem do klienta".
Tam, (jakże ciężko mi pisać te słowa) sprzedawczyni - prawem kaduka, mogła ci hurtem - jak leci, kłaść do zatłuszczonej "Trybuny Ludu" nadgniłe jabłka czy cebulę - mając, na nieśmiała uwagę petenta o niejadalności połowy towaru, serię warknięć - prawd: a co mam z tym zrobić?
Kto za to zapłaci? Gdzie się pan pcha z rencamy! Niema pan czego macać?...

I trzeba zrozumieć tamte ekspedientki...
Ten przykład szedł z "góry". Poza kilkoma prywatnymi piekarniami, czy cukierniami, gdzie zasady handlu były normalne, tzn. klient nasz pan w reszcie "uspołecznionych" przybytków Merkurego, panował folklor. Cóż się dziwić. Gdy na półkach stoją ocet i przeterminowane dżemy, a raz kiedyś zdarzy się dostawa podłego gatunku jabłek (gdzie oni podziewali zbiory z tysięcy hektarów sadów?)
tym samym w nudę dniówki odwalanej za pusta lada wplecie się możliwość rozmowy z klientem, to trzeba te rozmowę przeprowadzić z pozycji pojęcia tak bardzo zakorzenionego w peerelowskiej administracji: Kto tu rządzi? Nie podoba się? Wynocha! Sprzedam czy nie sprzedam, listę obecności podpisałam więc dniówkę mi zapłacą! A jak reszta towaru się zepsuje? To podzieli się z koleżankami tym co zostało, sporządzi - według uświęconego tradycja, złodziejskiego, socjalistycznego rytuału - opatrzony kilkoma pieczątkami i podpisami protokół strat.
Polak potrafi!

Pędzisz, bracie do jedynego w tej dzielnicy sklepu. Może ci się uda przed odejściem autobusu kupić bułkę do pracy? Dopadasz, zdyszany jak Zatopek do dziwi - zamknięte.
Nerwowo spoglądasz na zegarek. Toż dopiero rozpoczął się dzień pracy! Rozpłaszczasz nos na szybie. - Siedzi przy ladzie stadko pan (handel to sfeminizowana gałąź gospodarki) prowadzących ożywioną konwersacje.
Przestępując z nogi na nogę, nieśmiało pukasz. Najstarsza stażem w nicnierobieniu przedstawicielką "Bardzo Ważnego Biura", gestem Napoleona, z nad szklanki herbaty (przed kryzysem była kawa) wskazuje miejsce na szybie. Spoglądasz we wskazanym kierunku - jest. 
Na konopnym sznurku wisi obsrana przez muchy i wypłowiała od częstego używania, kartka z napisem "Inwentaryzacja". Co one tu inwentaryzują, jeżeli główną zawartość sklepu jest błąkające się wśród pustych ścian echo ich paplania.

Startujesz ostro nie odpowiadając na pytające spojrzenia potencjalnych klientów zmierzających do zamkniętego (przynajmniej trzy dni) sezamu.
Pędzisz na przystanek autobusowy.
- (...?)
- Nie panie, nie było żadnego. Czekam już prawie godzinę. Pewnie zjechał do bazy? Stare opony, wyeksploatowane akumulatory. Kryzys, szanowny panie, kryzys...
Może dobry los sprawi, że nadjedzie taksówka, bo inaczej... Społeczna dyscyplina pracy...

Po przeciwnej stronie jezdni ochlapany rozbryzgami ulicznego błota, tkwi od... - jak pamiętam, mobilizujący zew kłamliwej propagandy, zaklęty w przydrożny plakat:

"Twórczym wysiłkiem ludzi pracy zbudujemy silna, dostatnią i szczęśliwa Polskę!"

- Jak kurwa, na głodniaka i na piechotę?!

Trącony przez Krystynę z torbą z zakupami odzyskuje poczucie rzeczywistości. Zerkam do wnętrza torby. Jabłka, jedno piękniejsze od drugiego - rarytas, pomarańcze, piwo.
Idziemy na plażę…  


                    Glifada, piękna ateńska plaża:

W upalnych promieniach słońca, myśl pracuje na jałowym biegu. A jednak, podrażniony wspomnieniami mózg formułuje niewypowiedziane pytanie.
Jak ci tu to robią, że przy tak ogromnym asortymencie towarów i usługach przez wszystkie dni tygodnia, nie dali mi satysfakcji odczytania na szybie (lśniącej czystością) żadnego z odwiedzanych sklepów tabliczki z napisem:

"Inwentaryzacja" czy "Przyjęcie towaru"?

Zarażona peerelowskim bezhołowiem myśl nie przynosi żadnego sensownego rozstrzygnięcia nurtującego mnie pytania. Po prostu. Jest inaczej jak w mojej Ojczyźnie.
To widać na każdym kroku - czyli, jest dobrze. Boże! a przecież to tak niedaleko...

Nadmorska plaża roi się roznegliżowanym towarzystwem różnego autoramentu. Dziewczyny, panie w wieku balzakowskim, oraz te nieco plus wyżej w stroju topless chłoną słońce różnego kształtu, wieku i kondycji biusty.

Rozkładamy koc, daje nura w chłodne fale morza. Odpływam daleko od brzegu. Leżąc na plecach z wyciągniętymi rękoma za głowę, kołysze się na falach, wodą przyjemnie chłodzi ciało. Chciało by się krzyczeć! Przecież, po co mi Niebo, jeśli tu tak mi dobrze. Czuję się jak "odkupiony" z grzechu pierworodnego. Chciało by się by dzień ten trwał bez końca... Roztropność jednak alarmuje, podpowiada, że byt człowieka uzależniony jest od zawartości kieszeni. Cóż, pieniądz rządzi światem, obojętnie czy tu, czy tam. Na temat "dóbr doczesnych", można bez końca. Jestem "minimalistą". Miałem, nie mam. Trzeba zaczynać od początku wspinaczkę w hierarchii tych dóbr. Wiem jedno, czym więcej chcesz osiągnąć, tym więcej musisz tracić - czy warto?...

Powracając do brzegu szeroko rozgarniam wodę, niesie lekko, lawiruje wśród baraszkującej młodzieży. Totalna beztroska, czas kanikuły. Śmiechy, chichoty, okrzyki. Raj na Ziemi. Cieszmy się chwilą. Ile takich chwil w życiu człowieka? Takich jak ta się nie zapomina. Nimi zapełniasz pamięć i dążysz żeby jak najczęściej się powtarzały. Te złe idą w niepamięć, zostaje tylko doświadczenie, które podpowiada co masz robić aby właśnie tych złych chwil unikać.

Wracając na koc, widzę Krystynę rozmawiającą z chłopakiem (rodak), z dalekiego Ohio. Jest pilotem myśliwca z pobliskiej bazy US Air Force. Jest ich kilku z dziewczynami, które też są z personelu tej bazy. Wesołe, beztroskie towarzystwo. Jasiek, ma na lewym ramieniu tatu orzełka jak na dwuzłotówce. Pytam, skąd wziął taki projekt by coś takiego wydziargać na ramieniu? To pamiątka po ojcu i on sam tym tatu podkreśla swe pochodzenie - wyjaśnił.
Teraz, zapewne żeby być aktualnym, musiał zaktualizować dziarę i dodziargać koronę...  


                                      Glifada


Z dna oka 27

 Rozdział 27

Miasto z dziurą

                                                                  "Dome Mine"

                                                                     Open Pit

Po trzech miesiącach tyrania na rozbiórkach zadzwoniłem do kolegi, znaliśmy się z Lubina.
Wiedziałem tylko tyle, że żyje gdzieś „na północy” i robi jako górnik.
Zaprosił mnie, żebym przyjechał i zobaczył prawdziwą Kanadę - tę, o której Fiedler pisał z takim znawstwem, jakby trzymał ją za rękę.

Pojechałem.
I... zostałem na lata.

Timmins... miasto zawieszone między buszem a niebem, nad rzeką Mattagami, rozległe jak opowieści traperów. Z zewnątrz wyglądało jak zwykła górnicza mieścina, ale w środku każdego zakamarka czuło się coś pierwotnego. Jakby ziemia tu pamiętała wszystko, co w niej zakopano - ludzi, złoto, strach, pot i marzenia.

Zanim zdążyłem zamoczyć nogi w tej północnej wodzie, kolega powiedział:
- Timmins to miasto, które zbudowano wokół kilku dziur. I to takich, w których giną światła i ludzie.

Zanim tu trafiłem, przewinęło się przez te lasy parę wieków historii.
Najpierw byli Kri i Odżibwejowie. Śmiali się z Europejczyków, dopóki ci nie przywieźli ospowych kocy, paciorków i wódki - taki był „handel”. Resztę dobił później alkohol.
Do dziś zostało ich tylu, co z drzewa gdy piorun w nie strzeli.

Pierwszym białym, który poważniej zaznaczył tu ślad, był Philip Turnor, geodeta z Kompanii Zatoki Hudsona. Założył placówkę nad jeziorem Frederick House.
Nie szło mu dobrze; skóry bobrowe niby miały wartość, ale interes kulał.
W końcu jakiś Capascoos zaszlachtował całą dwunastkę pracowników, siedzibę spalił i przepadł.
Nigdy go nie złapano, a placówki już nie odbudowano.

Tak tu bywało.
Ziemia bogata, ludzie niekoniecznie.

Ponad sto lat później, kiedy przedłużono kolej do Cochrane, ruszyła do regionu nowa pielgrzymka poszukiwaczy.
I wtedy zaczęły się legendy.

W 1909 roku Benny Hollinger z Aleksem Gilliesem trafili na kwarcową kopułę z żyłami złota tak szerokimi i ciągnącymi się tak daleko, że do dziś górnicy mówią o tym z nabożnością.
Wspominają, jak Benny drąc mech ze skały ryknął jak wół i cisnął kapeluszem.
„Coś ci odbiło?” - pytał Gillies.
A kiedy podszedł, zrozumiał: cały kwarc świecił jakby ktoś pokropił go świecą.
Tylko zamiast wosku - złoto:


Tak powstała Dome Mine, matka wszystkich dziur w tym mieście.

Niedługo potem kierownik kopalni, Alphonse „Al” Paré, nadał nazwę rosnącej osadzie.
Nie od św. Jakiegoś, nie od geografa, nie od rzeki.
Od wuja - Noaha Timminsa.
Bo tak w Kanadzie powstają miasta gdy ktoś ma krewniaka z kasą.

                                                                        Timmins

Przyszedł rok 1911.
Upały tak straszliwe, że busz zapalił się jak suchy liść.
Ogień wiał z taką wściekłością, że ludzie uciekali do jezior.
Wielu utonęło, dusząc się wcześniej dymem.
W kopalniach zostali uwięzieni pod ziemią - tam też zgasło życie.

Dwieście osiem osób.
Ogień wyszarpał z pamięci nazwiska - nie, tu pamiętają wszystkie.

Ironią losu jest to, że pożar odsłonił nowe żyły złota.
Przez tragedię znów zakwitł interes.
To jest właśnie Timmins: miasto, które po tragedii rośnie szybciej niż po łasce.

Kto pracował w górnictwie, ten wie: kiedy proponują ci obniżkę płac, zaczyna się taniec.
W 1912 roku tańczono długo i z gniewem.
1200 górników zastrajkowało.
Właściciele wynajęli bandytów.
Strzelali do ludzi.
Jak na Dzikim Zachodzie, tylko że tu było zimniej.

Ostatecznie wywalczyli dziewięciogodzinny dzień pracy i podwyżkę.
Ale wielu odeszło.
Miasto jakby przycichło na chwilę - jak pies po burzy.

Gdy przyszła I wojna światowa, Timmins wysłał do Europy ponad sześciuset ludzi.
Z dwutysięcznego miasta!
Górnicy byli w cenie - okopy, dynamit, poczucie ryzyka.
Listy od nich drukowała lokalna gazeta „The Porcupine Advance”.
Całe miasto żyło tym, co tam wyprawiają cesarze, armaty i błoto.

Wystawiono nawet podobiznę Kaisera: drewno, pakuły, żelazne krzyże i miecz.
Czekał na spalenie.
Takie tu mają obrzędy.

A w czasie II wojny światowej Timmins miał własną jednostkę bombową:

                                                               Porcupine Squadron No. 433.

Wyobraź sobie to - miasteczko w buszu, a tu nagle strategiczny udział w bombardowaniach Hamburga.

Kiedy przyjechałem, wiele z tych dawnych kopalń było już tylko wspomnieniem.
Hollinger padł w 1968 roku - wydobył prawie 20 milionów uncji złota.
McIntyre zakończyła działalność w 1988 roku z 17-nastoma milionami uncji
Dome - ostatnia stara królowa - zamknęła się dopiero w 2017 po ponad stu latach z 19-nastu milionami uncji.

Ale duch górniczy został.
Zima też została - ta, którą można porównać z Syberią.
Tu są dwie pory roku: czerwiec-lipiec i zima.
W Timmins 39,4 stopnia na plusie to rekord, a minus 45–48 zdarza się jak wizyta sąsiada.
Woda zamarza w rurach, jeśli nie zostawisz kranu „na ciurki”.
Takie metody przetrwania tu obowiązują.



A ludzie?
Jak wszędzie - lepsi i gorsi - ale kilku wypłynęło:
Shania Twain śpiewała jak anioł z buszu,
Pete Mahovlich grał w NHL,
Roy Thomson zbudował prasowe imperium,
Alfred Aho stworzył podwaliny informatyki,
ksiądz–hokeista Les Costello odprawiał msze i strzelał gole dla miejscowej drużyny „Flying Fathers”.

Tu każdy miał w sobie jakąś legendę, nawet jeśli nosił ją pod brudną kurtką.

Ja patrzyłem na to miasto i widziałem jedną rzecz:
miejsce, w którym człowiek albo się hartuje, albo pęka.

Miasto z dziurą - właśnie tam zacząłem budować w nowej, wybranej Ojczyźnie rodzinne gniazdo.

Bo choć była w nim dziura w ziemi, to nie było dziury w ludziach.
A może była - ale w takiej, do której człowiek potrafił wejść, rozejrzeć się, powiedzieć:
-  Dobra. Tu będę żył.







Z dna oka 25

 Rozdział 25

Fucha


Po kilku dniach nieróbstwa, kolega załatwił mi fuchę na "rozbiórkach".
Zrozumie ten, kto w tej branży pracował: cztery dolary za godzinę, dziesięć godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. Katorga, nie praca - ale, ciut lepsza jak w komorach tankowca!

W ekipie sami chłopi spod Łomży i Białegostoku - sól ziemi. Tylko Polacy to robili, nikt inny by nie wytrzymał. Każdy odkładał na traktor, snopowiązałkę albo cement na dom.
Nasz ober, klasyczny Mafiozo, brał za nas dwanaście dolców od godziny i pewnie liczył zleceniodawcom jeszcze drugie tyle.

Przerabialiśmy starą szkołę na budynek mieszkalny. Czternaście pięter.
Rwaliśmy podłogi, burzyliśmy ściany, cały dzień huczało jak w ulu. Kurz gasiliśmy wodą - tak się kurzyło, że straż pożarna przyjechała - myśląc, że się pali.
Gruz woziliśmy taczkami do zsypu - wielkiej, metrowej rury, którą skracaliśmy co piętro.
Na ulicy stał sześćdziesięciostopowy kontener w nim Józek rozgarniał gruz.
Wszyscy mu zazdrościli - miał najlżejszą robotę.

Lipcowy upał z wilgocią znad jeziora wykańczał nas. Naprzeciwko - elegancka restauracja, w porze lunchu wypchana lepszym sortem.
Nienawidziliśmy tych dzianych dupków i dupencji, czystych i pachnących, podczas gdy my byliśmy cali w pyle, brudni, bez szansy na mycie - poza szlauchem.
Jak to powiedział jeden brodaty facet: „byt kształtuje świadomość”. Ano, kształtuje.

Chłopaki siadali przy oknach bez futryn, patrząc pustym, zmęczonym wzrokiem na tamtych, jak jedzą. Oni mieli na talerzach coś, czego nawet nazwać nie potrafiliśmy. Popijali winem.
My jedliśmy chleb z boczkiem, popijając mlekiem w butelkach po wódce.

Reszta w przerwach próżnowała. Ja nie. Myślałem, jak dać satysfakcję moim towarzyszom niedoli
- kosztem tych w restauracji.

Wymyśliłem!

Na 14. piętrze były stare mieszkania nauczycieli: książki, szmaty, bielizna. I łazienka. A w niej - sedes pełen treści, której smród potrafiłby złamać najbardziej odpornego.
Ten smród był przeogromny.

Postanowiłem się tym skarbem podzielić z burżuazją z restauracji.
Dałem pomysł pod głosowanie.
Jednomyślność jak w politbiurze!

Wypiłowaliśmy sedes razem z kawałkiem podłogi, żeby dało się go hermetycznie spuścić w rurę zsypu. Od dołu uszczelniliśmy. Górę obłożyliśmy koszulami i marynarką. Niczego nie żałowaliśmy.
Nieśliśmy ten tron po schodach na siódme piętro do rury jak kiedyś noszono popiersia Stalina na pierwszomajowych pochodach.

Mój teściu siedział w kozie trzy dni - za to, że gdy niósł portret Engelsa a ktoś z publiki krzyknął do niego:
- "Gdzie tego ..uja niesiesz?"
- Teściu odkrzyknął - Do fryzjera!

Szedłem pierwszy, usuwając drągi, deski, cegły i wszystko to o co mogliby potknąć się niosący ten nasz podarunek tym w restauracji - wołając:

- Bracia! Aby nie uronić!

Gdybyśmy wylali zawartość, robota w budynku byłaby niemożliwa.

Smród „gęsty, że można krajać” sunął za nami. Cieszyłem się - wiedziałem, że operacja się powiedzie.

Stasiu, chłop z hodowlą świń pod Łomżą, cały obrośnięty rudym kłaczywem, zamyślił się, pomacał powietrze nosem i rzekł jak autorytet:
- To gówno jest dobrze zmacerowane.

Przytaknęliśmy zgodnie, gęsto spluwając. Ja nie wiedziałem, co to „zmacerowane” znaczy, ale wierzyłem Stasiowi na słowo.

Ustawiliśmy wszystko przy rurze. Było parę minut po dwunastej - restauracja pełna, ogródek także.
I wtedy gwałtownym ruchem wpuściliśmy sedes do zsypu.

Tąpnęło zagrzmiało aż nami zachwiało.

Podekscytowani akcją zapomnieliśmy o Józku w kontenerze. - Trudno - jedna ofiara po naszej stronie to koszt operacji.
Biedak, miotał się teraz, tłukąc pięściami w stalowe ściany, błagając o litość. W końcu, przewiesił się przez burtę i rzygał gęstą żółcią.

A smród... smród ruszył wolno, ale niepowstrzymanie, w stronę restauracji.

Klientela - eleganckie panie, panowie - zaczęła opuszczać restaurację. I wcale nie z godnością. Oni pierzchali. Zostawiając na talerzach napoczęty Beef Stroganoff i niedopity Pinot Noir.
Kelnerzy też dawali dyla, przeskakując przez mały żywopłot z kwiatów w doniczkach. Kwiaty były różnokolorowe, pamiętam - w takich miejscach estetyka to przecież rzecz święta.

Uzyskaliśmy efekt idealny.

Tworze moich kolegów - te oczy! Dumni, bladzi, szczęśliwi, pełni satysfakcji.
Tak wyglądał Lud Paryski po zdobyciu Bastylii, tak marynarze Aurory po zajęciu Pałacu Zimowego.

A ja…?

Ja pochodzę z warstwy narodu, która niegdyś specjalizowała się w szarżach na armaty. Armat już nie ma, szabel też, amaranty nie kołyszą się pod szyjami kawalerzystów.
Ale fantazja została. W genach.

Była. Jest. I będzie.

                                                                        * * * 

Pracowaliśmy sześć dni w tygodniu po dziesięć godzin dziennie. Nauczyłem się w tej pracy szacunku i sympatii dla tych ludzi - mimo ich szorstkości, prymitywizmowi i dypsomani.

Niedziela po tygodniu pracy przeznaczona była na pójście do kościoła przed którym odbywały się spotkania towarzyskie, rozmowy o pracy i możliwości jej znalezienia.

Po kościele wracaliśmy do swoich miejsc zamieszkania, przy których Bałuty w Łodzi zaliczyłbym do dzielnic luksusowych.

Mieszkania budowane były w amfiladzie - czyli, jak nazywano w Lesliville "like a subway system". Głównym miejscem spotkań towarzyskich była kuchnia, która jednocześnie spełniała rolę jadalni i - niestety "pijalni". Z kuchni wchodziło się do ubikacji i łazienki w której była jedynie wanna.

Gdy widziało się biegnących ulicą, wiedziałeś że biegną do stacji metra, do kuchni w mieszkaniu lub do ubikacji. Kto dobiegł pierwszy temu wszyscy "współspacze" zazdrościli.

W każdym mieszkaniu mieszkało po 5-ciu lub 6-ciu chłopa. Ważnym elementem kuchni była również lodówka zaś pralka pracowała dla wszystkich po kolei.

W niedzielę robiono obiad wystawny, składkowy. Robili go przeważnie ci co do których reszta miała zaufanie, że w Polsce nie pracowali przy drogach gotując asfalt. Przeważnie był to rosół z kury, a na drugie ziemniaki z kawałkami kury "po kąpieli". W rosole pływały ogromne oka tłuszczu, a mimo to nie widziało się otyłych.

Do obiadu musiałeś mieć czyste ręce i czystą koszulę. Nikt o tym nie mówił. To się wiedziało. Rytuał.

Jedzono powoli wymieniając uwagi, kogo spotkało się po kościele i o pracy. Po obiedzie był czas pisania listów.

O tym chcę opowiedzieć.

Często zapraszano mnie na niedzielne obiady po których przystępowano do ceremoniału pisania listów. Byłem wtedy centralną postacią. Pisarzem - powiernikiem.

Odbywało się to w taki sposób:

Zasiadałem przy jednym końcu stołu uprzednio uprzątniętego z okruszyn i pokrytego czystym papierem. Obok mnie wysyłający korespondencję, reszta siedziała naprzeciwko z rękoma, wielkimi jak ciężarki w cukrowni, położonymi na tym papierze, rozłożonym odświętnie. Słuchali z uwagą i namaszczeniem.

Pytam; jak masz na imię, jak się zwracasz do żony, ile masz dzieci, w jakim są wieku, jakie mają imiona. Czy chodzą do szkoły i czy dobrze się uczą. Kogo chcesz pozdrowić z rodziny.
Czy martwisz się o inwentarz i czy chcesz o tym napisać?

Po otrzymaniu tych i innych informacji zaczynamy tworzyć list. W liście umieszczone są zapytania o zdrowie żony, dzieci i krewnych.

Jednak nie po to mnie proszono...

Chodziło o klimat listu. Dodając w tekście gdzie tylko można słowa o tęsknocie i uczuciu. Wiem, że te słowa, żony będą czytać po dziesięć razy. Są przecież same, pełne niepokoju czy chłop nie znalazł sobie innej za wodą, w nieznanym pełnym pokus świecie.
Nie, na pewno nie.
Nie napisałby takiego listu do niej i o niej. O dzieciach. Zatroskany o wyniki w nauce. Myśli też po gospodarsku o inwentarzu. Pisze, że wróci rychło i wybuduje dom, który jej obiecał.
Duża kuchnia, łazienka cała w kafelkach. Tynk na zewnątrz szklany - błyszczący.
Sobie, kupi traktor. Widział w wyobraźni dumę żony i potakiwania krewnych przy czytaniu listu.

Czy potrafisz sobie to wyobrazić?

Zamknij oczy i spróbuj. Czy te listy były autentyczne? Oczywiście, że tak. Oni tak myśleli lecz nie umieli lub wstydzili się przelać swoje uczucia na papier.

W ciągu całego ich życia ciężka praca zabiła ich wrażliwość zamieniając ją na wolę przetrwania.

Przypomina mi się zawód pisania listów w średniowiecznych miastach. Wtedy panował powszechny analfabetyzm. Wszyscy moi klienci umieli pisać. Jest jednak różnica pomiędzy pisaniem, a umiejętnością "wypisywania się". Trzeba służyć innym tą umiejętnością jeżeli się ją ma!

Zawsze proponowano mi rekompensatę za moją pracę. Przeważnie w "przelewie". To fakt. Odmawiałem. Sam czerpałem wiele satysfakcji z tej pracy. Poznawałem ludzi w ich najskrytszym wnętrzu. Czysta socjologia.

Nie śmiej się z tego co napisałem. To jest mój naród, a ja jestem jego.


Z dna oka 24

 Rozdział 24

Zapoznanie z Kanadą 


Missisauga, Ontario

Samolot osiadł na ziemi tak łagodnie, że nie dało się wyczuć momentu, kiedy to nastąpiło. 
Po 13stu godzinach lotu z Aten (z przesiadką w Amsterdamie), jestem w Kanadzie.
W Ontario. Na lotnisku Lester B. Pearson International Airport.

Delegacja powitalna nie była imponująca.

Jedziemy jakimś highwaymen, nie wiedziałem czy 400, czy może 401, a być może 427? 
Tu dróg szybkiego ruchu jest tak wiele, że można się pogubić.
- Oczywiście wówczas, nie wiedziałem nawet gdzie jestem.
Z czasem, udało mi się opanować numerację i położenie w terenie. Kwestia czasu, jak ze wszystkim. Tak sobie jechaliśmy, a głowizna chodziła mi na wszystkie strony.
- Po lewej stoi jakiś ekstra wyglądający budynek, po prawej niewiadomego pochodzenia budowla.
 
Z tyłu, z boku i przodu setki aut które w Polsce można było obejrzeć jedynie w zagranicznych katalogach. Ciągnie niesamowity truck, właśnie taki, jaki jest obiektem marzeń każdego
moto-chłopczyka z długim przodem-kabiną, potężnymi rurami wydechowymi po bokach, długa naczepą z genialnym malowidłem z boku. Brakuje mi oczu, dwoje się i troję, żeby móc ogarnąć całą tą inność i odmienność.  


Dojechaliśmy na miejsce, stół zastawiony odświętnie... To, co teraz napiszę było całym zlepkiem zmian, czasu, otoczenia, jedzenia, picia i prawie wszystkiego w mym dotychczasowym życiu.

Po przeleceniu pod prysznicem - za stół, dalszy ciąg zdarzeń to tylko przebłyski w mej ówczesnej świadomości.

Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że leżę na trawie nie daleko chodnika parkowej alejki - na wznak, ze ścierpniętą ręką podłożoną pod głowę, jakbym się opalał.
 
Mój widok musiał być doprawdy komiczny, gdyż wokół mnie zgromadzili się spacerujący ludzie. Dzieciaki śmiejąc się wskazywały na mnie palcami coś komentując w jakimś mi znanym trochę narzeczu. Nie byli wrogo nastawieni. Stali w bezpiecznej odległości, kilka kroków ode mnie, nieco onieśmieleni, jakby nie chcieli mi przeszkadzać.
Wyglądali jak grupa, która kibicuje komuś w jakimś karkołomnym przedsięwzięciu, na przykład facetowi chodzącemu po linie, albo człowiekowi wspinającemu się po słupie po trofeum zatknięte na szczycie. Stali tak i patrzyli bełkocząc i pokrzykując.

Ocknąłem się i usiadłem. Chciałem rozejrzeć się wokół, ale zasłaniali mi cały widok.
Paru z nich mówiło do mnie coś konkretnego - żywo gestykulując.
Usiłowałem zrozumieć o co chodzi.
 
- Nagle, stwierdziłem, że nie jestem w stanie zrozumieć, jedynie pojedyncze słowa rozumiałem.
Dotarło do mnie, że mówią w nieznanym mi języku. Ogarnęło mnie przerażenie. 
Zerwałem się na równe nogi i zacząłem uciekać na oślep.
Podnieśli wrzask, ale zdążyłem się przez nich przebić.

Przebiegłem kilkadziesiąt metrów i skręciłem w pierwszą alejkę w lewo, potem w pierwszą w prawo, gdzie na szczęście było jeszcze więcej ludzi, dzięki czemu mogłem zgubić ewentualny pościg.

Minęło parę minut zanim ochłonąłem. Zacząłem dostrzegać przechodniów.
Po przeciwnej stronie niedalekiej ulicy - sklepy, samochody, budynki. Docierał do mnie zgiełk uliczny i kwilenie latających mew. Dopiero wówczas, na spokojnie stwierdziłem, że rzeczywiście stało się ze mną coś niewytłumaczalnego. 

Nie rozpoznawałem okolicy, w której się znalazłem ani mowy mijanych ludzi. Usiłowałem się uspokoić, ale natychmiast przypomniało mi się coś stokroć bardziej przerażającego - to, że nie wiem jak się nazywam, kim jestem i jak się tu znalazłem. 

Sięgnąłem do kieszeni z nadzieja znalezienia czegoś co uzmysłowi mi kim jestem - niestety. Wszystkie kieszenie puste, jeśli nie liczyć złożonej, brudnej chusteczki do nosa w tylnej kieszeni spodni. 
Mimo całej grozy sytuacji parsknąłem bezsilnym śmiechem patrząc na zielony, zasmarkany kawałek materiału. Wyrzuciłem go natychmiast do kosza na śmieci, przy czym nawet ta chusteczka wydała mi się bardziej cudza niż własna. 

Poczułem obrzydzenie. Jakim cudem noszę nie swoją chusteczkę? 
W tej samej chwili przyjrzałem się swojemu ubraniu. Nowe odkrycie. Zupełnie nie pamiętam żebym kiedykolwiek nosił drelichowe spodnie z czarnymi lampasami. To jakaś maskarada, jakiś żart pomyślałem, że na pewno zaraz się obudzę. Zamknąłem oczy i ugryzłem się w język. Poczułem w ustach krew i zawyłem z bólu. Otworzyłem oczy. Przede mną obce miasto, obcy ludzie i ja sam obcy dla samego siebie nie mniej niż wszystko wokół.

Nie miałem na sobie żadnej kurtki czy marynarki tylko koszulę z kołnierzykiem, białą, z podwiniętymi rękawami. Jedyne co mnie odróżniało od otoczenia to te idiotyczne lampasy.

Ludzie nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Można powiedzieć, że doraźnie się uspokoiłem na tyle, że mogłem się zdobyć na równy, normalny krok i opanowany wyraz twarzy. 
- Właśnie!? - Moja twarz. Gdy tylko o tym pomyślałem ogarnął mnie lek. Nie wiedziałem, jak wyglądam. Bałem się co zobaczę, gdy nadarzy się okazja zobaczenia się. 

Zacząłem się rozglądać za czymkolwiek w czym mógłbym ujrzeć swoje odbicie. 

Po drugiej stronie ulicy ulokowana była mała fontanna. Widząc błyszczącą w słońcu kałuże przeszedłem na drugą stronę ulicy i zbliżyłem się do rozlanej przez podmuchy wiatru wody. Przygotowany byłem na najgorsze. Spojrzałem... zobaczyłem swoją twarz. To mogła być tylko moja twarz. Tylko ja stałem pochylony nad kałuża. Zobaczyłem twarz człowieka, który miał zarost na gębie i mocno podkrążone oczy, ale wydał mi się znajomy.

Siedziałem w kucki nad kałuża aż jakieś dziecko przebiegło z krzykiem rozchlapując wodę. Otworzyłem ochlapane oczy, ocierając dłonią twarz, usłyszałem nad sobą łagodny kobiecy głos. Odwróciłem się w jej stronę, porażony słońcem zmrużyłem oczy, ale ona już pobiegła za dzieckiem. Najwyraźniej tylko przepraszała.

Nie miałem zegarka, więc nie wiedziałem która godzina. Słońce nadal grzało. Musiało być około 18nastej. Było lato - nawet pora roku była dla mnie czymś nowym. Równie dobrze mogła być zima i też bym się nie zdziwił. Albo jesień. Było mi wszystko jedno, gdyż i tak nie pamiętałem która z czterech pór roku była prawdziwą porą, tą porą, kiedy jeszcze wiedziałem kim i skąd jestem.

Powlokłem się w kierunku ławki nieopodal fontanny. W głowie pustka. Zupełna pustka i potworne łupanie, bo nie mógłbym tego łupania nazwać np. migreną jakie miewa angielska królowa, żadnego punktu odniesienia - nic co mogłoby mnie naprowadzić na jakikolwiek ślad. Albo więc nie jestem kimś kim byłem, albo zapomniałem kim naprawdę jestem. Bo przecież nie jest to sen. To mi się nie śni. Jestem przecież żywym człowiekiem i jedyne co wiem, to to, że napier... boli mnie głowa... Musiałem się zgubić? Może ktoś mnie napadł i ogłuszył? Nie mam przecież dokumentów ani portmonetki, którą zawsze noszę w kieszeni...
- Ale! - przecież nie pamiętam, czy w ogóle ją miałem...

Robi się coraz później, czuje to chociaż słońce nadal wysoko i nadal jest gorąco. 
- Może powinienem odpocząć. Ale boję się zasnąć. Nie wiem co zastane, gdy się obudzę? 
Ostatecznie, na tej ławce z dala od ludzi nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. 
Ludzie przechodzą i nie zwracają na mnie uwagi...

"Gdzieś ty do cholery przepadł?!"
- obudził mnie tubalny głos Jurka.
"Szukamy cię kur... od czterech godzin!" - zasapał.
"Widzę, że kwitnąco nie wyglądasz. Chodź na piwo!"...  


Nigdy nie spijałem się aż do takiego poziomu. Wówczas, zapewne, alkohol zrobił mi w mózgu dziurę, że nie wiedziałem kim jestem? Od tego czasu nigdy już więcej nie stosuję takich terapii wstrząsowych.

Z dna oka 21

 Rozdział 21

Świniopas


Niańką byłem też mój pupil Władek

Nie jestem literatem... no.. może pół, bo jeszcze tyle mogę.
Chciałem tylko byś wiedział/a jak moje zmagania z emigracją wyglądały.

Zanim znalazłem się w Kanadzie, było jeszcze osiem miesięcy w Grecji. Bo najpierw, po kilku próbach uzyskania paszportu w końcu, gdy go dostałem byłem w Szwecji. Rozpatrywałem wszystkie opcje za i przeciw pozostania w Szwecji - w końcu, zdecydowałem, że jednak Szwecja nie będzie dobra do tranzytu dalej. Choć bywałem w Szwecji wielokroć, obcość jakąś do tej krainy odczuwałem będąc tam ostatni raz. Do tego, gdy zima nadciągnie będzie jeszcze bardziej obco. Nie, nie Szwecja.

Kupiłem u „Wawela” 10 kilo kawy bez cła, kilka fantów dla dzieciaków i wróciłem na łono Oj,czyzny. Nie na długo, tym razem ruszam w cieplejsze strony - do Grecji.

Wylądowaliśmy za pośrednictwem "Orbisu" w Atenach 27 listopada - w trójkę. 
Po trzech dniach "turystyki" jeden z koleżków który miał brata w Denver oznajmił, że nie nadaje się na emigranta i wrócił z wycieczką do kraju. Z drugim wynajęliśmy mieszkanie w centrum Aten i w te pędy szukamy roboty. 

Koleżka znalazł zajęcie przy pozyskiwaniu stalowych prętów ze słupów trakcji elektrycznej metra. 
12 h. z "Kacperkiem" w rencach (tak nazywał 10 kilowy młot) rozbijał betonowe słupy. 
Wytrzymał miesiąc i wrócił autostopem do rodziny.

Znalazłem robotę w Pireusie przy oczyszczaniu zbiorników tankowców. Robota jak w piekle. Po dwu tygodniach koleżka dał mi namiar, na faceta który robił za agenta, ów zaoferował mi robotę na świńskiej farmie na wyspie Kos. 

Płynąłem z Pireusu promem dobę na wyspę. W porcie czekał na mnie boss świńskiego biznesu - Kostas. Była 23.3o. Zawiózł mnie do swojego hotelu (miał ich pięć). Pokazał moje lokum, zapoznał co i jak - mówiąc, że będzie po mnie o 6 rano.

Szybki, gorący tusz, zerknąłem w niebo by znaleźć Gwiazdę Polarną (w nieznanym mi miejscu muszę zawsze wiedzieć, jak położyć się spać). Znalazłem konstelację i witaj Morfeuszu.

O 6.oo jedziemy na farmę. Na farmie cztery i pół tys. świntuchów + 80 byków-opasów z węgierskiej Puszty. Kostas zaopatrywał hotelowe restauracje na wyspie w sezonie + dwa swoje sklepy na wyspie, a przez cały rok (dwa razy w tygodniu) transport tuczników szedł do Aten.

Podczas udzielania instrukcji Kostas zapytał, czy lubię zwierzęta? Oczywiście odrzekłem, inaczej mnie by tu nie było. Zapytałem - mówiąc; therefore, i like animals, that when are yawning have a human face - you can it that (dlatego lubię zwierzęta, że gdy ziewają mają ludzką twarz. Zauważyłeś to może?). 

Kostas zaśmiał się aż przysiadł - poczułem, że wzbudziłem w nim uczucie sympatii. 
Będzie dobrze pomyślałem. Gdyż człowiek skory do żartów nie może być złym człowiekiem.

Procedury jakie musiałem opanować i ściśle przestrzegać w tym co będę robił, przypominały mi prawo drogowe - mianowicie, będę mieszaczem karmy dla zwierzyny. 

Pozapisywałem sobie, ile i czego mieszać (były tuczniki, maciory, młódź i byki) ilości i skład, bo był inny dla każdej nacji. 

W ogromnym mikserze, w którym na raz mieszało się tonę paszy składającej się ze słonecznika, soi i
antybiotyków, dla tuczników - nawet starty marmur.
Kukurydza szła do miksera automatycznie - z silosu, ślimakowym transporterem. Reszta pasz była składowana w workach po 40-50 kg. Wszystko pod tym samym dachem, w którym był mikser. 
Worki trzeba był ręcznie nosić z pryzm i sypać do betonowej dziury z której podawał podajnik do miksera z miksera rurąze ślimakiem szła pasza do silosów.
Przerzucałem dziennie około 20-25 ton.

Kostas dał mi skuter bym miał czym dojeżdżać do pracy i w ogóle bym był mobilnym.
Dał mi też wiatrówkę bym polował - gdy wyjdę na papierocha, na szczury wielkie jak koty, było ich tyle, że można było Kostasa posądzać o lewy, nieopodatkowany biznes. 

Miałem też do pomocy traktor z łychą z tyłu i lemieszem z przodu by nawóz było czym spychać spod byków na gnojowisko \+ małe autko wielkości Żuka do wywożenia śmieci i padłych zwierząt na śmietnik oddalony o 15 km. od farmy. Odsapnąłem zawsze przy tym zajęciu i nabierałem ochoty do życia - widząc, coraz jaśniejsze „światełko w tunelu” dla mych ambicji i planów.

Na Kos dopłynąłem tydzień przed wigilią. Po trzech dniach wdrażania do zupełnie nie znanego mi zajęcia, wyrobiłem się w 12 h. z zadania napełnienia dostatecznie silosów karmą dla zwierzaków, a po tygodniu - Kostas, poklepał mnie po łopatce i podniósł dniówkę o 10%.
- Poza tym, zaprosił na pierwszy dzień świąt do swojego domu na świąteczny obiad. 

Wigilię spędziłem sam - nie licząc pieczonej na grillu ośmiornicy w portowej knajpce, której nawet nie zjadłem całej, bo łzy blokowały mi krtań. Powlokłem się do hotelu. 
Po drodze kupiłem małpkę Curvazje: 


 Bo wiedziałem, że inaczej nie zasnę, a od rana trzeba mieszać!

Po trunku rozjaśnił mi się horyzont. Wziąłem gorący tusz, popatrzyłem przez chwilę na Wielką Niedźwiedzicę, która wskazywała mi kierunek, gdzie Oj-czyzna - bliscy i pod kordłę... 

Wstałem rześki i wypoczęty, a po prysznicu jak Herkules gotowy w imię celu czyścić stajnie Augiasza.

Na obiedzie poznałem resztę rodziny Kostasa.
Miał syna hulakę który nie chciał go słuchać i pomagać na farmie.
Matka Kostasa, dziewięćdziesięciodwuletnia staruszka, obierała mi jabłka i cały czas namawiała do jedzenia. Widocznie Kostas opowiedział im moją historię, którą mu pokrótce opowiedziałem.
Maryja - żona Kostasa, traktowała mnie jak honorowego gościa aż byłem zakłopotany taką sytuacją.

Było naprawdę miło - później, często gościłem w ich domu, bo i koło domu było co robić. 
Pospawałem z jednej strony domu pergolę z rur, by winogron miał się po czym piąć i rozrastać. 

Na tyłach domu miał Kostas plant bananów, pod którymi krzewiły się chwasty. Niszczyłem je glebogryzarką, nie było to łatwe zajęcie, bo kamień na kamieniu w tej glebie, trzeba było uważać by sobie krzywdy nie zrobić. 

- Acha, by było wszystko jasne. Przy prośbie na policji - w Atenach o wizę stałego pobytu, zgłosiłem fakt, że emigruję dalej, do Kanady.

Zaraz po przylocie do Aten - jeszcze z hotelu, powiadomiłem kolegę w Saskatoon z którym miałem stały kontakt już wcześniej, że może zacząć załatwiał mi sponsorat. 

Po wizycie na policji z wizą na rok pobytu, zgłosiłem się do Humanitarnej Organizacji „Lideryka” w Atenach, tam pracowała Polka Halina z Krakowa, też czekająca na wyjazd do Nowej Zelandii.
Gdy ją zapytałem, dlaczego tak daleko chce emigrować, odpowiedziała, że chce jak najdalej żyć od polskiej głupoty. Gdy wyjeżdżałem na Kos, Halina dała mi nr. domowego telefonu, bym miał z nią kontakt i dzwonił co jakiś czas jak z moimi emigracyjnymi kwitami.

Był 2 maja. Poleciałem samolotem do Aten na interview w kanadyjskiej ambasadzie.
Dostałem skierowanie do wskazanego przez nich lekarza, który mnie prześwietlił, zbadał i wypisał świadectwo zdrowia, z tym kwitem wróciłem do Immigration oficer w ambasadzie. 
Rozmowa ograniczała się do pytań oficera (miła pani) i moich odpowiedzi.
Zapewniła mnie na wstępie, że z moim zawodem bezrobotnym w Kanadzie nie będę.
Skończyła się rozmowa, gdy pokazałem jej opinię mojego aktualnego pracodawcy.
Oficer zapewniła mnie, że w terminie 3 miesięcy będę w Kanadzie.

Odwiedziłem kolegów jakim zostawiłem mieszkanie. Miałem w nim depozyt, którego to depozytu od chłopaków nie chciałem wyjeżdżając na Kos - za to, umówiłem się z nimi, że jak będę leciał już do Kanady to przemieszkam ten miesiąc depozytu.

Mieszkania nie poznałem. Meble, dywany, dwa tv, magnetofony, magnetowidy, radia...
W kuchni cały zestaw nowych włoskich garnków m-ki Lorenzo cholera wie w co jeszcze obrośli.
Jak się okazało, to trójka wysokiej klasy złodziei tam rezydowała, nawet Żyguli miał jeden. 
Umówiłem się z nimi, że przyjadę 1 lipca i od mieszkam to, co mi wiszą.
W samolot i wróciłem na Kos ze świadomością, że ponad połowę drogi do celu mam za sobą.

Kostas i reszta rodziny traktowała mnie jak swojaka. Zmartwili się, że będę ich żegnał niebawem.
Nie mniej widziałem, że byli zadowoleni z tego, że wszystko idzie mi według planu. 

Nawet już bałakałem trochę językiem Homera. Liczyć potrafię do dziś. A fizycznie do takiej tężyzny doszedłem przy przerzucaniu tych worków, że jak przyszła dostawa paszy w workach z kontynentu truckami, to po dwa worki nosiłem szybciej jak reszta zwerbowanych przez Kostasa robotników po jednym.  



Z dna oka 20

 Rozdział 20

Emigrant

W kolejną rocznicę stanu wojennego człowiek mimowolnie pochyla się nad tamtym dramatem - nad świeczkami za poległych w starciach z milicją, nad pobitymi na komisariatach, internowanymi i aresztowanymi, wyrzucanymi z pracy, zmuszanymi do emigracji. Nad tymi wszystkimi, którym PRL złamał życie albo marzenia.

Żyję i pracuję tyle lat w mozole na ten cały system - efekty? Prawie żadne. Lońka wykitował, papieżem został Polak, dzieciaki dorastają, a ich przyszłość? Marna. Jakie mają perspektywy na lepsze życie? Żadne. A ja nie chcę, żeby miały taką drogę jak moja.

Wracam z Teheranu. Jeszcze przed Belgradem dowiaduję się z „Jedynki”, że Gierka zastąpił Kania. Spiker zapewnia, że będzie lepiej. No jasne - zawsze ma być lepiej.

Mija trochę czasu. Zmarnowanego. Po drodze wstępuję do domu. Auto z ładunkiem do Szwecji stoi pod oknem. Niedzielny ranek. Budzi mnie syn, mówiąc, że jakaś wojna w Polsce - w radiu gadają. Telewizor milczy.
Tranzystor buczy komunikatem WRON-y: stan wojenny. Wszystkie granice zamknięte. Przez noc napadało śniegu po pachy. I co teraz? Dokąd z problemem?

Jadę na milicję. Dyżurny rozkłada ręce - telefony nie działają, nic mi nie powie.

Po obiedzie ruszam do Świnoujścia. Po drodze kolumny wojska, samochody, czołgi; kilka leży w rowie jak pijane krowy. Żołnierze głodni, przemarznięci, proszą o papierosa. Rozpiździaj absolutny. Chaos. Polska. Miejsce na mapie, które mnie męczy do bólu, a jednocześnie miejsce, które - dziwne, ale prawdziwe - które lubię. Kocham nawet. Bo tu wydarzyło się wszystko, co mnie ukształtowało: i to, co mnie uszczęśliwiało, i to, co wpędzało w dół. Tu mam bliższych i dalszych znajomych, tu mój krąg kulturowy.

Tyle że... nie o sentyment chodzi. Chodzi o to, że Polska stała się krajem, w którym przestrzeń życiowego wyboru skurczyła się do dwóch dróg, z których żadna nie jest ani ciekawa, ani dobra.

Możliwość pierwsza: uczymy się pilnie, jesteśmy kreatywni, mobilni, dyspozycyjni, kochamy firmę, robimy karierę. A nawet jeśli jej nie robimy - musimy zachowywać się tak, jakbyśmy robili. Nawet jako nocny stróż. Zawał przed czterdziestką gratis.

Możliwość druga: nie uczymy się pilnie, kończymy zawodówkę albo i nie, czujemy się pogardzani, jesteśmy stadem tępych leni w oczach „Naczalstwa”. „Weźcie się do roboty! Wykażcie inicjatywę!” — tylko, że roboty nie ma. Więc kładziemy lagę, pijemy. Wątroba wysiada przed czterdziestką.

Polska jest brudna i zaniedbana, politycy sprzedajni, rozwarstwienie jak w Ameryce Południowej, system emerytalny niczym Etiopia - ale, trzymaj fason. Bądź kreatywny!
Autorytety milczą, media tworzą wirtualną rzeczywistość, oligarchia postępuje jak azjatycka. Warszawa to nie Polska, ale trzymaj fason. Bądź dyspozycyjny!

W telewizji pani dyrektor chwali się, że żeby zostać portierem, trzeba znać dwa języki i mieć dyplom uczelni. Inny pan wierzy w niewidzialną rękę rynku. Wszyscy będą żyć lepiej. Rolnicy dostaną worki pieniędzy, bo partyjni nominaci nie zdążą wszystkiego rozkraść - więc bądź mobilny!

W radiu Rosiewicz wyjaśnia, czemu tu siedzę, a Tercet Egzotyczny śpiewa, że „tu jest twój dom”. Dziękuję kurwa! Wysiadam.

Zjeździłem kawał świata. Widziałem, jak ludzie żyją. Wiem, że moje dzieci mogą żyć inaczej. Wiem, jak żyć powinny jak nie było mnie.

Czytam, że w Hiszpanii młodzi bezrobotni leżą na plażach, jarają trawkę i marzą o Paryżu, a ich perspektywy to kariera barmanki czy budowlańca. Przerażające?
Tyle że tam, robiąc jako barman czy pomocnik fryzjera, jestem w stanie się utrzymać. Nikt nie wymaga magistra, dwóch języków, darmowej roboty po godzinach ani kłaniania się szefowi tylko dlatego, że mnie raczył zatrudnić. System zostawia niszę dla wariatów i nieudaczników, którzy nie chcą lub nie mogą robić kariery. Nie ma zasady: „daj się kupić albo cię zgnoimy”.

I chciałbym być dobrze zrozumiany - nie chodzi o syf, brudny dworzec czy złodziei. Chodzi o ten wszechobecny refren, powtarzany przez elity: „jest w miarę normalnie, wszystko jest okej, trzeba tylko być bardziej kreatywnym, wykształconym, mobilnym, obywatelskim”.

Zęby bolą od tego bełkotu.
- Więc Marcin z Izą w Londynie, Monika z Wojtkiem koło Filadelfii, Ewa w Madrycie, Agnieszka pracuje w podparyskim Disneylandzie - niedługo dołączy do niej Krzyś.

Ja też spadam!

W maju "załatwiłem" paszport!

Jadę z Orbisem na dwudniową wycieczkę do Szwecji.
Koleżanka żony jedzie też bo mówi, że nic jej tu nie trzyma.
Razem, będzie raźniej!

Nad Świnoujściem, refleksami świateł odbitych w brudno-burych falach portowej zatoki, zapada wczesny zmierzch. Maj 85.
Pustawe o tej porze roku miasto i okolice, wolne od inwazji "stonki" (wczasowiczów), filtruje jeszcze chłodny - od morza wiatr. Wchodzimy do barako-budynku, pełniącego funkcje komory celnej.
Nasza grupa jest pierwszą w kolejności do odprawy przed wejściem na prom. Z trudem ukrywamy narastające podniecenie. Wprawdzie jesteśmy "czyści" zdając sobie sprawę z tego, iż pozostaniemy w Szwecji nie ryzykowalibyśmy zabierać niczego co mogłoby stwarzać choćby pozory podejrzeń ze strony służby celnej - jednak, hazardowość naszego postępowania wyzwala hamowany siłą woli dreszcz emocji.

U wejścia do budynku wszczyna się harmider. Szeptana poczta niesie od czoła oczekującej grupy wiadomość, że przez komorę celna przechodzić będą rodacy powracający ze Szwecji. Jednak wracają? - łapie się na niedorzeczność tego skojarzenia. Pewno że wracają. Większość wraca. My jesteśmy wśród tych którzy stanowią - owszem, znaczny, ale w całościowym rozliczeniu ruchu turystycznego prowadzonego poprzez Orbis niewielki procent Polaków, którzy w taki to sposób szukają dla swego życia nowych możliwości.

Gwar, tumult u wejścia narasta. Już jest forpoczta szczęśliwców, dla których celnicy zapalili zielone światło w powrotnej drodze do kraju. Wracają uczestnicy wycieczki:

Spocony, o rozbieganym wzroku "turysta" wjeżdża wielką lodówka-szafa w tłum oczekujących na odprawę rodaków. Taranowani usiłują się wycofać, ale są napierani od tyłu przez uczestników grup oczekujących na odprawę. Zamęt. Bałagan. Sobiepaństwo.

Prawo silniejszego i bardziej przedsiębiorczego w wyborze kombinacji i poczynań z myślą o osiągnięciu zamierzonego celu. Na odsiecz przyblokowanemu przez moment właścicielowi rozbieganych oczu pędzi jak w amoku następny "wycieczkowicz", dysponujący jeszcze większym impetem i potężniejsza lodówka.

Od biurka celników wystartował już trzeci, by forsując przetarty z grubsza szlak wspomóc słabnących. Ten ma największe szanse. Pchana siłą jego ramion i radością posiadania lodówka to prawdziwy chłodniczy kombinat!

Wspaniałą szarża połączonej energii potomków husarzy spod Chocimia kończy się pełnym sukcesem. Podskakując na stopach mniej uważnych i masą ciężaru roztrącając niezdecydowanych. Lodówkowa lawina osiąga dziwi wyjściowe z komory celnej.

Jeszcze jeden powrót i następny trucht przetartym przed chwilą szlakiem pod ciężarem ogromnych pudeł, pak, neseserów, walizek i czort wie czego jeszcze i co zawierającego.

Bałagan osiąga apogeum. Turyści z wyprawy po złote runo i w drodze po nie przemieszali się tak dokumentnie, jak serwowane pod swoim adresem przez obie grupy nieparlamentarne wyrażenia, określające w sposób dosadny rodowody posiadaczy oraz kandydatów na nie. Żadnych prób przywrócenia porządku, żadnych wskazówek, co do sposobu grawitacji tego żywiołu. Staropolskie "kupa mości panowie!". Typowo po naszemu - czyli nie tak jak być powinno. Niestety.
Wreszcie tornado przechodzi i miły opanowany głos pilota naszej wycieczki powiadamia, że nasza pora do odprawy celnej.

Kości zostały rzucone - pomyślałem i przyklejony przez falujący tłum do koleżanki, której też znudził się ocet, dałem się nieść przed oblicze granicznej, mundurowej wszechmocy...
- "Nie macie państwo niczego do oclenia...? - Żadnej waluty?...". 

Oczy celnika, który zna handlowe odczucia dusz współbraci - nawet, podejrzewam z autopsji, robią się przez moment okrągłe z bezbrzeżnego zdumienia. Chłonie chwilę gorączkowo medytując jak podany mu pasztet zgryźć... Wczuwając się w psychikę mundurowanego młodziana jestem sfrustrowany. Albo uważa nas za półgłówków albo za pseudo-cwaniaków którzy usiłują polskiemu celnikowi wmówić, że w wyprawie za morze najważniejszą jest dla nich ekskursja jako taka. A przecież przed chwilą?!...
Forte tornada brzmi jeszcze w jego uszach. Łomot toczonych tędy Bóg wie jakim sumptem zdobytych w cieniu flagi trzech koron ogromnych, szafo-lodówek. Błysk zdumienia w oczach mundurowego rodaka przyćmiony zostaje odcieniem autentycznej zawodowej złości. Palec - pistolet wyskakuje nagle na wysokość mej piersi.
- Pan pozwoli ze mną!
Jak żona Lota ogląda się koleżanka popychana przez tłum do wyjścia na prom. To ja stoję jak utożsamiony z ta sceną słup soli.

Na polecenie celnika otwieram neseser. Zwróci uwagę na fakt, iż jak na dwudniową wycieczkę - nawet gdybym chciał wystąpić w roli eleganta znad Wisły... posiadam za dużo koszul, czy nie zwróci?

Pobieżne przejrzenie zawartości podróżnej torby nie rozwiewa jeszcze wątpliwości celnika.
- A co ma pan w majtkach?
Zapewniam pana, że mam to co każdy, statystyczny Polak w moim wieku tam mieć powinien.
Czy zechce pan sprawdzić?
- Nie, dziękuję ...
Moja pewność siebie rozładowuje sytuację. Zawodowa rutyna podpowiada celnikowi, że pomimo żywionych przez niego podejrzeń, stanowię jakiś niestereotypowy przypadek - ewenement, nad którym można jednak przejść do porządku dziennego.

Mile, obustronne podziękowanie i witają mnie pytające spojrzenia reszty towarzystwa z naszej grupy.

Po trapie ładujemy się do brzuchatego wnętrza promu. 


Pierwszy, jakże ważny etap w drodze do niego celu mamy za sobą.
Jak przebiegną następne?

Na pokładzie promu rozkręca się polski, diabelski młyn. Pokładowy kiosk z pewexowskimi dobrami zostaje otoczony kordonem przez "turystów" jak ongiś Częstochowa przez szwedzkich żołdaków jenerała Mullera. 


Tylko, że tamci Svanssonowie przybyli do Polski w celach - dalibóg, zgoła nie turystycznych. A dziś, w ponad 300 lat od Viktorii księdza Kordeckiego to my najeżdżamy Szwedów.

Czy podjął by się ktoś próby sprecyzowania nazwy tej eskapady?
Encyklopedyczne brzmienie hasła "wycieczka" w niczym nie oddaje nastrojów i finalnego celu tej grupy, tworzącej obecnie pszczeli wyrój wokół promowego kiosku. A więc jeszcze raz nie tak - czyli po polsku. Niestety.  

Z wiadomych przyczyn nie zainteresowani poczynaniami przedsiębiorczych rodaków - milczkiem, jakby ze wstydem za brak owej przedsiębiorczości, która w negatywnym pojęciu rozsławiła imię naszej nacji na świecie - jak powiedział radziecki celnik: “dwie rzeczy na świecie są niezwyciężone, Armia Czerwona i Polski turysta” - przemykamy we wskazanym przez stewardessy kierunku i zajmujemy miejsca w wyznaczonej nam kabinie.

Głęboki buch papierosem, dla uspokojenia rozdygotanych doznaniami minionego dnia nerwów - prysznic i spać…

Intuicja, jakiś szósty zmysł - sprawił, że jednak wróciłem na łono rodziny. 

Trzcianka, nasze gniazdo

Nie, nie z lodówką jedynie z kilkoma kilogramami kawy by ekskursja się zwróciła.

Koleżanka została. Ma się dobrze.

https://tinyurl.com/mr7m8wu2