Byłem, widziałem. To, co zapamiętałem jest w tych workach.

Z dna oka 20

 Rozdział 20

Emigrant

W kolejną rocznicę stanu wojennego człowiek mimowolnie pochyla się nad tamtym dramatem - nad świeczkami za poległych w starciach z milicją, nad pobitymi na komisariatach, internowanymi i aresztowanymi, wyrzucanymi z pracy, zmuszanymi do emigracji. Nad tymi wszystkimi, którym PRL złamał życie albo marzenia.

Żyję i pracuję tyle lat w mozole na ten cały system - efekty? Prawie żadne. Lońka wykitował, papieżem został Polak, dzieciaki dorastają, a ich przyszłość? Marna. Jakie mają perspektywy na lepsze życie? Żadne. A ja nie chcę, żeby miały taką drogę jak moja.

Wracam z Teheranu. Jeszcze przed Belgradem dowiaduję się z „Jedynki”, że Gierka zastąpił Kania. Spiker zapewnia, że będzie lepiej. No jasne - zawsze ma być lepiej.

Mija trochę czasu. Zmarnowanego. Po drodze wstępuję do domu. Auto z ładunkiem do Szwecji stoi pod oknem. Niedzielny ranek. Budzi mnie syn, mówiąc, że jakaś wojna w Polsce - w radiu gadają. Telewizor milczy.
Tranzystor buczy komunikatem WRON-y: stan wojenny. Wszystkie granice zamknięte. Przez noc napadało śniegu po pachy. I co teraz? Dokąd z problemem?

Jadę na milicję. Dyżurny rozkłada ręce - telefony nie działają, nic mi nie powie.

Po obiedzie ruszam do Świnoujścia. Po drodze kolumny wojska, samochody, czołgi; kilka leży w rowie jak pijane krowy. Żołnierze głodni, przemarznięci, proszą o papierosa. Rozpiździaj absolutny. Chaos. Polska. Miejsce na mapie, które mnie męczy do bólu, a jednocześnie miejsce, które - dziwne, ale prawdziwe - które lubię. Kocham nawet. Bo tu wydarzyło się wszystko, co mnie ukształtowało: i to, co mnie uszczęśliwiało, i to, co wpędzało w dół. Tu mam bliższych i dalszych znajomych, tu mój krąg kulturowy.

Tyle że... nie o sentyment chodzi. Chodzi o to, że Polska stała się krajem, w którym przestrzeń życiowego wyboru skurczyła się do dwóch dróg, z których żadna nie jest ani ciekawa, ani dobra.

Możliwość pierwsza: uczymy się pilnie, jesteśmy kreatywni, mobilni, dyspozycyjni, kochamy firmę, robimy karierę. A nawet jeśli jej nie robimy - musimy zachowywać się tak, jakbyśmy robili. Nawet jako nocny stróż. Zawał przed czterdziestką gratis.

Możliwość druga: nie uczymy się pilnie, kończymy zawodówkę albo i nie, czujemy się pogardzani, jesteśmy stadem tępych leni w oczach „Naczalstwa”. „Weźcie się do roboty! Wykażcie inicjatywę!” — tylko, że roboty nie ma. Więc kładziemy lagę, pijemy. Wątroba wysiada przed czterdziestką.

Polska jest brudna i zaniedbana, politycy sprzedajni, rozwarstwienie jak w Ameryce Południowej, system emerytalny niczym Etiopia - ale, trzymaj fason. Bądź kreatywny!
Autorytety milczą, media tworzą wirtualną rzeczywistość, oligarchia postępuje jak azjatycka. Warszawa to nie Polska, ale trzymaj fason. Bądź dyspozycyjny!

W telewizji pani dyrektor chwali się, że żeby zostać portierem, trzeba znać dwa języki i mieć dyplom uczelni. Inny pan wierzy w niewidzialną rękę rynku. Wszyscy będą żyć lepiej. Rolnicy dostaną worki pieniędzy, bo partyjni nominaci nie zdążą wszystkiego rozkraść - więc bądź mobilny!

W radiu Rosiewicz wyjaśnia, czemu tu siedzę, a Tercet Egzotyczny śpiewa, że „tu jest twój dom”. Dziękuję kurwa! Wysiadam.

Zjeździłem kawał świata. Widziałem, jak ludzie żyją. Wiem, że moje dzieci mogą żyć inaczej. Wiem, jak żyć powinny jak nie było mnie.

Czytam, że w Hiszpanii młodzi bezrobotni leżą na plażach, jarają trawkę i marzą o Paryżu, a ich perspektywy to kariera barmanki czy budowlańca. Przerażające?
Tyle że tam, robiąc jako barman czy pomocnik fryzjera, jestem w stanie się utrzymać. Nikt nie wymaga magistra, dwóch języków, darmowej roboty po godzinach ani kłaniania się szefowi tylko dlatego, że mnie raczył zatrudnić. System zostawia niszę dla wariatów i nieudaczników, którzy nie chcą lub nie mogą robić kariery. Nie ma zasady: „daj się kupić albo cię zgnoimy”.

I chciałbym być dobrze zrozumiany - nie chodzi o syf, brudny dworzec czy złodziei. Chodzi o ten wszechobecny refren, powtarzany przez elity: „jest w miarę normalnie, wszystko jest okej, trzeba tylko być bardziej kreatywnym, wykształconym, mobilnym, obywatelskim”.

Zęby bolą od tego bełkotu.
- Więc Marcin z Izą w Londynie, Monika z Wojtkiem koło Filadelfii, Ewa w Madrycie, Agnieszka pracuje w podparyskim Disneylandzie - niedługo dołączy do niej Krzyś.

Ja też spadam!

W maju "załatwiłem" paszport!

Jadę z Orbisem na dwudniową wycieczkę do Szwecji.
Koleżanka żony jedzie też bo mówi, że nic jej tu nie trzyma.
Razem, będzie raźniej!

Nad Świnoujściem, refleksami świateł odbitych w brudno-burych falach portowej zatoki, zapada wczesny zmierzch. Maj 85.
Pustawe o tej porze roku miasto i okolice, wolne od inwazji "stonki" (wczasowiczów), filtruje jeszcze chłodny - od morza wiatr. Wchodzimy do barako-budynku, pełniącego funkcje komory celnej.
Nasza grupa jest pierwszą w kolejności do odprawy przed wejściem na prom. Z trudem ukrywamy narastające podniecenie. Wprawdzie jesteśmy "czyści" zdając sobie sprawę z tego, iż pozostaniemy w Szwecji nie ryzykowalibyśmy zabierać niczego co mogłoby stwarzać choćby pozory podejrzeń ze strony służby celnej - jednak, hazardowość naszego postępowania wyzwala hamowany siłą woli dreszcz emocji.

U wejścia do budynku wszczyna się harmider. Szeptana poczta niesie od czoła oczekującej grupy wiadomość, że przez komorę celna przechodzić będą rodacy powracający ze Szwecji. Jednak wracają? - łapie się na niedorzeczność tego skojarzenia. Pewno że wracają. Większość wraca. My jesteśmy wśród tych którzy stanowią - owszem, znaczny, ale w całościowym rozliczeniu ruchu turystycznego prowadzonego poprzez Orbis niewielki procent Polaków, którzy w taki to sposób szukają dla swego życia nowych możliwości.

Gwar, tumult u wejścia narasta. Już jest forpoczta szczęśliwców, dla których celnicy zapalili zielone światło w powrotnej drodze do kraju. Wracają uczestnicy wycieczki:

Spocony, o rozbieganym wzroku "turysta" wjeżdża wielką lodówka-szafa w tłum oczekujących na odprawę rodaków. Taranowani usiłują się wycofać, ale są napierani od tyłu przez uczestników grup oczekujących na odprawę. Zamęt. Bałagan. Sobiepaństwo.

Prawo silniejszego i bardziej przedsiębiorczego w wyborze kombinacji i poczynań z myślą o osiągnięciu zamierzonego celu. Na odsiecz przyblokowanemu przez moment właścicielowi rozbieganych oczu pędzi jak w amoku następny "wycieczkowicz", dysponujący jeszcze większym impetem i potężniejsza lodówka.

Od biurka celników wystartował już trzeci, by forsując przetarty z grubsza szlak wspomóc słabnących. Ten ma największe szanse. Pchana siłą jego ramion i radością posiadania lodówka to prawdziwy chłodniczy kombinat!

Wspaniałą szarża połączonej energii potomków husarzy spod Chocimia kończy się pełnym sukcesem. Podskakując na stopach mniej uważnych i masą ciężaru roztrącając niezdecydowanych. Lodówkowa lawina osiąga dziwi wyjściowe z komory celnej.

Jeszcze jeden powrót i następny trucht przetartym przed chwilą szlakiem pod ciężarem ogromnych pudeł, pak, neseserów, walizek i czort wie czego jeszcze i co zawierającego.

Bałagan osiąga apogeum. Turyści z wyprawy po złote runo i w drodze po nie przemieszali się tak dokumentnie, jak serwowane pod swoim adresem przez obie grupy nieparlamentarne wyrażenia, określające w sposób dosadny rodowody posiadaczy oraz kandydatów na nie. Żadnych prób przywrócenia porządku, żadnych wskazówek, co do sposobu grawitacji tego żywiołu. Staropolskie "kupa mości panowie!". Typowo po naszemu - czyli nie tak jak być powinno. Niestety.
Wreszcie tornado przechodzi i miły opanowany głos pilota naszej wycieczki powiadamia, że nasza pora do odprawy celnej.

Kości zostały rzucone - pomyślałem i przyklejony przez falujący tłum do koleżanki, której też znudził się ocet, dałem się nieść przed oblicze granicznej, mundurowej wszechmocy...
- "Nie macie państwo niczego do oclenia...? - Żadnej waluty?...". 

Oczy celnika, który zna handlowe odczucia dusz współbraci - nawet, podejrzewam z autopsji, robią się przez moment okrągłe z bezbrzeżnego zdumienia. Chłonie chwilę gorączkowo medytując jak podany mu pasztet zgryźć... Wczuwając się w psychikę mundurowanego młodziana jestem sfrustrowany. Albo uważa nas za półgłówków albo za pseudo-cwaniaków którzy usiłują polskiemu celnikowi wmówić, że w wyprawie za morze najważniejszą jest dla nich ekskursja jako taka. A przecież przed chwilą?!...
Forte tornada brzmi jeszcze w jego uszach. Łomot toczonych tędy Bóg wie jakim sumptem zdobytych w cieniu flagi trzech koron ogromnych, szafo-lodówek. Błysk zdumienia w oczach mundurowego rodaka przyćmiony zostaje odcieniem autentycznej zawodowej złości. Palec - pistolet wyskakuje nagle na wysokość mej piersi.
- Pan pozwoli ze mną!
Jak żona Lota ogląda się koleżanka popychana przez tłum do wyjścia na prom. To ja stoję jak utożsamiony z ta sceną słup soli.

Na polecenie celnika otwieram neseser. Zwróci uwagę na fakt, iż jak na dwudniową wycieczkę - nawet gdybym chciał wystąpić w roli eleganta znad Wisły... posiadam za dużo koszul, czy nie zwróci?

Pobieżne przejrzenie zawartości podróżnej torby nie rozwiewa jeszcze wątpliwości celnika.
- A co ma pan w majtkach?
Zapewniam pana, że mam to co każdy, statystyczny Polak w moim wieku tam mieć powinien.
Czy zechce pan sprawdzić?
- Nie, dziękuję ...
Moja pewność siebie rozładowuje sytuację. Zawodowa rutyna podpowiada celnikowi, że pomimo żywionych przez niego podejrzeń, stanowię jakiś niestereotypowy przypadek - ewenement, nad którym można jednak przejść do porządku dziennego.

Mile, obustronne podziękowanie i witają mnie pytające spojrzenia reszty towarzystwa z naszej grupy.

Po trapie ładujemy się do brzuchatego wnętrza promu. 


Pierwszy, jakże ważny etap w drodze do niego celu mamy za sobą.
Jak przebiegną następne?

Na pokładzie promu rozkręca się polski, diabelski młyn. Pokładowy kiosk z pewexowskimi dobrami zostaje otoczony kordonem przez "turystów" jak ongiś Częstochowa przez szwedzkich żołdaków jenerała Mullera. 


Tylko, że tamci Svanssonowie przybyli do Polski w celach - dalibóg, zgoła nie turystycznych. A dziś, w ponad 300 lat od Viktorii księdza Kordeckiego to my najeżdżamy Szwedów.

Czy podjął by się ktoś próby sprecyzowania nazwy tej eskapady?
Encyklopedyczne brzmienie hasła "wycieczka" w niczym nie oddaje nastrojów i finalnego celu tej grupy, tworzącej obecnie pszczeli wyrój wokół promowego kiosku. A więc jeszcze raz nie tak - czyli po polsku. Niestety.  

Z wiadomych przyczyn nie zainteresowani poczynaniami przedsiębiorczych rodaków - milczkiem, jakby ze wstydem za brak owej przedsiębiorczości, która w negatywnym pojęciu rozsławiła imię naszej nacji na świecie - jak powiedział radziecki celnik: “dwie rzeczy na świecie są niezwyciężone, Armia Czerwona i Polski turysta” - przemykamy we wskazanym przez stewardessy kierunku i zajmujemy miejsca w wyznaczonej nam kabinie.

Głęboki buch papierosem, dla uspokojenia rozdygotanych doznaniami minionego dnia nerwów - prysznic i spać…

Intuicja, jakiś szósty zmysł - sprawił, że jednak wróciłem na łono rodziny. 

Trzcianka, nasze gniazdo

Nie, nie z lodówką jedynie z kilkoma kilogramami kawy by ekskursja się zwróciła.

Koleżanka została. Ma się dobrze.

https://tinyurl.com/mr7m8wu2


Brak komentarzy:

Z dna oka 1 Prolog

Z dna oka 19