Boże Narodzenie po kanadyjsku
Józek sam nie wie, dlaczego został w Kanadzie. Może dlatego, że jest sierotą i nikt na niego w Polsce nie czekał. A może dlatego, że chciał spróbować szczęścia na obcej ziemi. Sam sobie pokazać, co potrafi? Tam przędł raczej cienko. Chociaż, jak dotąd, tutaj także nie szło mu zbyt łatwo. Nigdzie nie mógł zagrzać miejsca na dłużej. Wszystko było takie inne, takie obce. No i ta dokuczliwa samotność. Ale wierzył, że kiedyś nadejdą lepsze dni. Przecież fortuna kołem się toczy - rozumował. Wiódł żywot koczowniczy, a czasem miało to i swoje dobre strony. Dzięki temu poznał kawał świata. A że w Polsce, w technikum, przygotowali go dobrze do zawodu, to na każdej budowie zaraz go poznawali. Jest cieśla i stolarz. Mówią, że ma złote ręce, więc na brak pracy nie narzeka.
Od jakiegoś czasu zarabiał całkiem nieźle i odłożył już sporo grosza. Nawet używanego vana sobie zafundował - a jakże! Ale jak na razie, do szczęścia było mu daleko. W przeciwieństwie do kolegów z budowy, jemu najbardziej brakowało wsi. Oni z niej uciekli, a on za nią tęsknił. Za zapachem ziemi wiosną, smakiem jagód, widokiem pól i ukochanych gór, za swojskimi odgłosami chudoby. Za tym powolnym, nieskomplikowanym życiem, nawet jeśli pełnym plotek i zabobonów. Miasto, owszem, było fajne, ale nie dla niego. W swoich wędrówkach skonsumował już pół tony pizzy, hamburgerów i kurczaków z rożna. Opił się colą i innymi świństwami, aż mu się uszami wylewało. A tymczasem on wolałby pajdę razowego chleba ze smalcem, kawał kiełbasy pachnącej jałowcem, grochówkę czy choćby golonkę. Nie miał bliskich kolegów, bo nie interesowały go knajpy, dyskoteki ani podrywanie dziewczyn. On miał czas - poczeka na coś lepszego.
I doczekał się. Z początkiem wiosny pojechał na odpust do Midland. Przy stoisku z kiełbaskami poznał Marysię. Sympatyczną, miłą w obejściu, ale poważną dziewczynę. Zaraz się zgadali, że są krajanami. Z Podkarpacia. Przegadali cały dzień. Marysia pracowała na farmie u starych Ukrainców. Powiedziała, ze śmiechem, że tylko z nimi może się dogadać, bo język angielski wymyślili tylko po to, by ludziom życie komplikować. Józek nagle poczuł się strasznie ważny, bowiem on już całkiem nieźle dawał sobie z tym radę. Budowa to najlepsza szkoła języków obcych.
Wieczorem odwiózł Marysię na farmę. Jej chlebodawcy, państwo Melnykowie, przyjęli go jak starego znajomego, zaprosili do kuchni na wspólną wieczerzę. I on od razu wiedział, że ta farma to jest to! To, czego od lat daremnie poszukiwał. Miał szczęście, bo Melnykowie mieli dużą hodowlę kwiatów inspektowych, sad i uprawy jarzyn, a stale poszukiwali pracowników. Ich dzieci też uciekły do miasta - zamieniły kombajn na komputer. Melnykowie płacili wprawdzie niewiele, ale dawali mieszkanie, robocze ubrania i jedzenie w bród. Józek zgodził się bez wahania.
Maryśka była dla niego serdeczna, bezpośrednia i uczynna. Prała i naprawiała jego rzeczy, nawet cerowała skarpety, czego dzisiaj nikt już nie robi. Po pracy chodzili na długie spacery. W niedzielę jeździli razem do kościoła. Józek szybko się zorientował, że Maryśka, chociaż się śmieje, przekomarza i żartuje, to jednak wyraźnie utrzymuje dystans. Co nie przeszkadzało mu przywiązać się do niej jak do rodzonej siostry. Był na każde jej zawołanie, a choć to dziwne - podryw nigdy nie przyszedł mu do głowy.
Po kilku tygodniach, mimo że nikt tu nie bywał, nikt się nie kręcił wokół niej, było już widoczne, że Maryśka jest w ciąży. Choć skręcało go z ciekawości, nigdy nie zdobył się na odwagę, by zapytać, kto jest ojcem dziecka. A Maryśka kwitła. I nie tylko nie wstydziła się swego stanu, lecz wręcz przeciwnie - głowę nosiła podniesioną wysoko, godnie, z dziwną, niezrozumiałą majestatyczną dumą.
Józek cieszył się, kiedy zachwycała się tymi wszystkimi zabawkami, które dla jej dziecka wystrugał z drewna. Grzechotki, wiatraczki, zwierzaki - jak żywe! W "Toys-R-Us" czy Walmart’cie takich by nie kupił. Zrobił też śliczną kołyskę na biegunach, całą malowaną w malwy, słoneczniki, maki i bławatki. Tego też dzisiaj nikt już nie robi i pewnie zrobić by nie potrafił.
Późną jesienią odeszli sezonowi pracownicy. Państwo Melnykowie zatrzymali tylko Józka i Maryśkę. Maryśka, pomimo zaawansowanej ciąży, uwijała się jak w ukropie, a Józek od pierwszej chwili został prawą ręką starego farmera. Było mu miło usłyszeć od sąsiada, że stary Melnyk wszędzie opowiada, że takich pracowników jeszcze w życiu nie miał. Że gdyby w Kanadzie było więcej takich jak oni, to kraj opływałby w mleku i miodzie, a w miastach nie byłoby bezdomnych. Maryśka spodziewała się rodzić pod koniec grudnia, ale uparła się rodzić na farmie. Za nic nie chciała rodzić w szpitalu. Liczyła na pomoc starej Melnykowej i przeraziła się, kiedy ta oświadczyła, że w połowie miesiąca wybierają się do córki w Manitobie. Dodała, że bez obaw i z pełnym zaufaniem zostawiają ich na swoim gospodarstwie. Tak więc zostali sami, nie licząc dwóch psów i kota Mruczka.
Pod koniec grudnia Maryśka zrobiła śniadanie, którego już nie zjadła. Miała bóle. Józka obleciał strach. Tyle się nasłuchał o komplikacjach porodowych, a oni mieszkali przecież na kompletnym odludziu. Widział, jak rodzą zwierzęta, ale to przecież nie to samo. Zaczął namawiać Maryśkę, by mimo uprzedzeń, pozwoliła zawieźć się do szpitala. Albo brzmiał bardziej przekonująco niż dotąd, albo Maryśka nie była już tak pewna siebie. W każdym razie się zgodziła. Kiedy ona poszła spakować rzeczy, Józkowi wszystko z rąk leciało. Zdołał jednak zrobić stos kanapek na drogę, napełnić termosy, nie zapomniał o butelkach wody. Przygotował żarcie dla zwierząt. Spakował swoją sfatygowaną torbę, wziął radio na baterie, nawrzucał mnóstwo kocy i poduszek do vana. Licząc na to, że pogoda się utrzyma, ruszyli w drogę. Maryśka pojękiwała, psy szczekały, kot szalał w wiklinowym koszu na bieliznę, a radio ryczało jakimś okropnym rockiem. Ta kakofonia nie działała kojąco na jego i tak już rozdygotane nerwy.
Po pół godzinie jazdy zerwała się śnieżna burza. Wycieraczki ledwo dawały radę. W mgnieniu oka biel pokryła drogę. Musiał zwolnić do żółwiej prędkości. Nie widać było, gdzie kończy się droga, gdzie rów, a gdzie zaczynają pola. Dobrze, że znał tę drogę na pamięć i mógł jechać "na nosa". Dojechał do białego domu, w którym mieścił się również urząd pocztowy. Józek nie miał komórki, chciał stamtąd zadzwonić do szpitala po instrukcje. Maryśka, nie wiadomo po co, gramoliła się właśnie z vana, kiedy on dzwonił do drzwi. Kobieta, która mu otworzyła, spojrzała tylko na wykrzywioną bólem twarz Maryśki i bez słowa zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Niezrażony, przeskoczył przez płot i zapukał do drzwi sąsiedniego domu. Pośpiesznie zaciągnięta kotara w oknie była niema odpowiedzią na jego kołatanie.
Pojechali dalej. Po następnej pół godzinie dotarli do wioski. Teraz chciał zapytać o lekarza, bo czuł, że do szpitala nie dojadą. Chodził od domu do domu, ale jak poprzednio, nikt mu drzwi nie otworzył. Domyślił się, że tutaj też był obserwowany zza firanek. I nawet się nie dziwił. Obcy, brodaty chłop jak dąb, w kożuchu, jakiego tutaj nie znają, sunący w zadymce w stronę ich domu – mógł wzbudzać postrach. Stary, obity van też nie napawał zaufaniem. Więc ruszyli w dalszą drogę. Maryśka jęczała coraz głośniej. Dojechali do motelu, który zimą powinien był być pusty. Ale nie dzisiaj. Teraz nie tylko nie było w nim miejsca, ale nawet telefon nie działał. Po następnym kwadransie, który wydawał się wiecznością, dotarli do przydrożnej restauracji. Tam telefon też nie działał. Śnieżna burza przerwała komunikację. Posadził Maryśkę przy stole, zamówił hamburgery i poleciał nakarmić zwierzęta. Skończyło się tym, że zjadł obie porcje, bo Maryśka nie mogła.
Podziwiał ją. Siedziała przecież w takich bólach, a uśmiechała się jednak promiennie. Podeszła kelnerka, żeby powiedzieć, że ze względu na pogodę zamykają lokal wcześniej i że oni muszą go opuścić. Maryśka poszła do toalety. Długo jej nie było, a kiedy wróciła, powiedziała z niepokojem, że odeszły jej wody. Józek nie bardzo wiedział, co to znaczy, wstydził się zapytać. Ale podświadomie czuł, że to coś bardzo ważnego i że teraz trzeba będzie jeszcze bardziej się spieszyć.
Nie umiał się modlić. Jakoś nikt go tego nie nauczył. W kościele zawsze powtarzał i robił to samo, co inni. I jakoś leciało. Ale teraz się modlił! Modlił się żarliwie! W duszy, własnymi słowami, prosił kogoś - tego Kogoś tam na wysokościach - żeby nie pozwolił tej kobiecie i jej dziecku zginąć marnie w zimnym vanie, na tej obcej drodze, na tej obcej ziemi. O sobie nawet nie pomyślał. Patrzył na nią z niepokojem. Maryśka gryzła chustkę, żeby nie krzyczeć głośno, a łzy, wielkie jak groch, spływały po jej twarzy. Tymczasem van, na wytartych oponach, tańczył na szosie niczym oszalały derwisz. Józek powoli tracił nadzieję.
I wtedy stał się cud! Przed nim, po lewej stronie drogi, na wysokości kilkunastu metrów, nagle zabłysła gigantycznej wielkości złota gwiazda. Reklama jakiegoś produktu. Tak się przeraził, że machinalnie nacisnął na hamulec. Wozem zarzuciło. Wykonał parę obrotów wokół własnej osi. Za czwartym może obrotem van stanął, maską do prawej strony drogi, a silnik zgasł. Józek odetchnął z ulgą. Wyszedł z auta. W światłach reflektorów, przez białą firankę śniegu, zobaczył budowę. Niewykończone osiedle. Kikuty domów w różnych fazach budowy. Przy jednym z nich stał prawie już wykończony garaż - tylko drzwi brakowało. Maryśka krzyczała teraz bardzo głośno. Nie zastanawiał się dłużej. Odnalazł wjazd uklepany przez ciężarówki. Wjechał vanem przez nieistniejący próg garażu i w ten sposób prawie zatarasował wejście. Szybko wyciągnął siedzenia z wozu. Biegiem wniósł koce, poduszki i prowiant. Ściągnął z siebie kożuch i bardzo ostrożnie, boczkiem, wprowadził Maryśkę do środka. Było jasno. Gwiazda z naprzeciwka gorzała tysiącem watów! Maryśka natychmiast kazała mu wyjść. Zdążył jeszcze tylko wnieść koszyk z kotem, a na jej prośbę nastawił radio. Pewnie po to, żeby nie słyszał jej krzyków. Spojrzał na Maryśkę z troską i niepokojem, graniczącym z paniką. Uśmiechnął się niepewnie, narzucił na siebie jakiś koc i poszedł wyprowadzić psy.
Nie odchodził daleko. Tylko długo przemierzał tam i z powrotem osiedle-widmo. Był akurat, po raz niewiadomo który, na krańcu osiedla, kiedy gwiazda na ułamek sekundy zgasła, po czym trysnął z niej jeszcze większy blask. Dziwna jasność zawisła nad osiedlem. Wiatr nagle ustał. Zrobiło się straszliwie cicho. Myślał, że ogłuchł. Przeraził się. Wypuścił z rąk smycze, a psy z miejsca pognały do garażu. Pełen złych przeczuć, biegiem puścił się w ślad za nimi. Tuż przed samym garażem zatrzymał się gwałtownie. Bał się.
Kiedy po długim wahaniu zdecydował się wreszcie wejść, jego przerażonym oczom ukazał się dziwny widok! Kot siedział pod ścianą, a w jego koszyku leżało teraz nowonarodzone dziecko. Maciupki chłopczyk, którego Maryśka jakaś szmatką obmywała wodą z butelki. W garażu, niewiadomo jakim cudem, było ciepło, pachniało mlekiem i zwiędłymi liśćmi. Psy przysiadły tuż przy kocie, a koło kota, o dziwo, przycupnęły polne myszki. Z pod vana ciągnął sznur zwierzaków: szopy, wiewiórki, zające, lisy, a nawet skunks. I sarenka wślizgnęła się do środka. Zwierzęta jakby wiedziały, że w tę noc nawet odwieczny wróg będzie im przyjacielem. W nieoszklonym okienku gile, wróble, rudziki i rzesza innych ptaków świergotała jak najęta. Śpiewała jakaś nieznana pieśń, jakby pochwalną. Józek podszedł bliżej. Zatroskany spojrzał na dziecko, Marię pogłaskał po spoconych włosach i zapytał, jak się czuje. Jestem szczęśliwa - odpowiedziała cicho.
Podał jej kanapki, nalał herbatę. Teraz jadła z apetytem. Usiedli razem. Józef zaczął tłumaczyć, że muszą przeczekać zadymkę, że nie może ryzykować powrotnej jazdy w tak potwornych warunkach atmosferycznych. Nie oponowała. Śnieżyca jakby nieco zelżała. A gwiazda z naprzeciwka grzała nieprzerwanie i lśniła złotym, potężnym blaskiem.
Józek usłyszał nagle szum silników samochodowych. Coś się działo na drodze. Ale, ku jego zdziwieniu, wszystkie odgłosy milkły przed "ich" garażem. Przestraszył się, że ktoś będzie się czepiał o to, że nielegalnie się tutaj zainstalowali. To się chyba "trespass" nazywa, przypomniał sobie. Niespokojny, ale i zaintrygowany, wyszedł na zewnątrz.
Znowu jego oczom ukazał się niecodzienny widok. Trzy najdłuższe, jakie w życiu widział, rozciągane limuzyny stały na poboczu. W licznej, nadskakującej im asyście, z każdej wysiadał jakiś egzotyczny dostojnik. Jeden w burnusie, drugi miał turban na głowie, a trzeci myckę. Podeszli do niego i zaczęli rozmowę. Rozmawiali jak równi z równym. Powiedzieli mu, że zdołali awaryjnie wylądować na lotnisku w Collingwood jeszcze przed śnieżycą i tam byli zmuszeni ją przeczekać. Powiedzieli, że jadą na ważną konferencję "na szczycie" do Toronto i pomimo rozmaitych instrumentów elektronicznych, ich kierowcy bali się jechać dalej w tej potwornej zamieci. Dopiero blask gwiazdy skierował ich w tę stronę. Życzliwie wypytywali, co on tutaj robi w tym garażu na odludziu, a on im odpowiedział, że Maryśka właśnie powiła w nim syna, bo nigdzie nie chciano ich przyjąć, nigdzie nie było miejsca.
Zapytali, czy można tam wejść. Poszedł zapytać. Marysia milcząco skinęła głową. W międzyczasie zdążyła się już ogarnąć. Teraz siedziała wyprostowana, śliczna i promienna, wpatrzona w swego syna. Wcale nie wydawała się być zdziwiona, że ci możni panowie, przyzwyczajeni do służby i przepychu, nie wstydzili się uklęknąć na brudnej posadce, ażeby z pokorą oddać hołd dziecku leżącemu w wiklinowym koszyku na bieliznę.
Na zewnątrz, kierowcy i asysta tych notabli palili papierosy, przytupywali dla rozgrzewki i rozmawiali dziwnym, gardłowym językiem. W garażu począł unosić się nieznany zapach, podobny do kadzidła. To pewnie perfumy tych panów. Z małego radia płynęła teraz cicha muzyka. Dostojnicy, kłaniając się nisko, wycofywali się tyłem, brudząc swoje drogie szaty o karoserję brudnego vana. Po chwili zawołali Józka. Ociągając się, poszedł za nimi. Czego oni mogą ode mnie chcieć? - rozmyślał gorączkowo.
Po raz trzeci dzisiaj zaniemówił. Pan w burnusie kazał kierowcy przynieść walizeczkę. Wyjął z niej plik banknotów tysiącodolarowych (amerykańskich, oczywiście), wcisnął je oszołomionemu Józefowi do ręki, mówiąc, że są to pieniądze na wykształcenie małego. Ten w turbanie zdjął z szyi liczne, grube złote łańcuchy, zdjął wszystkie bransoletki i pierścienie wysadzane drogimi kamieniami, i powiedział, że to powinno matce i dziecku zapewnić własny, wygodny dach nad głową. Ten w mycce, ewidentnie mocno zażenowany, powiedział, że nie jest, niestety, tak zamożny jak jego towarzysze. "Ropa, pan rozumie" - szepnął konfidencjalnie. Ale on też chce coś podarować. "Więc ażeby dziecię nie przeziębiło się w tym starym vanie, daruję im swoją limuzynę". Coś tam poszwargotał z innymi, po czym kazał kierowcy przenieść bagaże do limuzyny tego w burnusie, a jemu przynieść dokumenty wozu i kluczyki. Po czym wcisnął to wszystko Józefowi do ręki, ukłonił się nisko, pożyczył bezpiecznego powrotu do domu i odszedł w ślad za tamtymi.
Józek dopiero po ich odjeździe uprzytomnił sobie, że stał jak ciołek, że nawet tym dobrym ludziom za nic nie podziękował. Ciągle, niedowierzając własnym oczom, patrzył na ręce pełne pieniędzy i kosztowności. Uradowany pobiegł do Maryśki, by przekazać jej te skarby. Nie robiła wrażenia przesadnie zdziwionej. Nie okazywała wielkiego zdziwienia jak on. Jego euforię skwitowała wyrozumiałym uśmiechem. Stał z tym majątkiem w ręku, patrzył to na nią, to na dziecko i nie rozumiał tego wszystkiego.
Podświadomie czuł, że choć stało się coś cudnego, ich dotychczasowe życie uległo nieodwracalnej zmianie. Już nigdy nie będzie takie beztroskie, takie bezpośrednie, takie samo. Szkoda!
Wszystko mu się odechciało. Już bez poprzedniego entuzjazmu włożył kosztowności do platykowego pojemnika na kanapki i osowiały, wyszedł przed garaż. Spojrzał na gwiazdę. Jarzyła się tak wielkim blaskiem, że nawet nie sposób było odczytać co reklamuje.
Z ciekawości poszedł oglądnąć sobie ta wystrzałową limuzynę. Czegoś takiego nawet na filmie nie widział. Co za komfort! Jaki luksus! Ile miejsca! Ucieszył się, że dziecko będzie miało tu wygodę.
Wsiadł za kierownicę. Włożył klucz do stacyjki i przekręcił. Z wrażenia aż podskoczył. Tablica rozdzielcza wyglądała jak tablica w kabinie nielichego odrzutowca. Nawet John Travolta, który nie tylko w filmie jest pilotem, nie powstydził by się takiej. Poskrabal się w głowę. Wodząc palcem po tablicy, zaczął powątpiewać czy kiedykolwiek zdoła opanować, rozszyfrować do czego służą te wszystkie guziki i klawisze.
Bo dla niego tylko trzy funkcję były zrozumiałe. Na ekranie GPS-u, na mapce drogi z Collingwood do Toronto, strzałka stanęła na miejscowości Bethlehem, około 20km od Barrie. Zegar wskazywał godzinę 05.00 PM. A pulsującą złotym kwarcem data... wskazywała: 24-ty grudzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane.
Te niepochlebne również.
Dziękuję.