Byłem, widziałem. To, co zapamiętałem jest w tych workach.

Z dna oka 23

 Rozdział 23

Grecja

Nie minął miesiąc. Słońce pali od rana jak nad kraina Beduinów. Asfalt lepi się do butów. Drzewa umierają stojąc...

Kot, rozwalony na występie muru, śni sen sytości i ciepła. Pocę się. Rozgrzane miasto, jak macki ośmiornicy, wciąga w swoją czeluść. Symbioza apatii i rozleniwienia.

Przysiadam na krześle obok sklepowej kasy. Kasjerka uśmiecha się do mnie (skąd ona bierze do tego energię?).

- Aha, dopiero teraz uświadamiam fakt. Wewnątrz panuje (klima działa) miły chłód.
Mózg z wolna odzyskuje zdolność działania. 
Kryśka z Andrzejem robą zakupy przed wypadem na plażę. Grzebie w stercie jabłek, jak w przysłowiowych ulęgałkach. Cholera! Czego ona tam szuka? Przecież wszystkie są jednakowo piękne. Babska naturą! Zaraz któraś z ekspedientek wyskoczy z pyskówka! Rozglądam się trwożnie. Kasjerka, takim samym jak mnie przed chwilą uśmiechem, wita kolejnego klienta płacącego rachunek.

Członkowie personelu "markietu" uwijają się wśród przebogato wyeksponowanych artykułów, układając, poprawiając kompozycje wystaw i uzupełniają na bieżąco spowodowane zbytem towaru ubytki.

Przecież to nie kraina cudów z jej hasłami, że wszystko dla LUDU! Już dawno zorientowałem się, że Brzechwa kłamie! Tu inaczej pojmują hasło "frontem do klienta".
Tam, (jakże ciężko mi pisać te słowa) sprzedawczyni - prawem kaduka, mogła ci hurtem - jak leci, kłaść do zatłuszczonej "Trybuny Ludu" nadgniłe jabłka czy cebulę - mając, na nieśmiała uwagę petenta o niejadalności połowy towaru, serię warknięć - prawd: a co mam z tym zrobić?
Kto za to zapłaci? Gdzie się pan pcha z rencamy! Niema pan czego macać?...

I trzeba zrozumieć tamte ekspedientki...
Ten przykład szedł z "góry". Poza kilkoma prywatnymi piekarniami, czy cukierniami, gdzie zasady handlu były normalne, tzn. klient nasz pan w reszcie "uspołecznionych" przybytków Merkurego, panował folklor. Cóż się dziwić. Gdy na półkach stoją ocet i przeterminowane dżemy, a raz kiedyś zdarzy się dostawa podłego gatunku jabłek (gdzie oni podziewali zbiory z tysięcy hektarów sadów?)
tym samym w nudę dniówki odwalanej za pusta lada wplecie się możliwość rozmowy z klientem, to trzeba te rozmowę przeprowadzić z pozycji pojęcia tak bardzo zakorzenionego w peerelowskiej administracji: Kto tu rządzi? Nie podoba się? Wynocha! Sprzedam czy nie sprzedam, listę obecności podpisałam więc dniówkę mi zapłacą! A jak reszta towaru się zepsuje? To podzieli się z koleżankami tym co zostało, sporządzi - według uświęconego tradycja, złodziejskiego, socjalistycznego rytuału - opatrzony kilkoma pieczątkami i podpisami protokół strat.
Polak potrafi!

Pędzisz, bracie do jedynego w tej dzielnicy sklepu. Może ci się uda przed odejściem autobusu kupić bułkę do pracy? Dopadasz, zdyszany jak Zatopek do dziwi - zamknięte.
Nerwowo spoglądasz na zegarek. Toż dopiero rozpoczął się dzień pracy! Rozpłaszczasz nos na szybie. - Siedzi przy ladzie stadko pan (handel to sfeminizowana gałąź gospodarki) prowadzących ożywioną konwersacje.
Przestępując z nogi na nogę, nieśmiało pukasz. Najstarsza stażem w nicnierobieniu przedstawicielką "Bardzo Ważnego Biura", gestem Napoleona, z nad szklanki herbaty (przed kryzysem była kawa) wskazuje miejsce na szybie. Spoglądasz we wskazanym kierunku - jest. 
Na konopnym sznurku wisi obsrana przez muchy i wypłowiała od częstego używania, kartka z napisem "Inwentaryzacja". Co one tu inwentaryzują, jeżeli główną zawartość sklepu jest błąkające się wśród pustych ścian echo ich paplania.

Startujesz ostro nie odpowiadając na pytające spojrzenia potencjalnych klientów zmierzających do zamkniętego (przynajmniej trzy dni) sezamu.
Pędzisz na przystanek autobusowy.
- (...?)
- Nie panie, nie było żadnego. Czekam już prawie godzinę. Pewnie zjechał do bazy? Stare opony, wyeksploatowane akumulatory. Kryzys, szanowny panie, kryzys...
Może dobry los sprawi, że nadjedzie taksówka, bo inaczej... Społeczna dyscyplina pracy...

Po przeciwnej stronie jezdni ochlapany rozbryzgami ulicznego błota, tkwi od... - jak pamiętam, mobilizujący zew kłamliwej propagandy, zaklęty w przydrożny plakat:

"Twórczym wysiłkiem ludzi pracy zbudujemy silna, dostatnią i szczęśliwa Polskę!"

- Jak kurwa, na głodniaka i na piechotę?!

Trącony przez Krystynę z torbą z zakupami odzyskuje poczucie rzeczywistości. Zerkam do wnętrza torby. Jabłka, jedno piękniejsze od drugiego - rarytas, pomarańcze, piwo.
Idziemy na plażę…  


                    Glifada, piękna ateńska plaża:

W upalnych promieniach słońca, myśl pracuje na jałowym biegu. A jednak, podrażniony wspomnieniami mózg formułuje niewypowiedziane pytanie.
Jak ci tu to robią, że przy tak ogromnym asortymencie towarów i usługach przez wszystkie dni tygodnia, nie dali mi satysfakcji odczytania na szybie (lśniącej czystością) żadnego z odwiedzanych sklepów tabliczki z napisem:

"Inwentaryzacja" czy "Przyjęcie towaru"?

Zarażona peerelowskim bezhołowiem myśl nie przynosi żadnego sensownego rozstrzygnięcia nurtującego mnie pytania. Po prostu. Jest inaczej jak w mojej Ojczyźnie.
To widać na każdym kroku - czyli, jest dobrze. Boże! a przecież to tak niedaleko...

Nadmorska plaża roi się roznegliżowanym towarzystwem różnego autoramentu. Dziewczyny, panie w wieku balzakowskim, oraz te nieco plus wyżej w stroju topless chłoną słońce różnego kształtu, wieku i kondycji biusty.

Rozkładamy koc, daje nura w chłodne fale morza. Odpływam daleko od brzegu. Leżąc na plecach z wyciągniętymi rękoma za głowę, kołysze się na falach, wodą przyjemnie chłodzi ciało. Chciało by się krzyczeć! Przecież, po co mi Niebo, jeśli tu tak mi dobrze. Czuję się jak "odkupiony" z grzechu pierworodnego. Chciało by się by dzień ten trwał bez końca... Roztropność jednak alarmuje, podpowiada, że byt człowieka uzależniony jest od zawartości kieszeni. Cóż, pieniądz rządzi światem, obojętnie czy tu, czy tam. Na temat "dóbr doczesnych", można bez końca. Jestem "minimalistą". Miałem, nie mam. Trzeba zaczynać od początku wspinaczkę w hierarchii tych dóbr. Wiem jedno, czym więcej chcesz osiągnąć, tym więcej musisz tracić - czy warto?...

Powracając do brzegu szeroko rozgarniam wodę, niesie lekko, lawiruje wśród baraszkującej młodzieży. Totalna beztroska, czas kanikuły. Śmiechy, chichoty, okrzyki. Raj na Ziemi. Cieszmy się chwilą. Ile takich chwil w życiu człowieka? Takich jak ta się nie zapomina. Nimi zapełniasz pamięć i dążysz żeby jak najczęściej się powtarzały. Te złe idą w niepamięć, zostaje tylko doświadczenie, które podpowiada co masz robić aby właśnie tych złych chwil unikać.

Wracając na koc, widzę Krystynę rozmawiającą z chłopakiem (rodak), z dalekiego Ohio. Jest pilotem myśliwca z pobliskiej bazy US Air Force. Jest ich kilku z dziewczynami, które też są z personelu tej bazy. Wesołe, beztroskie towarzystwo. Jasiek, ma na lewym ramieniu tatu orzełka jak na dwuzłotówce. Pytam, skąd wziął taki projekt by coś takiego wydziargać na ramieniu? To pamiątka po ojcu i on sam tym tatu podkreśla swe pochodzenie - wyjaśnił.
Teraz, zapewne żeby być aktualnym, musiał zaktualizować dziarę i dodziargać koronę...  


                                      Glifada


Brak komentarzy:

Z dna oka 1 Prolog

Z dna oka 19