Rozdział 10
"Praca uszlachetnia.Lenistwo uszczęśliwia"
- Szkoda, że nie tych na rzecz których pracuje.
- Człowiek rodzi się zmęczony - żyję, by odpoczywać...
Nie będę ukrywał, że miałem pewne obawy przed tym pierwszym dla mnie rejsem w dzikie kraje demonizowanie opowieściami bywałych tam kolegów, ale - pomyślałem sobie, nie święci garnki lepią – pojedziesz, zobaczysz, będziesz wiedział! Najważniejszym jest nie szarżować.
Na kursie PZM (Polski Związek Motorowy było coś takiego) w Gorzowie Wlkp. gdzie uczęszczałem na kurs pierwszej kategorii prawa jazdy w 1967 roku, wykładowcą był p. Jurgiel, bardzo przyzwoity gość z ogromnym doświadczeniem zawodowym wykładający nam zasady ruchu i budowy pojazdów od szerokości i głębokości siedzeń dla poszczególnego pasażera włącznie. Pamiętam do dziś, że siedzenie dla pasażera winno wynosić 40 cm x 60 cm. Śmieszne – co?
Pamiętam także jakie zadał nam zadanie domowe które brzmiało: Co to jest silnik spalinowy?
Na następnych wykładach (nie było Internetu!) kursanci snuli różniste dywagacje, odpowiedź była jedna: silnik spalinowy jest mechanizmem zamieniającym ciepło na pracę - proste!
Zapamiętałem te twierdzenie na całe życie. Podobnie jak inne p. Jurgiela zalecenie:
„Jedź tak, byś ZAWSZE panował nad pojazdem”.Miłość do zawodu kierowcy to zwycięstwo wyobraźni nad inteligencją. Owszem, było się w tzw. sile wieku co okazywałem pracą (dla firmy) myślą dla siebie i rodziny i uczynkiem dla bliźnich płci obojga. - Ale, czy wszystko co robiłem dawało mi satysfakcję - śmiem wątpić.
Może inni nie są tak wylewni jak ja, lecz pośród róż życia bywały i zbędne chwasty, nie do wytępienia (ustrój, stosunki międzyludzkie, "Dyrekcja" - pracownik), a mogłoby być całkiem normalnie - po ludzku.
O co biega? Właśnie o to, że, i owszem, zarabiało się o wiele więcej w PEKAES jak w reszcie państwowych przedsiębiorstw kraju nad Wisłą, bo były diety w twardej walucie tyle tylko, żeby tej diety nie przeznaczać na to, na co była przeznaczona, trzeba było prowiant zabierać z domu, a jak pamięci nie naruszył Altzhaimer (lepiej mieć Parkinsona i trochę wylać niż Altzhaimera i zapomnieć wypić!) to wiadomo jakie zaopatrzenie bywało - albo i nie - wówczas dostępne na półkach w handlu uspołecznionym; „nagie haki”, sól, ocet i margaryna. Jedynym rozwiązaniem na te „bolączki” było mieć znajomego gospodarza na wsi. Jechało się z jakimś trunkiem zakupionym w „Baltonie” lub Pewexie i odpowiednią kasą do chłopa, z autopsji wiem, że 50/60 marek (marka chodziła wówczas po 60zł, $120) wystarczało. Mordowało się stukilogramowego „parszuka” na miejscu i rodzina głodna nie chodziła, a i w słoiki miała żona co zawekować.
Mała dygresja;
Jadę późnym wieczorem ze Słubic z ładunkiem z zagranicy gdzieś na Śląsk (mieszkaliśmy w Lubinie). Zaraz za krzyżówką na Świecko, w lesie widzę w światłach stado saren – w hamulec! – niestety, jedną potrąciłem śmiertelnie. Co z trupem zrobić? Jedynym miejscem był zbiornik paliwa gdzie mogłem zwłoki położyć, a pamiętając myśliwskie opowieści Bronka (był myśliwym), który dojeżdżał „na skoka” do emerytury – w tym kilka razy ze mną, że jeśli koziołek to trzeba go pozbawić męskości i poderżnąć gardło. Zrobiłem to drugie, bo kozy kastrować nie było potrzeby. Kawałkiem linki przywiązałem zdobycz do ramy. Nawet nie była widoczna dla postronnego. Zaparkowałem w „mojej” zatoce prawie pod oknami bloku. Trofeum do worka i w progi rodzinne.
Sprawienie poszło mi w łazience nad wyraz sprawnie bo był to nie pierwszy raz (z łanią było o wiele więcej zachodu). Kilka dni później, podczas „pogaduch” w kuchence słubickiego hotelu, jeden słoik posłużył jako zakąska. Koleżkowie pytali co to za frykas i skąd? Aaa - to? To dzieło mojej połówki, jak nie ma co robić to bierze flintę na plecy i zawsze coś upoluje – zaspokoiłem koleżków ciekawość.
Tak więc kierowca PEKAES był zdany na siebie w dbaniu i zdrowie tak psychiczne jak i fizyczne.
W trasę zabierałem zawsze dwa baniaki gazu (jeden służył jako kuchenka, a drugi – pusty, służył do bezpiecznego wwożenia do krajów z prohibicją 4,5 litra spirytusu – dla zdrowotności. 5 kg „pyrów”, makarony, kilkanaście słoików z żoninymi potrawami, różnych konserw i – zależało od trasy, chleba. Jadam od zawsze tyle by żyć, a nie żyję by jeść więc z taką ilością wiktuałów łatwo przeżywałem wojaże.
Każdy kierowca PEKAES miał swoje metody na robienie kasy, ja oczywiście też.
Jazdy na Zachód owocowały tym, że Królak w nich partycypował tzn. kupowało się w jego magazynie to, na co był zbyt, a prawie wszystko miało zbyt w ówczesnej Polsce - poczynając od Wranglerów, ortalionów, koszul non-iron i wszelkiego badziewia modnego wówczas w dodatkach do rancza ZSRR jak i w nim. Miałem na te fanty kupca w Mińsku – wystarczył telefon, przyjeżdżał na parking i uprawialiśmy tzn. barter, ja mu fanty, a on mi złoto. Był uczciwym człowiekiem. Bardzo lubił piwo Heinekena. Trasy zaś na Bliski Wschód były bardziej rentowne, bo jedynym alkoholem dostępnym za Saddam w Iraku był Arak – 12-% ulepek z daktyli.
W granicznym "Pewexie" w Cieszynie:
Cieszyn, przejście graniczne
Zaopatrywałem się w dwa kartony spirytusu (karton 24 szt. litrowe butelki), by gdzieś na parkingu pod
Čadca na Słowacji przeładować zawinięte w służbową marynarkę i inne ciuchy towar do baniaka z wodą zawieszony pod paką (miał odkręcany dekiel z uszczelką). Towar ten miał niebywały popyt na polskich budowach w Iraku. Gdy się podjeżdżało pod baraki z polskimi budowlańcami Elektrimu czy Mostostalu, rejwach się robił taki, jakby papież odwiedzał budowę:
Zaopatrywałem się w dwa kartony spirytusu (karton 24 szt. litrowe butelki), by gdzieś na parkingu pod
Čadca na Słowacji przeładować zawinięte w służbową marynarkę i inne ciuchy towar do baniaka z wodą zawieszony pod paką (miał odkręcany dekiel z uszczelką). Towar ten miał niebywały popyt na polskich budowach w Iraku. Gdy się podjeżdżało pod baraki z polskimi budowlańcami Elektrimu czy Mostostalu, rejwach się robił taki, jakby papież odwiedzał budowę:
„Baltona przyjechała” – wrzeszczeli spragnieni „radości” ziomale!
Walory uzyskane za „radość” pozwalały na inne zakupy np. herbatę jaka w Urfie i Kazan (Turcja) dawała 300% przebicia. 2, 3 worki przebijały firmową dietę. W Stambule było na grubsze zakupy, trzeba było się udać z azjatyckiego gdzie był parking for TIR - Haremu na przeciwległy, europejski brzeg Bosforu - promem, by zrealizować zamówienia w postaci; kożuchów, kurtek i płaszczy skórzanych – na miarę!
Zawsze, na europejskiej stronie Bosforu, zanim udałem się na zakupy, odwiedzałem znaną mi "Hammam" – turecką łaźnię parową, super wynalazek sprzed wieków. Odświeża skórę i umysł niezależnie od ilości IQ.
Spróbujcie przy okazji. Polecam!
Czystość to zdrowie.
Nie było wówczas nic lepszego po rejsie na Bliski Wschód czy do Iranu, jak wejść głębiej w rytuały tubylców. Wszechobecni naganiacze i sprzedawcy w butikach głośno zachwalający swój towar, uliczni sprzedawcy smakowitego pieczywa obsypanego sezamem, owoców i orzeszków, czyścibuty, chłopcy roznoszący na srebrnych tacach małe szklaneczki z herbata. Wydawać by się mogło, że wszędzie tam panował chaos, ale to nie prawda bo przecież to tylko ja nie mogłem na początku się w nim odnaleźć. Każdy z tubylców zna w nim swoje miejsce, swoją rangę, swoje zadanie do wykonania i wykonuje je – trzeba przyznać świetnie, szybko i sprawnie.
Za którymś razem, łażąc z koleżka po tym chaosie po wąskich, oddalonych od głównych arterii przecznicach, tam gdzie nie spotyka się prawie turystów, gdzie na uliczkach bawią się umorusane dzieciaki, a w warsztatach rymarskich i szewskich produkowane są wyroby, które sprzedawane są nieopodal w nastawionych na odbiorcę sklepach. Zaproponowałem koledze łaźnię. Miał pewne opory, ale uległ. Mała, zakamuflowana, wybitnie nastawiona tylko na obsługę miejscowej klienteli, z osobnym wejściem dla mężczyzn i kobiet. Próbowaliśmy wleźć pod opiekę wyglądających z wejścia dwóch solidnej postawy Turczynek okutanych w ręczniki, ale te – z jazgotem, pokazały nam wejście sąsiednie.
Zrezygnowaliśmy z uporu i wleźliśmy tam gdzie nas skierowały.
Zostajemy porwani przez trajkoczącego Turka. O żadnej dyskusji nie ma mowy. Na migi wskazuje kabinę gdzie mamy się rozebrać. Po wyjściu z kabiny – z ręcznikiem na biodrach, zostajemy sami w pomieszczeniu w którym z wyłożonych marmurem ścian, zaopatrzonych w metalowe kraniki płynie gorąca i lodowato zimna woda i nie wiadomo skąd pojawiają się kłęby pary.
Po kilkunastu minutach parówy zostajemy wyszorowani gąbkami niczym papier ścierny z rdzy, i znów na przemian; porcja ciepłej i zimnej wody oraz mycie połączone z masażem. Czuję, że rzeczywiście zostałem ulepiony z gliny. Każdy ucisk, który aplikuje mi rosły Turas jest mocny i nie ma nic wspólnego z delikatnością. Zmiana pozycji zapowiadana jest głośnym i bolesnym klapsem w pośladek. Ze zgroza obserwuję zostająca na rękawicach naszych oprawców skórę. Potem masaż. Czuję się jakbym stał się ofiarą operatora sieczkarni połączonej z prasa, który powoli metodycznie rozgniata moje jestestwo...
Po kilkunastu minutach parówy zostajemy wyszorowani gąbkami niczym papier ścierny z rdzy, i znów na przemian; porcja ciepłej i zimnej wody oraz mycie połączone z masażem. Czuję, że rzeczywiście zostałem ulepiony z gliny. Każdy ucisk, który aplikuje mi rosły Turas jest mocny i nie ma nic wspólnego z delikatnością. Zmiana pozycji zapowiadana jest głośnym i bolesnym klapsem w pośladek. Ze zgroza obserwuję zostająca na rękawicach naszych oprawców skórę. Potem masaż. Czuję się jakbym stał się ofiarą operatora sieczkarni połączonej z prasa, który powoli metodycznie rozgniata moje jestestwo...
Niemniej jednak, czuję się jak w raju. Wystarczy tylko zamknąć oczy by poczuć się jak jakiś sułtan. Wokół marmury i szum wody, a wyobraźnia podsuwa resztę; piękne ciuchy, wonne olejki, liście palm i nałożnice...
Cienie i blaski.
Kto dziś opowiada o dawnym PEKAES-ie, ten albo popada w nostalgię, albo w przesadę. A prawda — jak to zwykle z prawdą - leży gdzieś pośrodku, między blendą światłami a brudem, który człowiek zmywał z siebie aż do kości. Bo życie kierowcy nie było ani romantyczne, ani bezpieczne, ani lekkie. Było takie, jakie wymuszał na nas czas, system i zwyczajny ludzki głód - zarobić na rodzinę, na siebie, na przyszłość.
Gdy na Zachodzie kierowca budził się na parkingu szedł pod prysznic z gorącą wodą i śniadaniem w barze, my - z tej drugiej strony żelaznej kurtyny - mieliśmy zupełnie inny świat. Świat konserw w puszkach, kartofli w garnku na gazie i mycia się pod beczką w cieniu naczepy. Ale człowiek miał cel, miał kierunek, miał robotę do wykonania. To trzymało w pionie.
Prawda była taka: praca w transporcie na przełomie lat 70. i 80. była jednocześnie wybawieniem i przekleństwem.
Wybawieniem - bo dawała dostęp do świata, "zielonych" i towaru, którego zwykły Kowalski nie widział na oczy.
Wybawieniem - bo dawała dostęp do świata, "zielonych" i towaru, którego zwykły Kowalski nie widział na oczy.
Przekleństwem - bo kosztowała zdrowie, czas, rodzinę i nerwy. I nikt nie rozumiał tego lepiej niż sam kierowca. Kierowca był w trasie panem samego siebie. Ale jednocześnie był też najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Niby wokół ludzie: na granicy, w magazynach, w barach, na parkingach - a jednak nikt z nich nie był „swój”. Swoi byli w domu i koledzy z firmy, których spotykało się raz na jakiś czas na krańcu świata. Papieros, wymiana informacji, chwilka śmiechu i każdy jechał dalej w swoją nicość.
Drogi uczyły pokory. Szczególnie te na Wschodzie - rozjeżdżone, błotniste, pełne dziur, jakby diabłu ktoś zbroję przymierzał. W zimie mróz, w lecie kurz, a po drodze kontrole, które mogły człowieka doprowadzić do szału, jeśli akurat „pan w mundurze” miał gorszy dzień.
Ale kierowca z czasem uczył się jednego: że nie ma takiej sytuacji, której nie da się rozwiązać. A jeśli się nie da - to znaczyło, że jeszcze nie wszystkiego próbował.
„Zrób to sam” było zasadą świętą.
Awaria? Napraw sam.
Głód? Nakarm się sam.
Problem na granicy? Sam kombinuj, jak to obejść.
Zdrowie? Noś przy sobie wszystko od igły po spirytus.
Firma dawała samochód i zlecenie - reszta należała do ciebie.
Z biegiem lat człowiek robił się twardszy, odporniejszy - ale też bardziej nieufny. Bo w PEKAES-ie, tym starym, kameralnym, każdy był dla każdego kolegą. A w nowym - wielkim, rozrośniętym molochu było już inaczej. Każdy patrzył na ręce drugiemu. Każdy pilnował swojej dupy. I każdy wiedział, że gdzieś, ktoś, coś kombinuje, by wypaść lepiej.
I wtedy człowiek zaczynał rozumieć, że ta robota to naprawdę tortura tysiąca cięć. Nie jedno wielkie nieszczęście, tylko setki małych, które powoli wysysają z ciebie siły. Stanie w kolejkach na granicy, spanie w kabinie na mrozie, jedzenie z puszek, kłótnie z celnikiem, ciągłe pilnowanie dokumentów, kolejki na granicach, brud, hałas, zmęczenie. A do tego świadomość, że w domu ktoś czeka - i liczy na ciebie. Tylko że ten ktoś czekał długo - za długo.
Jeździłem, bo taki był mój wybór. Miałem rodzinę na utrzymaniu i charakter, który nie pozwalał siedzieć w miejscu. Kochałem tę robotę i jednocześnie jej nienawidziłem. Czasem w jednej minucie.
Człowiek w tej pracy dojrzewał szybciej niż inni. Wiedział, co to odpowiedzialność. Wiedział, co to strach. Wiedział, co to zmęczenie. Ale wiedział też, co to wolność. Bo żadna inna praca nie dawała takiej przestrzeni, takiego poczucia, że jedziesz tam, gdzie chcesz - nawet, jeśli w rzeczywistości jechałeś tam, gdzie kazali.
I to może jest największy paradoks tego zawodu:
człowiek był niewolnikiem pracy, ale czuł się wolny jak mało kto.
Taka była prawda o trasie. Bez pudru. Bez legend. Bez pięknych opowieści o luksusie, którego nikt z nas nie widział. Ale z realnym życiem — twardym jak asfalt, na którym zostawialiśmy lata, zdrowie i nerwy.
Gdy siadasz za kółkiem...
Czujesz się wolnym...
https://ebd.cda.pl/620x395/5528702f9?autostart=1
Gdy siadasz za kółkiem...
Czujesz się wolnym...
https://ebd.cda.pl/620x395/5528702f9?autostart=1
James Bond
Pracowałem już jakiś czas w firmie. Zjeździłem kawał Europy i Bliskiego Wschodu...
Pracowałem już jakiś czas w firmie. Zjeździłem kawał Europy i Bliskiego Wschodu...
Stykając się z „rodziną” tzn. kolegami z firmy; to u „Dziadka” w Bagdadzie, to na promie „Hellas”, „Syria” albo na „Janie Heweliuszu”.
Słyszałem już od kolegów co nie co w tym temacie, ale - pomyślałem sobie, że może mnie to nie dotyczy... Aż któregoś dnia, po powrocie z Zachodu, dyspozytor daje mi kartkę na której pisze, że mam się zgłosić pod podanym adresem o określonej godzinie. Pytany "Dyspacz" o co biega wzruszył ramionami powiedział: „Idź, dowiesz się, ja nie wiem?".
- Acha, wiem co jest grane...
Odpaliłem skorupę - jadę. Adres znalazłem na budynku słubickiej komendy milicji.
Włażę, rozglądam się - dyżurny wskazał mi schody i nr. pokoju jaki widniał na kartce.
Zanim wspiąłem się na drugie piętro już „Jehowy" czekał na mnie przy schodach i zaprasza;
„fallow me”. Proszę usiąść – wskazał mi krzesło. Kapitan „jakiś tam” jestem panie Edwardzie...
- Za co?! - pytam.
- Nie, nie. Pomyłka. Interesują nas pewne sprawy związane z pana pracą.
- Oki, ile to potrwa – pytam?
- Noo trochę potrwa – gada.
- Więc umówmy się na inny termin. Wróciłem z podróży. Jestem głodny, brudny, żona z dzieciakami czeka. Może innym razem gdy będę w Słubicach przyjdę Oki?
- Oki – zgodził się na propozycję. Nara!
Wyszedłem. Po kilku dniach zapomniałem...
Kapitan nie zapomniał.
Zaś karteczka z adresem u dyspozytora przypomniała mi o danej obietnicy. Idąc powtórnie wstąpiłem do Pewexu, kupiłem wodę rozmowna (0,75 „Żyta”).
Po uprzejmościach, kapitan proponuję kawę. Poprosiłem + ekstra dwie szklanki. Przyniósł kawę i dwie szklanki. Wyciągnąłem z rękawa kurtki „znieczulenie miejscowe”. Gospodarz, tym czasem, rozsiadł się za biurkiem i zaczął z uwaga przewracać jakieś kwity nadając powagi miejscu, sobie i chwili...
Odkręciłem (w Pewexsie były z nakrętka, dla hołoty w sklepach z kapslem) i polewam.
Zaoponowałem po małym! On na służbie, nie może. Zapytałem czy ja mogę? Ja już po służbie. Proszę bardzo – odrzekł. Nalałem se z czubkiem i w siebie - zapijając, lurowatym kawskiem.
Zaoponowałem po małym! On na służbie, nie może. Zapytałem czy ja mogę? Ja już po służbie. Proszę bardzo – odrzekł. Nalałem se z czubkiem i w siebie - zapijając, lurowatym kawskiem.
- Słucham uważnie. Co pana interesuje w związku z moją profesją? - zagaiłem - polewając na drugie oko - do pełna.
- Panie Edwardzie. W różnych miejscach pan bywa które nas bardzo interesują. Ze względu na obronność naszej ojczyzny – podkreślił z naciskiem. Przerywałem mu w pół słowa - mówię;
Przecież mamy LWP które chyba spełnia tę rolę? Bardziej zapytałem jak stwierdziłem - wlewając w siebie zawartość szklanki.
- No tak, ale w pewne sprawy, do których pan ma dostęp my nie mamy i w związku z tym mógłby pan sporządzać raporty i do tego zdjęcia. Pomyśl pan - zakończył stwierdzeniem.
Polałem następną. Wypiłem pół szklanki i wpadłem w głęboką zadumę...
- Panie Edwardzie, dużo pan może - zapytał.Polałem następną. Wypiłem pół szklanki i wpadłem w głęboką zadumę...
- Nie wiem - sprawdzam. Wypiłem resztę.
- Panie kapitanie, z wielka ochotą pierdyknę to co robię dotychczas, bardzo chętnie będę pracował dla Ojczyzny. Dajcie mi Mercedesa - bym się nie odróżniał od Niemca, dobry aparat fotograficzny i pensję bym żył na tej samej stopie i już jesteśmy współpracownikami – proste?
Praca jaką mi pan proponuje, panie kapitanie, wydaje mi się niezmiernie łatwą i przyjemną. Nigdzie na Zachodzie nie widziałem zakazu fotografowania - jak w Polsce - np. dworców kolejowych które Niemcy budowali...
Nalałem pół szklanki, wypiłem, popiłem resztą kawy.
Nalałem pół szklanki, wypiłem, popiłem resztą kawy.
- Wydaje mi się, że się nie rozumiemy panie Edwardzie. Niech Pan pomyśli nad naszą propozycją. My też możemy panu pomóc.
- W czym - przepraszam - zapytałem.
- No... W wielu sprawach - zapewnił.
Patrząc mu prosto w oczy mówię;
- Miły panie, bardzo serdecznie dziękuję za pomoc. Wędkuję pan - zapytałem?
- Nie, czasu brak - odparł. Więc nie będę panu więcej przeszkadzał. Pustą butelkę po "Życie" wsadziłem w rękaw. Patrząc mu w oczy, jeszcze raz podziękowałem za kawę i podałem rękę na pożegnanie - przyjął. Cóż, każdy orze jak może.
Sytuacja, powtórzyła się po upływie ponad 2 lat – tyle, że w innym miejscu.
Dostałem list z komendy wojewódzkiej w Pile (mieszkaliśmy w Trzciance) bym zgłosił się w związku z odnową paszportu. Lekko zdziwiony bo sprawy paszportowe załatwiał dział paszportów firmy - jadę do Piły. Miła pani (sąsiadka z segmentu oddalonego o trzy domy od mojego), nagabuje mnie podobnie jak słubicki kapitan. Zastrzeliłem ja pytaniem;
- czy pani myśli, że wpadła pani pierwsza na taki pomysł?
Przeprosiła z uśmiechem. Podziękowała za fatygę – życząc przyjemnej pracy.
Po dwu latach mój paszport "wpadł za szafę". Uzasadnienie: „Nieetyczne zachowanie się za granicami kraju”.
Granice, które uczyły cierpliwości i wkurwu
Każdy kierowca, który jeździł w tamtych latach na zagranicę, wie jedno: prawdziwym sprawdzianem nie były kilometry, nie były góry ani pustynie, nie były burze piaskowe, nie był nawet śnieg po pas.
Prawdziwym przeciwnikiem były granice.
Granica to był teatr absurdów, ring bokserski, ruletka i cyrk w jednym. Miejsce, gdzie człowiek mógł zmarnować kawałek życia, stojąc w kolejce tylko po to, by jakiś znudzony celnik z wąsem o kształcie łopaty powiedział:
- źle wypełnione.
A że wypełnione było dobrze.
Kogo to obchodziło.
Polskie granice - wiadomo, klasyk. U nas zawsze musiał się znaleźć jakiś służbista, co miał "dzień kontroli". Przez godzinę sprawdzał dokumenty jednego TIR-a, jakby szukał w nich tajnego kodu NATO. A potem zmiana, i następny pytał, po co tu stoimy.
Wschód - loteria.
Wystarczył jeden tamożnik z kacem, a cały konwój miał przesrane. Zdarzało się, że granica była otwarta, wszystko niby szło sprawnie, ale nagle ktoś wymyślił, że „pies musi przejść kontrolę”. Psa nie było, ale procedura była. Czekało się godzinami na psa, którego nikt nigdy nie widział.
W Iranie czy Iraku, w czasach gdy Saddam patrzył na wszystko jak sęp z portretów na ścianach, granica mogła przypominać poligon. Raz zapakowali mnie z innymi kierowcami do cienia, bo "ważna delegacja przejeżdża". Ważną delegacją okazał się jakiś pułkownik, który tylko przejechał, patrząc na nas jak na robactwo. A my staliśmy i czekaliśmy, z językiem na brodzie, w upale, który wypalał gałki oczne.
Najbardziej pamiętam jedno:
Granica uczyła pokory albo wkurwu - zależy od człowieka.
Mnie uczyła obu.
Bywało tak, że człowiek po trzech dobach czekania na odprawę miał już takie myśli, że gdyby ktoś podał mu miotacz ognia, to z radością zrobiłby reorganizację urzędu celnego po swojemu. Ale wystarczyło ruszyć samochodem i znowu wracała ulga. Bo najgorsze były przestoje. Stanie. Bezsilność.
Najbardziej zabawne było to, że kierowcy stali na granicy jak pielgrzymi pod Jasną Górą - w jednym rzędzie, jeden za drugim, każdy z inną intencją.
Jeden modlił się o szybkie odprawienie.
Drugi - żeby chłodnia nie popsuła się od słońca.
Trzeci - żeby "nic nie znaleźli".
Czwarty - żeby żona jeszcze nie urodziła.
Piąty - żeby sąsiad nie wypił wszystkiego, co przywiózł ostatnio.
Granica była miejscem, gdzie każdy zostawał sam ze swoimi demonami, marzeniami i dolegliwościami, o których wstyd było mówić.
Celnicy mieli swoje humory, a kierowcy - swoje sposoby.
Jedni kombinowali jak zmylić kontrolę, inni znali odpowiednie słówka, a jeszcze inni - moje ulubione typy - wchodzili w filozoficzny tryb wegetacji: jedli, spali, medytowali i patrzyli w dal, jakby byli mnichami zen w kabinie Mercedesa.
Ja robiłem swoje.
Rozmawiałem, słuchałem, obserwowałem.
A potem wszystko to układałem w głowie - bo wiedziałem, że prędzej czy później się przyda.
I przydało się.
Na przykład wtedy, gdy trzeba było przejechać przez granicę, na której „nagle” zniknął system odpraw, a jedynym systemem było:
„Daj coś, kierowca.”
Dawałem.
Bo czas był wart więcej niż honor.
Tak działała ówczesna rzeczywistość.
Granice były miejscem, gdzie kierowca dowiadywał się jednego:
Że jego życie nie należy do niego.
Że wszystko zależy od widzimisię obcego typa z pieczątką.
A jednak, paradoksalnie, właśnie na granicach najczęściej rodziły się przyjaźnie, układy, sojusze i pomoc. Bo kiedy stoisz trzy dni koło drugiego człowieka, dzielicie wodę, jedzenie, papierosami, gazem do kuchenki - to nagle obcy staje się swoim.
I to było piękne.
Dziś granice zniknęły, procedury się skróciły, świat się zmienił. Ale to, co wtedy przeszedł kierowca, zostaje w nim na zawsze. Bo kto przeszedł tamte granice - temu już w życiu nic nie straszne.
Świecko. Jedziemy za miedzę...







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz