Rozdział 11
Mery
Siedziałem wczoraj w garażu (tera też siedzę bo pada śnieg, przestanie o 14-stej - ponoć, bo prognozy sprawdzają się podobnie do specyfików na porost włosów) - ćkła, kapała, ciurkała mi "Aqua Vitae"...
Popatruję, między jednym liźnięciem palca umoczonego w "Papudze", a drugim, na poukładane kartony z barachłem w jakie człowiek tu obrósł. Żal wyrzucić, ale po cholerę trzymać kiedy zawadza.
Wezmę zrobię remanent - myślę - smakując moc cieczy cieknącej z rurki.
Zanim to wyrzucę na scrap - kuknę czy czasami metryki urodzenia nie wyćpię?
Kopałem, kopałem w kartonach aż znalazłem Mery (Mercedes-Benz W123).Wspaniała była do jazdy jak i pakowna.
Rzegotka (moja żonka), całą rodzinna historię, udokumentowaną kwitami, fotkami, prowadzi od lat jak księgowy wieczysty.
To auto to kawał historii naszego - bardziej, mojego życia.
Po dwu latach pracy w firmie istniała możliwość zakupu auta za granicą - raczej złomu, bo przecież na coś dobrego nie było stać - nawet dyrektora bazy w Słubicach. Starym Oplem jeździł (reflektor mu przywiozłem ze złomu bo potrzaskał).
W Brunszwiku, koło starej stacji kolejowej był szrot - tam, wymacałem to autko. Karoserię miał tak przegnitą, że jak kufer otworzyłem to ziemię było widać, ale trzymało się to wszystko kupy. Za to, miał silnik prawie nówkę, zaledwie 17 tys. km. przepracował. Tak zapewniał szef szrotu (chodziło to auto w dyrekcji huty w Peine jako służbowe). Widać było, że silnik sprawny, odpalał na widok kluczyka.
Kupiłem to cudo za 1600 maruchów i litr Żyta z karbowanym dnem (kto bawił się tym szkłem z Baltony to wie o co biega). Szef dał mi bańkę + "księgowego" (szlauch) bym podoił z benzyny inne graty. Nadoiłem pod korek.
Pracownik szrotu załadował skorupę na lorę i na granice do Helmstedt, a my z "Mietyszkiem" - wspólnik w biznesie - za nim. Tam, zwalił to cacko powiedział Glück i pojechał na zad.
Na odprawie kwitów przewozowych i karnetu TIR, pytam celnika jak mogę przeprowadzić ten mój nabytek do Polski?
- Masz kwit kupna?
- Mam.
- To jedź, przejedziesz.
Tak i było, przejechałem.
Ciężej było ze "Szkiedramy" (Grenztruppen der DDR). Musiałem wykupić tymczasowe "Blachy" na przejazd przez "ranczo" za 20 zachodnich marek.
Po odprawie zjechałem na parking i czekam na Miecia. Podjechał i mówi; Zatrzymaj się po drodze dasz się przejechać. Oki mówię. Stanę za Berliner Ring. Przetestuję dokładnie rupcia byś się nie skaleczył niechcąco. Na lewy pas bo prawy jak kra na zamarzniętej Wiśle i w pedał.
Mimo że złom podążał zupełnie jak rasowy rumak, a nie jak Dacia:
Miałem to cygańskie dziecię - na licencji Francuzów zrobione z brukwi.
Co 7- 8 tys. km. kapitalny remont. Rwały się tłoki krzywiły głowice przez 110 tys. km. jakie na niej natłukłem, chyba 8 razy remont. Dopiero jak przykupiłem na francuskim złomie silnik Renówki12 zaczęło wozidełko uchodzić za jako taki pojazd.
Sprzedałem koleżce taksiarzowi.
Gdy byłem z wizytą w 08. w Oj-czyźnie to mi powiedział, że Daćką zrobiła prawie 300 tys. km. bez poważniejszego remontu.
Stanąłem za Ringiem i cz-kam na Miecia. Gdy ruszyłem za nim "Fabryką hałasu":
zniknął mi z ucz w jednym momencie.
- Dobrze! Jak ma się tatałajstwo rozlecieć to niech tu się rozleci.
Blachy zabrali mi Niemce na Świecku.
Z naszymi było lżej na odprawie, bo policzyli za złom użytkowy. Wyszło cuś 1500 złociszy. Celnik mi mówił, że puścił by mnie za pół litra, ale musi ten towar wpisać w jakieś księgi wydając mi kwit celny na podstawie którego będę mógł zarejestrować ten złom. Kombinowalim jak to obejść - tak, że pół litra przeciekło przez ten czas, ale nijak się nie dało tego przeskoczyć.
Przyjechałem pod hotel. Poszedłem się rozliczyć z służbowej podróży. Dziewczyny rozliczyły mnie migiem. Fanty do złoma i do chałupy. Podjechałem na CPN koło kościoła w Słubicach by zatankować, pompiarz w krzyk, że jestem Niemcem, a tablice zdjąłem dlatego żeby mu marami nie płacić i jeszcze mnie straszy, że zadzwoni na melicjem. Widzę, że głupi albo pijany? Plunąłem i jadę z duszą na ramieniu czy dojadę do Krosna bo wskaźnik paliwa nie działał.
Dużo rzeczy nie działało, ale jechało i.. jak na razie w kupie.
Dojechałem do Krosna. Na rynku zatankowałem full-ap i rura.
Przyjechałem pod blok gdzie mieszkałem. Fanty w garście i w domowe progi.
Cho - mówię do Rzegotki ździebko cię powożę. Zobaczysz, ocenisz i...? Wsiadła, a ja z kopyta. Na lubińskiej obwodnicy pytam no i jak?
- Jak w autobusie.
-Tyle miejsca - pytam?
- Nie hałasu.
- Będzie oki jak go zrobią fachury.
Był to pierwszy Merc w Lubinie. Rozpytywałem kolegów czy znają jakiegoś dobrego blacharza i Matejke? Zyga - poznaniak w apaszce pod szyja, naraił mi warsztat - dając adres i zapewniał, że kilku taksiarzy jeżdżących Mercami po Poznaniu tam się kuruje.
Pojechałem do Przeźmierowa. Znalazłem blacharza, a po drugiej stronie uliczki - Matejke.
Po organoleptycznej diagnozie z obydwoma specami, uzgodniliśmy cenę usługi +, -.
Za dwa tygodnie mam przyjechać odebrać.
Rzeczywiście. Wyleczyli, połatali i malunek jak się patrzy rzucili na Mery. Gdy ją zobaczyłem stała błyszczała czerwienią jak "A noble virgin".
Jadąc do domu z uchylonym szyber dachem - wiedziałem, że mi służy to autko... i służyć będzie wspaniale.
Rzeczywiście służyła mi Mery tak jak przewidywałem. Mało, że szprytna, zwinna i szybka to jeszcze do tego pakowna. Zmieściła się w niej nawet maszyna do lodów koleżki jaką mu zawiozłem do
Jeleniej Góry. Czekał na mnie dwa dni - aż wrócę zza miedzy. Ciężko było, ale jakoś upchaliśmy tę szafę wyciągając tylne siedzenia i podłokietniki tylnych dziwi.
Jadąc przez Lubin, jeszcze syn się zmieścił.
Mery zawiozła też resor przedni dla Volva bo połamał w Dodatku Do Rancza jakiś nasz szofer pośpieszny. Zawiozłem resor do service Volva w Brunszwiku.
Techniczne zdarzenie miałem z tym autkiem tylko raz. Gnam do Słubic jak do ognia w deszczową niedzielę. Za Cybinką, a przed Świeckiem - widzę, idą dwie kobitki z koszami grzybów.
Zatrzymałem się - wsiadajcie, podwiozę.
O, jaki pan uczynny. Bóg panu da szczęście. Ujechałem z nimi może kilometr i jebudubu-bum! Hamulec do dechy - stoję. Idę do tyłu, bo myślałem, że mi całą dupę urwało - nie-e, śruba którą przykręcony był dyfer do nadwozia urwała się i spadł na asfalt.
- Pomyślałem: "nie wzywaj pana Boga nadaremno".
Za moment jechał inny do roboty kierowca, zabrał kobitki i powiedział któremuś z mechaników na Bazie, co-mi się porobiło i co ma zabrać ze sobą - znaczy: śrubę M22x80mm + sprężynową i płaską.
Przyjechało dwóch mechaniorów ze śrubą i dwoma lewarkami. 20 min i jadziem do celu.
For siur żyletek po Mery już nie ma.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz