Byłem, widziałem. To, co zapamiętałem jest w tych workach.

Z dna oka 5

 Rozdział 5


Po wojsku

Zastanawiałem się co dalej. Jak pomóc swemu losowi. Wyboru wielkiego nie było.
Do smutasów nie należę więc podumałem i doszedłem do wniosku, że jednak to jeżdżenie nie było złe. - A co tam, spróbować można!
Robotę znalazłem w PSTBR (Przedsiębiorstwo Sprzętowo-Transportowe Budownictwa Rolniczego) Świebodzin. Zajezdnia w Międzyrzeczu, placówka w mym miasteczku.
Usiadłem na "Stara 20" (wywrotka):

Zaczął się dla mnie „Uniwersytet Życia”. Była to bardzo naukowa robota, nauczyłem się paserstwa - kręcić licznik, opylać benzynę, opychać materiały budowlane: cement, cegła, pustaki, papa, wszystko co miało nabywcę, a rynek był chłonny...
Nie raz zastanawiałem się jak „to-to” wszystko działa. Nie trzeba było być wnikliwym obserwatorem, wszyscy kradli wszystko _co źle leżało_. Uch to były czasy. Polska była chyba najbogatszym krajem świata. 

Pobierając dalsze nauki dowiedziałem się także, że każdy mężczyzna w swoim życiu powinien: wychować syna, zbudować dom, posadzić drzewo i napisać książkę.
To pierwsze z powyższych zaleceń Platona nie zależy tylko od nas, ale trzy następne – choć nie łatwe, w owych czasach były możliwe do zrealizowania. 

No i jeszcze jedno życiowe doświadczenie – gorzała, po wypiciu połówki na łeb nikt nie rozpoznał, że cokolwiek wypiłem. Brało mnie dopiero po dwóch, i to nie za mocno.
To było wliczone w koszty tej edukacji.

Kupiłem po starej znajomości z magazynierem motocykl "Jawę". Z dziewczynami nie miałem problemów, ale ta Jawa… co tu dużo gadać ułatwiała kontakty. Koleżanek i kolegów miałem mnóstwo.
Zrobiłem „Jedynkę” (pierwsza kat. prawa jazdy). Poznałem panienkę, która kończyła liceum w mym miasteczku. No i stało się. Zakochałem się co trwa do dziś - no może… bardziej przywiązanie, bo żądze jakby już mocno wystygły). Ożeniłem się, straciłem wolność (co nie było takie przykre), a zaczęły się troski.


Mieszkaliśmy razem z mamą - wiadomo, jak to się żyje na „kupie”. Szybko zaskoczyłem, że jest w domu o jedną gospodynię za dużo. Dostać mieszkanie w mym miasteczku, było marzeniem ściętej głowy: „Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom” - piosenka dla naiwnych.

Jadąc z Wrocławia, zatrzymałem się lubińskim (wielka budowa socjalizmu - wczesny Gierek) barze na posiłek. Bar był na stojąco - podszedł koleżka po fachu - węchem wyczułem. Jak każdy kierowca mam wyczulony węch na olej napędowy - tak w ogóle, to na wszelkiego rodzaju napędy.
Od słowa do słowa, dowiedziałem się, że zapotrzebowanie na kierowców jest ogromne, a mieszkanie dostaje się w ciągu roku. Podjechałem pod wskazany adres. Jadąc do domu, kartę obiegową przyjęcia do pracy miałem w kieszeni. Na miejscu załatwiłem kartę zdrowia. Zwolniłem się z mej firmy (nawet dostałem przeniesienie). Po trzech dniach siedziałem w wywrotce MAZ:


Firmy - KGHM, ZT Lubin (Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi. Zakład Transportu).

Praca polegała na wożeniu urobku z szybu Lubin Wschodni na flotacje na Szyb Główny. Jeździliśmy na odcinku 8 km po drodze publicznej. Pracowaliśmy na zmiany po 12 godz. od 6-stej do 18-stej albo odwrotnie 7 dni w tygodniu.
Za pierwszy miesiąc zarobiłem tyle, co w poprzedniej za cztery (bez boków). Pisaliśmy tyle kursów, że na koniec miesiąca okazało się, że wywieźliśmy dwa razy więcej urobku jak wydobyli górnicy, tacy „stachanowcy” z nas byli.

W międzyczasie wynająłem pokój z kuchnią na pobliskiej wsi i sprowadziłem żonę z pierworodnym.

Żeby ukrócić nasze stachanowskie przewozy, wprowadzili pewne rygory – otóż, dostawało się arkusz papieru format A4 i przy wyjeździe przez bramę drewniany policjant (straż przemysłowa) stawiał pieczątkę na arkuszu. Ile pieczątek tyle kursów – proste. 

W dzień jeździłem jak wariat. (nikt mi nie podskoczył, podkręciłem swojemu, gdzie trzeba i był jak „Porschak”). W nocy... kombinowałem. Nie, nie z chęci zysku, tak dla draki, z nudów.
Podjeżdżałem pod bramę, bieg włączony, lewą noga na sprzęgle, prawa na gazie, boczną szyba spuszczoną, dziwi pod lewą pachą, lewą ręka zgięta, w garści papier jak najwyżej oparty na furtce, a prawa ręka się czai… drewniak celuje, żeby podstemplować, a ja go cap za rękaw i walę po arkuszu aż dudni, drewniak drze się wniebogłosy. Nie raz z wdzianka gościa rozebrałem.
Tak się budowało ten świetlany system.
Miałem dość tej roboty, jak pogoda to kurz, jak chlapa to błoto. Ale mieszkanie… to mnie trzymało.
Pogadałem z kierownikiem i... pojechałem do jelcza po Izoterma:


Woziłem tym ustrojstwem dynamit z Oświęcimia i Bierunia, zapalniki z Kielc tego "towaru" zjadały kopalniane szyby tonami. Jedna noc sypiałem w domu drugą w hotelu.

Dostaliśmy mieszkanie, na 4 piętrze (wszystkim ze wsi tak dawali) dwa pokoje, kuchnia, łazienka, balkon i piwnica.
Zrobiło się „parapetówę”, kolesie pomogli wycyklinować parkiet szkłem z wybitego okna. Pomalowałem podłogę w gaz masce Chemolakiem, pootwierałem okna na oścież (trzy dni lokum się wietrzyło) i wprowadziliśmy się w nasze nowe, pierwsze mieszkanie. - Radocha!
Meble czekały już od dawna w stodole chłopa u którego gniazdowaliśmy.

"Moja chata z kraja"
4 piętro pierwsze z lewej

Po kilku dniach zwolniłem się z kombinatu. Przeniesienia nie dostałem.

Brak komentarzy:

Z dna oka 1 Prolog

Z dna oka 19