Byłem, widziałem. To, co zapamiętałem jest w tych workach.

Z dna oka 4

 Rozdział 4                                     

Reinkarnacja. Z "wsioka" na miastowego.

Objazdowy fotograf z Gdańska, zagościł w Drewnicy - tym samym, obudził we mnie miłość do motoryzacji tą "Dekawką" (DKV - dykta, klej i woda): 


Z młodszym kuzynem Zbyszkiem

W roku 1957 zacząłem edukację w Technikum Samochodowym w Elblągu przy ul. Żeglarskiej.
Ciotka, mieszkała w Elblągu. Mieszkałem z nimi. Mama, korespondując z ciotkami ze strony ojca, pojechała do Skwierzyny w odwiedziny, gdzie od zaraz znalazła pracę w skwierzyńskim szpitalu + pokoik (przy starszym małżeństwie) dla nas. Po wakacjach przeniosłem się do Skwierzyny - również, zmieniłem „uczelnię” na Technikum Samochodowe (dla pracujących) przy ul. Dzierżyńskiego 352 w Poznaniu. „Studiowałem" od 17-nastej do 21-szej, trzy soboty w miesiącu 4 i 5 klasę, 5-letniego, o specjalności: "Eksploatacja i naprawa samochodów". Gdyż zacząłem pracować w Lubuskich Warsztatach Samochodowych w Skwierzynie jako uczeń na silnikowni.

Przywracano tam do życia 3,5-tonowe ciężarówki "Dodge":



Z demobilu, które były podstawą transportu ówczesnego PZGS-u i GS-ów do których obfite ilości części zostały w magazynach warsztatu po „Krasnej Armii”.

Zakładową "Doczką 3/4"


 Jeździliśmy na śliwki "węgierki" (przeważnie robaczywe. Mój Guru - mówił: "Robak zjada śliwkę i sra śliwką więc śliwka nie traci wartości") którymi obsadzane były wiejskie drogi, i na ryby. To na tych autach po remoncie (podczas próbnych testów na drodze) nauczył mnie mój „majster” - Stefan Żułkiewicz prowadzenia samochodu. Tam naprawdę poznałem ustrojstwo pod nazwą „Samochód”.
A jedynym specjalistą w Lubuskim - od wylewu panewek był pan Hieronim Żarczyński pochodzący z okolic Równego - jak i większość fachmanów z tamtych okolic w firmie, którzy z rodzinami znaleźli nowe miejsce do życia na ziemiach „wyzyskanych”.

Silnikownie ogrzewał, od późnej jesieni do wczesnej wiosny, ogromny baniak-krematorium w którym z drugim uczniem silnikowni - Józiem, uczniem Franza Króliczaka (autochtona) rozpalaliśmy rano ogień. Byłem podpalaczem zawartości baniaka - Józiek, odpowiedzialnym za zamknięcie dziwi baniaka w odpowiednim momencie, wypełnionego koksem polanym mieszanką (zużyty olej z odrobiną benzyny). Wic polegał na tym żeby równocześnie z rzuconym zapalnikiem - którym była zapalona (namoczona mieszanką) garść pakuł zamknąć drzwiczki baniaka - inaczej zapłon wyrzucał koks na warsztatową posadzkę z cegły. Po prawidłowym odpale, baniak zakołysał się na trzech nogach i zagadał miarowo trzewiami. Zanim doszedłem do perfekcji, kilka razy ta metoda zapłonu opaliła mi brwi z rzęsami. Majster pocieszał mnie, że do wesela odrosną.

 Była łaźnia, ale nie było ciepłej wody, moje ręce były - żal patrzeć. Nie jestem wielkim pedantem, ale chowałem je głęboko w kieszenie gdy spotkałem znajomą dziewczynę. Nie pomagał "Gwintol" olej wrzecionowy stosowany z wodą do tokarek przy nacinaniu gwintów - trochę, pranie roboczych brudnych „lumpów” z pracy, ale po następnym dniu pracy było to samo.

W roku 1962. Stałem się absolwentem uczelni (pierwszy z lewej):


Ojciec kolegi, a zarazem sąsiad p. Grzesiuk zwerbował mnie na swoje miejsce (odchodził na emeryturę) do GS-u na kierownika transportu. Miałem pod pieczą trzech kierowców + traktorzystę. Spedycję kolejową, skład węgla, złomu i mały magazyn rozdzielczy z delikatesowymi towarami dla PSP (pomocniczy punkt sprzedaży) w okolicznych wioskach. 

Po pierwszej wypłacie jaką naliczyłem kierowcom - wychodząc z biura do domu, w otwartych wrotach garażu stojący kierowca ciężarówki: "Lublin" pan Zaręba woła mnie bym podszedł na chwilę, bo moi podopieczni chcą bym im coś wyjaśnił. Podchodząc i patrząc na Zarembę pomyślałem - pamiętając dziadka twierdzenie: „Synu, cokolwiek zrobisz będziesz żałował” i „Czasami nikt nie może komuś tak zaszkodzić, jak ktoś samemu sobie”. 
Kak zhit', dyadya? Kombinuj synu jak tylko się da… 
Gdyż domyślałem się, o co im biega. Chociaż znaliśmy się od dawna z widzenia, zapoznałem się z nimi dokładniej w garażu z "musztardówka" w ręku, "Zwyczajną" a-30 zł/kg i „katolikami” (śledzie) na blacie warsztatu. Nie chciałem uchodzić za mięczaka, więc spełniałem toasty rzetelnie. Efekt tego… Narzygałem w łóżko - ale, ten „chrzest bojowy”, przydał się w przyszłości.

"kierownikowałem" kilka miesięcy i...

Armia
Nadszedł czas by spełnić "Zaszczytny obowiązek".
Październik 1963r. upomniała się o mnie armia.
Po komisji w RKU w Gorzowie Wlkp. wcielili mnie do RWNCz (ruchome warsztaty naprawy czołgów) Szczecin-Głębokie. "Unitarny", przeważnie polegał na "marszobiegach", wynoszeniu peta na kocu 30 kilometrów na poligon, sprzątaniu kibli, froterowaniu korytarza itp, itd. Po trzech miesiącach, jako mechanik regulujący czołgu (nr. specjalności 44) i kierowca z drugą kategorią prawa jazdy, zostałem postawiony do dyspozycji zastępcy dowódcy 12 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej im. Otokara Jarosza (narodnyj gieroj CSRS) pułkownika (mniejsza o nazwiska, był zastępcą, do spraw technicznych). Byłem jego osobistym kierowcą (jak stangret hrabiego za sanacji). - Jako ciekawostka, dowódcą dywizji był Jaruzelski.

Mój „stary” okazał się przyzwoitym człowiekiem, nie miałem z nim żadnych „pierepałek” – ani, on ze mną. Moja służba polegała na wożeniu szefa z jego domu na Pogodnie do dywizji, po inspekcjach i na dziwki - także rodzina „starego” korzystała z mych usług. Żona + dwie córy (studiowały na szczecińskiej AM).

Mój boss nie był za tęgim opojem ale też i nie gardził. Lubiłem go za specyficzne poczucie humoru. Wabił mnie „Robaszku” – zresztą, do wszystkich niższych rangą zwracał się podobnie.

Normalny mój dzień w jednostce, zaczynał się o godz. 7 rano. Nie obowiązywała mnie pobudka ani żadne tam wojskowe głupoty. W RWNCz służyło 45 „szwejów” + dowódca – pułkownik, zastępca i major i kapitan-politruk (pociecha jakich mało w życiu spotkać można), dwóch kapitanów dowódców drużyn mechaników i zbrojmistrzy. No i oczywiście, matka jednostki - szef kompani - plutonowy Stefan Jurek (na początku trudno było wykapować które było imieniem?).

Mała dygresja na temat politruka. Zdarzyło się, że miałem okazję uczestniczyć w jego politycznym kaznodziejstwie. Kapitan, miał chroniczny katar - chyba, bo podczas kazań, wyjmował chusteczkę, odwracał się, brał pełne płuca powietrza i smarkał – po czym, odwracał się do widowni i ostentacyjnie, oglądał zawartość chusteczki, następnie równie ceremonialnie ją składał z wyrazem niechęci do tego co wysmarkał. Nie zrozumieliśmy do końca tego rytuału. Podejrzewano, że kiedyś wysmarkał coś cennego i miał nadzieję na „replay”. Skłaniałem się ku teorii, że chciał nam pokazać, że jednak smarka w chusteczkę a nie w rękaw czy na podłogę. 

Podobnie, trafiłem na dwóch panów w głogowskim RKU skąd przyszło wezwania bym się tam stawił (żona odebrała wezwanie, gdy byłem gdzieś w Iraku). Starsi panowie siedząc w pokoju czekali na wojnę. Chcieli mi odświeżyć wojskowy krok i na „wsiakij słuczaj” przypomnieć wojsko. A że nie byłem ciekaw nowinek, wyciągnąłem z torby flaszkę węgierskiego rumu „Portorico” (półtora litra 75 „koni” z Baltony) i „pietucha” z rożna na „zakusku” to i po dwóch kolejkach dali mi cały mój skoroszyt bym wziął sobie na pamiątkę!

W RWNCz tylko spałem i garażowałem. Patrzyło bractwo z jednostki na mnie z zazdrością. Nikt do mnie nie skakał woziłem przecież „bat” na ich dupę. Nie pyszniłem się tym faktem, starałem się być koleżeński i uczynny. Żyłem z kolegami po przyjacielsku, bo przecież każdy z nas był tu z przymusu. Po porannych „oblucjach” (na śniadanie nie chodziłem) siadałem w wymytą i zatankowaną (chłopaki dbali o to, bo zawsze pod siedzeniem była flacha „zielska”) Warszawiankę:

JW 3498
(leżę, pierwszy z lewej)




Gnałem pod willę starego na Pogodno. Ładował się stary, dziewczyny z tyłu i wiozłem bosa do dywizji, dziewczyny na uczelnię albo odwrotnie. Stary mówił co mam dalej robić. 

Przeważnie jechałem po „mamuśkę” (jego żonę) i wiozłem ją do „psiapsiółek” na ploty. Mówiła mi o której mniej więcej skończą pytlować. A ja w miasto (trzeba z czegoś żyć).
Bawiłem się w taryfiarza. Raz WSW zabrało mi kwity (rozkaz wyjazdu). Przynieśli staremu w zębach. 

Byłem wy prowiantowany w swej jednostce. Wszyscy kucharze we wszystkich jednostkach dywizji (po pewnym czasie) znali mnie i darzyli „uczuciem” – oczywiście, nie za darmo, „Łzy Sołtysa” miały swoją wymowę. Nie jeździłem głodny, zawsze „cuś” na czarną godzinę się znalazło. Nie raz i stary korzystał z mej spiżarki, jak byliśmy dalej, od zaplecza, a zgłodniał. 

Słusznej postury był, ważył - na oko, ponad 120 kg więc potrzebował „paliwa”.
Mnie traktował jak lubianego psiaka. Rodzinę jak udzielny książę. Nie było źle, nawet kilka razy byłem zaproszony do „ołtarza”. Brałem to wszystko jako epizod w mym życiu.

Sport, nie zawsze bywa zdrowym. W 14. miesiącu mej „służby”, przytrafił mi się głupi wypadek. Na hali gimnastycznej, przy wygłupach skręciłem nogę w kolanie. Dwa miechy w wojskowym szpitalu na Piotra Skargi. Straciłem łękotki, ale poznałem milutką dziewczynę. Była na praktyce ze szkoły pielęgniarskiej na Orła Białego. Po rekonwalescencji komisja lekarska uznała, że wystarczy tych „zaszczytów” - robota mamuśki, była nawet raz u mnie z wizytą.
Miła kobita, tak mi „matkowała” troszeczkę.
Dali kat. D i zwolnili do cywila.


Brak komentarzy:

Z dna oka 1 Prolog

Z dna oka 19