Rozdział 7
Marzenia się spełniają
Wożąc "Prochy" po Oj!czyźnie mijałem nieraz Volva z PMPS PEKAES.
Podobały mi się. Zacząłem się tym interesować. Na naszą zajezdnie zajeżdżały tankować paliwo. Któregoś razu podszedłem do kierowcy takiego Volva by zadać mu kilka pytań na interesujący mnie temat. Rozmownym nie był. Odpowiadał na pytania, ale odnosiłem wrażenie, że gadam ze św. Piotrem przed Bramą Niebieską. Dowiedziałem się jednak tego, o co mi chodziło. Przy pierwszej okazji wstąpiłem do Błonia i poszedłem do kadr popytać co i jak. Dali mi wszystkie papiery potrzebne do angażu. Było tego od cholery. Po dokładnym zapoznaniu się z wymogami uznałem, że jestem w stanie im sprostać. Jadąc w stronę domu rozmarzyłem się o dalekich podróżach za kierownicą takiego Volva:

Kilka wiader zimnej wody spotkało mnie w domu. Wiedziałem, że lekko nie będzie przekonać żonę do zrealizowania mego celu. Tylko wspomniałem. Oniemiałem, jeszcze jej takiej nie widziałem - tajfun, tornado, burza gradowa, gromy! Jednym słowem rozpętało się piekło.
Położyłem uszy po sobie i cichutko ulotniłem się z domu.
- Ba, ale ta myśl nie dawała spokoju. Ziarno zostało posiane i wschodzi zielenią. Po cichu kompletuję „papiery”. Gdy były gotowe podrzuciłem do Błonia. Kazali czekać na egzamin wstępny. Dowiedziałem się jeszcze, że w najbliższym czasie firma dostaje nową dostawę samochodów marki Volvo. Podałem im adres na PKS, żeby nie drażnić żony.
W lubińskim PKS już inaczej na mnie nie wołali tylko „Tirowiec”. A wołajcie sobie, ani to obraźliwe ani żadna ujma. Jedynie zobowiązujące, by honor nie ucierpiał muszę pokonać ten „Mount Everest”!
Przyszło zawiadomienie o terminie egzaminu wstępnego. Załadowałem „prochy”, by po drodze wstąpić do Błonia. Zdawało się z jazdy: Kurs „ogórkiem” (autobus Jelcz) po Warszawie z bujanym na wszystkie strony siedzeniem kierowcy, które było rzeczywistym sprawdzianem przy zmianie biegów.
Dwa zgrzyty eliminowały amatora (depczącego sprzęgło – zamiast odczekania spadku obrotów silnika, gdy należało zmienić bieg na wyższy, lub "szczęknięcia" – wyższe obroty silnika na niższy), na tę mlekiem i miodem płynącą robotę.
Z przepisów ruchu drogowego i z języka obojętnie jakiego, byle zachodniego (a w szkołach nie uczyli). Nie wymagali tego dużo, proste zdania; jak zamówić jedzenie w restauracji, załatwić hotel (jakby diety były na tę miarę). Takie tam niedorzeczności.
Dopiero później okazało się, że znajomość języka to nie prostowanie gwoździa. Poliglotą nie byłem, ale zdałem z angielskiego i.. nawet z niemieckiego.
Kazali czekać na zawiadomienie o kursie. Kurs był dwutygodniowy (trzeba było wziąć urlop w miejscu pracy). Po kursie egzamin - czyli, sprawdzenie czego nauczyli, a co zostało w zwojach.
Najważniejszym jednak dla mnie problemem było jak przekonać żonę? Byłem jak synek – łobuziak, który coś zbroił i boi się o wymiar kary.
Zacząłem nieśmiało coś ględzić, wzdychać, kaszlać w nocy… Widziała, że się męczę, tym bardziej, że sama wcześniej dowiedziała się moich planach z "przyjaznych" źródeł.
Była, jest i będzie kochana! To mój najlepszy przyjaciel, doradca, powiernik. Matka moich dzieci i prawdziwa żona.
Przyszło zawiadomienie, że mam się stawić na kurs.
Siadłem w „Daćkę” (mieliśmy takie wozidełko jest w stopce z workami pełnymi wspomnień) i wio do Błonia. Tydzień trwał kurs z przepisów granicznych, odpraw celnych, obsługi agregatów chłodniczych Thermo King i innych drobnych, a potrzebnych przepisów i ogólnych "zachowań" reprezentując tę firmę. „Panowie, tylko łyżeczką. Ły-żecz-ką!” - ostrzegał nas kierownik kursu.
Na miejscu był hotel i stołówka.
Następny tydzień mieliśmy próbne jazdy na sprzęcie firmy w ośrodku rekreacyjnym firmy pod Kielcami.
Ówczesny tabor PMPS "PEKAES":
Egzamin końcowy zdali wszyscy. Myślę, że już nikomu nie chcieli robić krzywdy – wiedząc, że każdy uczestnik kursu, będzie oddanym pracownikiem firmy.
Można było zatrudnić się, od zaraz, na warsztat albo czekać aż przyjdą samochody.
Wybrałem drugą wersję.
Po dwóch miesiącach 1.02.1975, stałem się kierowcą Przedsiębiorstwa Międzynarodowych Przewozów Samochodowych "PEKAES".
Praca w tej firmie to jakby doktorat, a nawet w karierze kierowcy – profesura.
Przyjechałem do Błonia - bazy, mojej nowej firmy.
Dostałem w kadrach angaż i asygnatę na 2 mundury (zimowy i letni), płaszcz i czapkę.
Nie bardzo mi się to podobało - przypominało wojsko. Ale co tam, jak tu takie obyczaje.
Pojechałem do Warszawy na Wolę do krawca, przymierzyłem i odebrałem „odzienie”. Stalowy kolor przypominał mundury lotnictwa. Później w Moskwie w metro czy knajpie uchodziliśmy za Polskich „lotczykow”. Sugerowała takie domysły „gapa” (podobna kolejarskiej) na lewej piersi.

Aktyw
Regulamin firmy nakazywał chodzenie w pracy w mundurach. Gdy ktoś nie chodził, nikt się o to nie czepiał - poza „Kolombo”, głównym dyspozytorem ("wtyka" MSW).
Czapkę zgubiłem natychmiast, nieprzyzwyczajony do tego nakrycia rozumu, resztę ciuchów zostawiłem w domu.
W nowym miejscu pracy, wszyscy używali języka wykwintnego „ą”, „ę”, „bułkę, przez bibułkę”
- słowem; „Francja elegancja”. Rej w tym stadzie starali się wodzić warszawiacy, bo było ich najwięcej. Rodowici, byli rozpoznawani bezbłędnie, „importowani” starali się jak mogli uchodzić za rodowitych. Inteligencja, sposób bycia jednak ich zdradzał. Daremnie się krygowali.
Dużo było chłopaków z Jeleniej Góry, Wałbrzycha i Bolesławca. Z Lubina, byłem sam.
Trzeba było zacząć, od „krajówek” (kilka tras po kraju z kierowcą tubylcem). Dyspozytor dosadził mnie do jadącego do Francji przez Słubice. W Słubicach miałem się przesiąść do innego kierowcy udającego się z ładunkiem w kraj.
Dosiadłem do „Pana kierowcy” (importowany warszawiak). Z Błonia do Słubic. Było wówczas (teraz, nową autostradą jest chyba mniej?) 470 km. Jechało się około 8 godzin więc na rozmowę czasu było dużo. „Pan kierowca” opowiadał mi różne sagi, legendy faktyczne i zmyślone. Słuchałem jak warchlak grzmotu jego wywodów i notowałem w myślach to, co mi się mogło przydać w przyszłości, a kasowałem badziewie.
Za te barwne opowieści zaprosiłem mojego „guru” do zajazdu na spóźniony obiad w Podrzewiu pod Poznaniem. Nowy zajazd lśnił neonami. W środka grała cygańska kapela - pamiętam jak dziś.
Dojechaliśmy do Słubic. Zgłosiłem się do dyspozytora. Po "prezentacji" powiedział, że mam iść do hotelu (był w zakładowym kompleksie). Kierowca, z którym mam jechać w kraj w krótkim czasie przyjedzie z zagranicy.
widok z okna hotelu w Słubicach
Miła recepcjonistka zapisała mnie na nocleg. Zaniosłem swoje rzeczy do pokoju i poszedłem na kolację do pobliskiej restauracji. Po powrocie p. Danusia (recepcjonistka) powiedziała mi, że kierowca, z którym mam jechać już jest i siedzi na sali telewizyjnej.
Woń dobrych papierosów, wód po goleniu utwierdził mnie, że jestem coraz bliżej ziemi obiecanej. Odnalazłem kierowcę, przedstawiłem się. W wymianie spojrzeń zauważyłem ciekawość w jego oczach. Wydał mi się „równy gość”. Po wymianie kilku zdań na interesujący nas temat, poszliśmy spać.
Rano, nie zrywaliśmy się wcześnie, ponieważ Staszek (mój nowy kolega) rozliczał się z podróży do RFN-u. Było kilka sekcji, weryfikacja, paliwo, dewizy, BRD, paszporty. Słowem, trochę latania.
Zadzwoniłem do domu i uprzedziłem żonę, że będziemy mieli gościa na obiad.
Jechaliśmy do Bielska-Białej z ładunkiem blachy.
Po rozliczeniu ruszyliśmy autem Volvo z przyczepą Tejo.

W tle Ararat
W domu byliśmy w sam raz na gorący obiad. Po obiedzie kawa i luźna rozmowa.
Staszek zaspokoił kilka pytań żony i pojechaliśmy dalej.
W Bielsku byliśmy późnym wieczorem. Nocowaliśmy w Hotelu „Prezydent”. Kolację zjedliśmy po drodze. Zastanowiło mnie to, że Staszek od recepcjonistki pożyczył dwie szklanki.
Po przyjściu do pokoju, po umyciu się zaproponował po „małym”.
Wyciągnął z torby podróżnej „Cezara” (litrowa flacha jugosłowiańskiego koniaku).
Przegadaliśmy do rana, herbaty wypiliśmy wiadro, Cezar wsiąkł również.
Od Staszka dowiedziałem się o wiele więcej jak na firmowym kursie.
Staszek był z Woli, warszawiak z dziada pradziada. Nie żyje. W Belgi, w Ostendzie przechodząc przez ulicę, potrącił go śmiertelnie jakiś pirat drogowy.
Po rozładunku podwiozłem Staszka do Katowic na dworzec PKS-u. Pojechał do domu liniowym autobusem. Powierzył mi samochód i obowiązki. Miałem załadunek następnego dnia we Wrocławiu w Hutmenie, pręty mosiężne do Francji.
Do Słubic jechałem przez Lubin, dwie doby w domu.
W niedzielę o umówionej godzinie byłem w Słubicach. Staszek w umówionej restauracji już czekał na mnie.
Okazało się, że jadę już za granicę do Hamburga. Inny kierowca przywiózł mój paszport i właśnie z nim mam jechać. Byłem zaskoczony, ale i zadowolony. Przygotowany byłem na jazdy po kraju, a tu raptem tylko dwie jazdy i już jadę za miedzę.
Przeniosłem manele z hotelu do auta i w drogę. Do pełni szczęścia brakowało tylko żeby partnerem był Staszek ba, na układy nie ma rady. Jedziemy.
Kolega okazał się być „dystansowcem”. Każde zdanie zaczynał, od „kolegi”. Nie będę pisał o nim, bo nic nie pamiętam. Słaby zawodnik i na drodze i w gadce. Nawet przez „mgłę” nie mogę sobie go przypomnieć – za to, pierwszą jazdę za granicę jako kierowca PMPS "PEKAES", pamiętam doskonale.
Z zajezdni w Słubicach do granicy było 5 km. W Świecku na przejściu, odprawa paszportowa i celna.
Paszporty kontrolował polski oficer WOP. Wziął mój paszport, uważnie i głęboko zajrzał w oczy a paszport wsadził gdzieś między nogi i nim coś tam chachmęcił - nie było widać.
Następny, to oficer „Grentz Policaj”. Ten tylko przyłożył pieczątkę w paszport.
Następnie UC Polski sprawdził plomby celne założone przez celnika przy załadunku i oddarł kartę z Karnetu TIR, to samo zrobił celnik niemiecki.
Most na Odrze i jesteśmy w „dodatku do rancza” = (DDR).
Autobahn jeszcze po Hitlerze. Do obwodnicy Berlińskiej był dobry - od makabra. Ruch tranzytowy z RFN zrobił z tej autostrady rzekę zamarznięta podczas sztormu. Trzeba było jechać bardzo umiejętnie i ostrożnie – szybciej resory zostawały na drodze.
Marienborn - Halmsted, granicą między jednym narodem zaczynała się 3 km od właściwej.
Płot z siatki metalowej, następnie pas ziemi zabronowanej, na nim co 50 m słupy oświetlające ten pas. Budy z psami i wartownicy na wieżach dopełniali ten "landszaft".
Na odprawie celnej pies był najważniejszym pracownikiem tych służb.
Wyglądało to wszystko tak, jakby zastępy głodnych i spragnionych z zachodu miały się wedrzeć do krainy mlekiem i miodem płynącej. No cóż, co kraj to obyczaj – ustrój (tfu).
Spojrzenia funkcjonariuszy ponure i groźne.
Dlaczego?!
Most nad rzeczką i jesteśmy w tym gorszym świecie. Oficer straży granicznej na „kogucie” (budka z okienkiem na wysokości okna kabiny) uśmiechnięty, zadowolony z życia. Sprawdził paszporty i życzył szczęśliwej drogi. Na Urzędzie Celnym odprawa zajęła nam chwilę. Jazda po prawdziwej autostradzie była przyjemnością. W hamburskim Browarze rozładunek trwał chwilę. Po rozładunku jedziemy po ładunek do Ludwigshafen. Kolega widział, że nie jestem kamikaze. Położył się spać.
Rozglądałem się po mijanych okolicach i doszedłem do prostego wniosku, że to myśmy te wojnę przegrali.
Kolega obudził za Frankfurtem nad Menem. Zmieniliśmy się. Po kilku minutach wrażenia, zmęczenie, miarowy szum silnika uśpił mnie. Po przyjechaniu na miejsce pod załadunek, szybciutko wskoczyłem w śpiwór. Rano, po załadunku ruszyliśmy w drogę powrotna. Późnym wieczorem przyjechaliśmy do Brunszwik - pod „Żydów”, by rano zrobić zakupy.
Były tam 3 sklepy z mydłem i powidłem: Waldek, Królak i Fredi.
Waldek to Ślązak. Królak był bratem słynnego Stanisława - kolarza. Który też był kiedyś kolarzem, ale… pojechał do RFN-u się ścigać i został.
Dawno temu - słyszałem, że Stanisław jest najbogatszym Polakiem w Las Vegas.
A Fredi to holenderski Żyd.
Po pierwszej trasie na Zachód, po powrocie do Słubic z ładunkiem korundu z Ludwigshafen, partner z tej trasy niejaki Ozdobiński „warszawiak” z Grójca zostawił mi rozliczenie z podróży i rozładunek (gdzieś w okolicach Marek, nie pamiętam nazwy zakładu), sam pojechał do domu z Kunowic pośpiesznym Paryż - Moskwa.
Rozliczyłem się w Słubicach i pognałem rozładować. Po drodze, wstąpiłem zatankować w Błoniu i do dyspozytorni. Maciek, mój „dyspacz” kazał mi zjechać po rozładunku do Błonia bo zostałem przydzielony na inny wóz.
Mam nowego partnera i auto: Volvo F89 z przyczepą z zabudową Shenk:
Roman Zembek (z Mińska Maz.) był 8 lat starszy ode mnie. Zaczynał pracę w firmie 5 lat przede mną - jeszcze przy ul. Syreny na "Rudowęglowcach" Pegaso.
Mój nowy gospodarz wozu (tak to się w firmie nazywało), zapisał mi się w pamięci jako ktoś, z kim musiałem się spotkać - chociaż, nie miałem na to ochoty. Nie jestem wybredny w znajomościach, ale nie bardzo mi harmoniowała ta spółka (czasami z żoną się nie zgadzasz, a co dopiero z obcym chłopem na dwu metrach sześciennych kabiny). Był słusznych rozmiarów… i wg niego słusznych nawyków.
Wciąż trzymał prawą rękę w bocznej kieszeni służbowej marynarki munduru - nawet, podczas jazdy. Zmieni bieg - ruku w karman. Miał określone menu jakie zabierał w trasę; bochen chleba, „knut” kiełbasy zwyczajnej (średnica 6 cm, długość na łokieć w papierzanym flaku. Dziś takiej nie ma, to był konsumpcyjny relikt PRL-u) + trzy litrowe „Anki na leżąco” (woda, niby źródlana) do popicia - w sumie - mimo tych nawyków i szorstkości w obyciu dotarliśmy się jak panewka z wałem, by wspólnie pracować z sukcesem dla siebie i firmy. Dało się żyć.
Mój Roman, uczestniczył w misji przywracania do ruchu na ulicach Warszawy aut Fiata 131 „Mirafiori”, jakimi jeździła „elita sztolicy”. Za diety (i nie tylko) dostarczał części i podzespoły do tej marki pojazdów, niesprawnych technicznie właścicielom tychże aut (każdy orze jak może i potrafi).
Głównie obrabialiśmy „wystawki” na Sokolnikach (dzielnica Moskwy), gdzie trwała cały rok wystawa techniki radzieckich inżynierów, w której również, prezentowały swoje osiągnięcia inne kraje.
Któregoś razu, jadąc z taką wystawką, Roman był osowiały, jechać nie chciał tylko leżał na łóżku i stękał. Miał „gorączkę”. W Błoniu, mój „dyspacz” Maciek Burczyński zapytał czy sam pojadę do Moskwy? Zgodziłem się.
W Siedlcach, połaziłem po sklepach żeby kupić jakieś „fanty” do wymiany na ruble.
Miałem od „żyda” kilka peruk, zończyków, rajstop i „tygodniówek” (majtki damskie na każdy dzień tygodnia z innym obrazkiem).
Na odprawie w Briest „Barysznia” - oficer pograniczników, wystawiała mi „wizę” (ćwiartka strony zeszytu ze stemplem) powiedziała mi, że mam pilnować tego dokumentu jak oka w głowie, bo jak zgubię to broda urośnie mi do pasa - zanim opuszczę „sojuz”. Schowałem skwapliwie ten kwit głęboko i ruszam na Moskwę. Szosa za Briestem szeroka jak w Polsce cztery, ale tylko kilka kilometrów, dalej normalna, wąska wyboista i taka była aż do Mińska – za, było szerzej.
Stanąłem na nocleg w Kobryniu. Był przy drodze hotel w takim „Dworku”, który kojarzył mi się z tym z książki Mari Dąbrowskiej „Noce i Dnie”. Teren dawniej Polski, za Stołpcami (30 km) była dawniej granica.
Dostałem „apartament”, w którym stało żelazne, koszarowe łóżko, mały stolik i krzesło, na którym stała miednica i pogięte cynkowe wiadro z woda do mycia... może na kaca, dopełniało reszty.
Ale, na stoliku stały świeże polne kwiatki w słoiku po południowych owocach (kiszonych ogórkach).
Te kwiatki stwarzały przyjacielski, swojski, domowy klimat.
Nie byłem wychowany w luksusach, podobał mi się ten wystrój.
Była tam też mała "Gostinica” w tym dworku. Poszedłem coś zjeść. Kelnerka zaproponowała; „rasolnik z kuricy” i „Rozbief” – poprosiłem.
Liche to było, ale zawsze coś ciepłego. By było „wkusne” w kącie jadalnej salki patifon zaiwaniał „czastuszki”. Prócz mnie, na sali było kilku konsumentów znudzonych budową komunizmu.
Po posiłku zrealizowałem rachunek i pytam „oficziantku: czy chce posłuchać jakiej w Polszy słuchają muzy? Da, da – przytaknęła. Przyniosłem zakupiona w Siedlcach płytę Patrika Simone „Ramaya” i inne popularne u nas wówczas longplaye. Puściła na cały regulator i solo w tany!
Sprzedałem tego „longa” z górką.
Rano, dalej w drogę. Wokół Mińska „Kalco” (obwodnicą) wale prosto przez miasto chociaż był znak (koński łeb przekreślony w poprzek), czyli zakaz wjazdu dla „gruznych maszyn”.
Ujechałem kawałek zatrzymuje mnie „nastajaszczy” (policjant).
– Ty nie widieł znaka?
– Widieł, widieł – mówię, ale taki jak ty skazał, uże mienia nada priamo wadzić maszynu. Tak i ja jedu.
Stał na stopniu auta i zerka po kabinie, zauważył i chciwie patrzy na długopis na podszybiu, dałem mu ten długopis z gołymi babami, od Królaka. Ogląda i pyta:
– Kto takoj umnyju szarikowoj ruczku stwierił (sprytny długopis wyprodukował)?
– „Kitajce”- mówię.
Rzucił mi go z powrotem, zeskoczył ze stopnia i machnął ręką.
(kryzys chińsko-radziecki o wyspę na rzece Ussuri):
Chińskie myśliwce zaatakowały spokojnie pracujące w polu traktory ZSSR.
Traktory odpowiedziały ogniem rakietowym..
Mińsk. Przy wjeździe do miasta „Leon” (Lenin) z ręką skierowaną na zachód, wskazuje gdzie „proczwietanie” (dobrobyt). Przy wyjeździe, „Leon” siedział z podpartą rękoma głową dumając… szto stwierił.
Szerokie ulicę, wiele zieleni i wielkie gmaszysko „kamiteta partii” w środku miasta.
Do Moskwy było kilkanaście miejscowości zapisanych w dziejach Polski. Mijałem słynną Berezę, przez którą przepływa Berezyna, w której potopił w odwrocie wojska Napoleon.
Gdzieś pod Smoleńskiem Katyń i przydrożna „bieriozka”, jak nazywały się ichnie lokale gastronomiczne, a w nich; winco i śmietana, makaron i ocet.
Śmietana była super choć bierz i nożem krój.
Ludzie? Naród smutny, źle ubrany, biedny. Na polach pustka, krzaki i dziki łubin kwitnący niebiesko. Ugory.
Dojechałem do Moskwy. Sokolniki znajdują się we wschodnich części miasta, trzeba było przejechać całą Moskwę „szagom”. Milicjonierów jak mrówków. Na blokach mieszkalnych propagandowe hasła
- za to, niektóre ulice szerokie na trzydzieści pasów ruchu!
Na Sokolnikach spotkałem kolegów z firmy. Był piątek, powiedziano nam, że „tamoznia” (Urząd Celny) nie rabotajet. Trzeba czekać do poniedziałku. Siedmiu nas było, będzie wesoło pomyślałem. Idziemy w miasto. Siedliśmy w metro, jedziemy do centrum. Koleżka już bywały, zaproponował dobry „Restoran”. Ludzie radzieccy w metrze byli bardzo komunikatywni. Siedmiu drabów wzbudzało ciekawość. Koledzy byli ubrani w mundury. Wylądowaliśmy na placu Dzierżyńskiego. Pomnik „Gieroja” na 7 pięter ze spiżu. Przy placu hotel „Maskwa” w hotelu restoran na ostatnim piętrze. Weszliśmy.
Pojedli, popili i „parazgarywali”. Podczas konsumpcji i razgaworów usłyszałem zdarzenie jakie spotkało jednego z naszych kierowców w Moskwie. Czy była to prawda? Nie mi oceniać, jedynie, św. pamięci dyr. Kowalikowi, bo ponoć nawet polska ambasada w Moskwie musiała interweniować w tej sprawie. Albo któryś z kolegów mógłby potwierdzić lub zaprzeczyć tej prawdzie czy fikcji, jeśli słyszał o tym?
Otóż, kierowca (podobno z Bolesławca?) który, będąc w Moskwie, w pewnym hotelu, tak się naj… pił, że gdy pęcherz dał mu sygnał, że się przeleje wstał, od stolika i nasikał na oczach zgromadzonych konsumentów pod palmę stojącą w ogromnej donicy pod oknem restauracyjnej sali. Po tym wyczynie zwinęło go trzech gości. Na protesty kolegów z którymi biesiadował, jeden z interweniujących zapytał protestujących; „Czy mają ochotę na wczasy pod słońcem Kołymy?
Biesiadnik ze słabym pęcherzem i głową - podobno? jako jedyny, chodził ubrany w długi, skórzany płaszcz kupiony u „żyda” w Hamburgu.
Urwaliśmy się, od głośnego już gremium z kolegą, który wydał mi się równy, tak z wyglądu jak i obycia. Wracamy na Sokolniki. Idąc w miasto zauważyłem coś, co będzie weselsze jak żłopanie „fikołków” – nawet w hotelu na placu Dzierżyńskiego. Podzieliłem się po cichu ze swoim planem z Bogdanem (Balcerzak), bo to on był moim nowym kolegą, komunikując mu mój plan.
W parku na Sokolnikach, stały co kilka metrów przy alejkach, kioski z pamiątkami, a w nich statuetki „Leona” i innych tuzów bolszewizmu, masa książek i takie tam podobne barachła, ale i… prześliczne „predawczyce”. Idąc z powrotem w stronę aut, zatrzymaliśmy się przy jednym. W środku ładna mało ładna - śliczna! Jak modelka dziewczyna. Zaczęliśmy z nią rozmawiać i żartować. Znam trochę rosyjski, małe podstawy nauczone przez „Babcię” w porządnej podstawówce i ten od repatriantów ze Wschodu - rówieśników, z którymi się przyjaźniłem, a jakich było dużo w moim miasteczku.
Od słowa do słowa, zaprosiła nas do środka kiosku, ciasno tam było, ale bardzo przyjemnie. Zawołała z sąsiedniego koleżankę. Rozmowa potoczyła się wartko – nawet znalazła się butelka samogonu co ciekawe, w butelce z nalepką polskiej „Wyborowej”. Inne „bukwy” to i lepiej ten samogon smakował. Gdy skończył się czas handlu, zaprosiliśmy dziewczyny do pobliskiej restauracji na kolację. Zgodziły się chętnie, prócz tego, zaproponowały być naszymi przewodnikami po Moskwie.
W restauracji po zjedzeniu kolacji zaczęły się tańce. Gdy zabawa zaczynała się dopiero rozkręcać kelnerki zaczęły sprzątać ze stołów i powiedziały nam, że o godz. 23.00 zamykają, bo: „Ty dołżeń zawtra pojti na rabotu!”. Opiekuńcze takie były.
Jedna z naszych przewodniczek, zaproponowała przeniesienie się do jej mieszkania.
Zrobiliśmy zapasy i taksówką pomykamy do celu. Po „małej godzinie” jesteśmy na miejscu. Wielkie blokowisko. Wjechaliśmy na któreś piętro. W mieszkaniu czysto, podłogi gołe, dywany na ścianach.
Trzy pokoje, kuchnia, łazienka i balkon. O wiele większy metraż jak Polski. Nina, bo takie imię miała naszą gospodyni, „wkluczyła patifon” i zabrały się z koleżanka za przyrządzanie zakąsek.
Spoglądam na Bogdana z uśmieszkiem z zaistniałej sytuacji...
Moskwa - Sokolniki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz