Rozdział 3
Nadszedł czas edukacji
W Drewnicy skończyłem porządną podstawówkę.
Nauczycielami byli autochtoni z którymi łatwiej było się porozumieć po niemiecku. Jedynie rosyjskiego (od trzeciej klasy) uczyła nas p. Wiktoria Kłosiewicz. Chociaż nie lubiliśmy tego języka - „Babcię” bardzo, za śpiewny akcent i barwne opowieści o Sankt Petersburgu...
p. Lange
(drugi z prawej w drugim rządku)
Rozdział nie o początku historii, ale o początku wszystkiego, co mnie ukształtowało - choć wtedy nie miałem o tym pojęcia. Gdy człowiek ma 7/8 lat, świat dopiero się przed nim otwiera, a większość wrażeń chłonie jak gąbka, bez filtrów i filozofii. Dopiero później życie zrobi z tego mozaikę.
Nasza droga zaczyna się od narodzin i prowadzi w wiadomym kierunku. Po drodze mijamy coraz to nowe pejzaże. Warto iść im naprzeciw z radością, nie ze strachem - bo lęk przed nieuchronnym jest jak próba zatrzymania rzeki. A rzeka, jak wiadomo, nigdy nie przestanie płynąć.
Krótko i bez wdawania się w szczegóły. Każdy z nas składa się głównie z wody - około 75%, u noworodków nawet więcej. Do tego dochodzą związki organiczne oparte na węglu oraz całą resztą składników nieorganicznych - czyli, mówiąc dosadnie gówna. A że gówno nie tonie, to pływa na powierzchni tego życiowego rosołu i wypływa z człowieka, kiedy śluzy nie trzymają.
Dlatego typ jak ja bluzga tym, czym jest wypełniony. Co widać, słychać i czuć.
Dlatego typ jak ja bluzga tym, czym jest wypełniony. Co widać, słychać i czuć.
Platon twierdził, że ciało jest „więzieniem duszy”. Więc taki jak ja nad duszą nie panuje, jedynie Bóg ma nad nią pieczę. To, czym tu emanuję i emanował będę jest więc sprawą boską. Proste.
Któregoś dnia dziadek odłożył fajkę, spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi i powiedział:
- Idziemy na ryby. Ale najpierw robaki. I tu zaczynał się rytuał, który dla gluta był niemal wyprawą w głąb ziemi.
W sadzie, przy rowie, było dziadkowe, robacze Eldorado - miejsce, gdzie ziemia była ciemna, tłusta, pachniała wilgotnym lasem, choć do lasu daleko. Dziadek wbijał szpadel z takim spokojem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie - dla mnie to było odkrywanie magicznych stworzeń, skręcających się jakby chciały powiedzieć: „A dajcie że nam spokój!”
Wydłubywałem robaki - jak nazywał te żyjątka dziadek, do poniemieckiej puszki po ziołach, glisty się wiły, a ja byłem dumny jak cholera - oto, uczestniczę w czymś dorosłym.
Nie rozumiałem jeszcze, że to była lekcja cierpliwości, życia i przede wszystkim więzi.
Nie było poradników, psychologów od wychowywania takich brzdąców jak ja, ani internetowych mędrców, co to wiedzą lepiej, jak masz żyć. Rzeczywistość była taka, że ścieżki robiło się samemu, zakręty podejmowało na wyczucie. Dziadek nie wykładał mi teorii, nie tłumaczył metafor. A jednak, idąc za nim z puszką glizd, uczyłem się więcej niż później w niejednej szkolnej klasie.
Uczyłem się, że: żeby coś złowić - trzeba najpierw się ubrudzić, że cierpliwość nie jest cechą, tylko ćwiczeniem, a ludzie, którzy nic nie mówią, potrafią przekazać najwięcej.
Doświadczenia z dzieciństwa nie czynią świętym. W życiu miałem niejedną przepaść pod stopami, nie raz zboczyłem z drogi, potknąłem się, nieraz walnąłem łbem o kant istnienia. Ale te momenty pod płotem, przy glizdach, z dziadkiem, wracają niespodziewanie i przypominają, że nawet jak się człowiek pogubi, to w środku coś zostaje - taki kompas, który wskazuje - znasz drogę, sam ją kiedyś widziałeś.
Dziś, kiedy patrzę wstecz, widzę, że to wszystko - dziadek, glizdy, ryby, ziemia pod paznokciami - było takim cichym prologiem. Intro do historii człowieka, który musiał kilka razy pobłądzić, żeby zrozumieć, dokąd właściwie zmierza. I chyba o to chodzi: nie o doskonałość, tylko o drogę. A ta moja zaczęła się tam - pod płotem, z puszką wijących się żyjątek - dziadkiem, który nigdy nie mówił „zobaczysz, kiedyś zrozumiesz”. A jednak... zrozumiałem.
Dziadek Józef próbował zrobić ze mnie wędkarza. Żebym - jak mawiał - łapał TAKE RYBY! Chciał też zarazić mnie miłością do pszczół. Miałem wtedy osiem, może dziewięć lat. Dziadek był namiętnym moczy kijem i zapalonym pszczelarzem, ale jego próby wychowawcze szybko wzięły w łeb. Kop w siedzenie, którym uraczył mnie po tym, jak złamałem mozolnie wyszukiwaną - przez dziadka - leszczynową szczytówkę, definitywnie zakończył proces wdrażania mnie w świat wodnej fauny.
W pasiece sukcesów ze mną też nie było. Pszczoły tak mnie pogryzły, że omijałem ule szerokim łukiem. Ale jak miało być inaczej, skoro co wieczór odprowadzałem - na oklep - konie wujka Kazika nad Wisłę do kopla i śmierdziałem końskim potem. A pszczoły, jak wiadomo, mają do tego zapachowego bukietu stosunek mocno negatywny. Po tym wszystkim nabrałem awersji do wszystkich ludzi chodzących z kijami - nawet inwalidów. A widząc człowieka z kijem nad wodą, dostawałem dreszczy.
Lata mijały. Kiedyś w Rimini patrzyłem, jak między ciasno zacumowanymi łodziami tubylcy wyciągają ryby na sznurek z haczykiem bez przynęty. Z wody pełnej pływających kondomów, z ciepłego, egejskiego morza, wyciągali stworzenia podobne do węgorzy, tylko że niebieskie. Italia - co tu tłumaczyć.
Minęło kolejnych kilkanaście lat i los pogonił mnie daleko, w dzikie rubieże Ontario. A wiadomo - Kanada pachnie nie tylko żywicą - rybami również. Mnóstwem ryb. Moim pierwszym zakupem w Kanadzie była wędka z kołowrotkiem m-ki Shimano, polecona przez zasiedziałego tu ziomala. Pierwszą rybą, jaką wyciągnąłem, był ogromny - w mojej wyobraźni - szczupak. Radość była wielka, bo „w każdym mężczyźnie drzemie łowca”. Rozczarowanie przyszło później, przy patroszeniu, kiedy okazało się, że ta bestia nie ma pęcherza pławnego - takiego jaki mają ryby w Polsce. Pomyślałem: „Fałszywka”. Dopiero potem wytłumaczono mi, że wszystkie rzeki spływające na północ - do Hudson Bay takimi „fałszywkami” stoją.
Dziś śmieję się z siebie i z mojego dziadka (świeć Panie nad jego duszą), który czuł w kościach, czy będą brały. Bo dla niego wędkowanie nie było hobby. To była namiętność.
Pamiętam dzień, kiedy szukaliśmy odpowiedniej leszczynowej witki. Dziadek wlazł w krzaki, zaklął okrutnie, bo wszedł z krowim plackiem na portkach - tam, gdzie na nich siadał. Potem, dla zachowania honoru, twierdził, że „z ofiarności”. A ja do dziś wiem, że z gapiostwa.
Uzbroił mi wędkę w żyłkę oraz hak rozmiaru zbrodni.
Do tego korkowy spławik pomalowany olejną na czerwono (Stalin żył jeszcze) taka moda była.
Poszliśmy nad Kanał, dotarliśmy na pomost przy którym cumowały statki do Gdańska - jedyna łączność z szerszym światem. Długi na kilkanaście metrów, wychodził poza trzciny.
Dziadek wydał wyrok - "zostaniesz tutaj" gdy tylko noga moja na pomoście stanęła.
Zrozumiałem, że oto stałem się ofiarą spisku. Moja ostoja - babcia Antosia została w
chałupie, Dziadek zaś upatrzył sobie koniec pomostu, gdzie jest głęboko i ryb pewnie
zatrzęsienie, a ja zostanę samotny przy płachetku wolnej wody o głębokości do kolan.
Zdrada!
- Tymczasem dziadek nawlókł mi na haczyk robaka i pokazał, jak się wędka operuje. Nie
przypadkowo napisałem "nawlókł", bo Dziadek zwykł wbijać gliździe haczyk w okolicy
odbytu (a może głowy?), po czym starannie i precyzyjnie przewlekał go do samej głowy
(a może odbytu). Tak nawleczony robak nie miał szans najmniejszych na jakikolwiek
ruch, co jednak w czasach, tamtej wyjątkowej rybności wód nie miało najmniejszego znaczenia.
Dziadek nie doszedł jeszcze do połowy pomostu, gdy mój korek, pomalowany olejną
zaczął sunąć w kierunku trzcin. Nie powiem, że zaciąłem bo bym skłamał. Dziadek, w
swojej niewierze w drzemiący we mnie potencjał, nie uznał za stosowne poinformować
że się zacina. Wyjąłem więc wędkę z wody. Na końcu... dyndał okonek więc rozdarłem się,
żeby Dziadek wrócił, bo złapałem rybę! Dziadek wrócił, zdjął okonka z haczyka. Nie był to
zabieg prosty, gdyż okoń nie zacięty w odpowiedniej chwili zwykł nawlekać się na haczyk
tak, jak dziadek nawlekał robaka. A co dopiero okoń nie zacięty w ogóle!...
zabieg prosty, gdyż okoń nie zacięty w odpowiedniej chwili zwykł nawlekać się na haczyk
tak, jak dziadek nawlekał robaka. A co dopiero okoń nie zacięty w ogóle!...
Miejsce okonia na haczyku zajął kolejny robak, wędka została zarzucona, dziadek
ruszył na koniec pomostu i znów w jego połowie zawrócił, by uwolnić mnie od kolejnego
pasiastego żarłoka. I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze... Dokąd się glizdy nie skończyły.
Przez całą drogę powrotną dziadek nie odzywał się słowem. We mnie zaś... kipiała
radość, bo oto będąc pierwszy raz na rybach z tuzem rodziny w wędkarstwie, pokazałem nie
chcący dziadkowi klasę. Temu dziadkowi, który łowił karpie i liny w ilościach
chcący dziadkowi klasę. Temu dziadkowi, który łowił karpie i liny w ilościach
nieprzebranych, a raz nawet złowił suma, rozmiaru dużego prosiaka!
W pn. Ontario jest piękna, malowniczo położona rzeka, nazywa się Groundhog a w niej,
czego dusza łapacza zapragnie. Od okonia, poprzez różnego rodzaju pstrągi, sandacze po...
no właśnie! Sturgeona (w narzeczu miejscowych) a po polsku jesiotra.
no właśnie! Sturgeona (w narzeczu miejscowych) a po polsku jesiotra.
Złapanie i wyciągnięcie tej ryby na brzeg, można porównać do... "podrywu" i
osiodłania od dawna wybranej i ubóstwianej dziewczyny.
Piękna sprawa!
Mój rekord, to 17+14 kg. 2 osobniki tego gatunku:
Dziadek był człowiekiem który nie potrzebował wielkich słów. Rzadko tłumaczył, częściej pokazywał. A ja, jak każdy szczyl, niby słuchałem, niby nie - dopiero po latach człowiek docenia proste lekcje.
Dziadek Redlich



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz