Rozdział 14
Koniec ujeżdżania "Fabryką Hałasu" w Śremie: (pyry gadajum: "Śrym" i
"w andrejce na ryczce stojum pyry w tytce".
Po kilku trasach na BW tym ustrojstwem, zdecydowany byłem spalić prawo jazdy.
Jadąc tym szmelcem, wkładałem sobie papierosy w uszy aż do błędnika, bo tak silnik łomotał.
Jeżdżąc przez Turcję do Iraku czy Iranu trzeba było wspinać się na najwyższe szczeble swojego doświadczenia i odwagi by wrócić w całości do domu. W tym aucie czułem się jak kij wbity w asfalt - nijak niepasujący, był to pierwszy krok do tego, by stać się kimś innym. Kimś, kto zacznie dążyć do czegoś więcej niż tylko przeżyć dzień i dwa następne. Mężczyzna to nie ten, który się nie boi, ale ten, który robi swoje mimo strachu. Przez lata pracy, wyczaiłem, że czasami auto potrafi wyczuć kierowcę lepiej niż kierowca auto.
Załadowana przyczepa była o1/2 cięższa od samochodu. Konstruktor tego szmelcu winien smażyć się w przysłowiowym piekle i sam podkładać opał pod kocioł by mu smoła nie zastygła.
Ktoś, pokaźną sumę musiał dostać od producenta, że takie badziewie kupił - dla firmy w której kierowcy muszą tygodniami pracować takim szmelcem, ale co takiego "kogoś" obchodzą warunki pracy kierowcy - kupił i już, a kierowca chcąc - jako tako żyć lepiej, to tym szmelcem jeździł będzie. Liczy się kasa.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz zrozumiałem, że dorosły nie zawsze ma rację.
Może wtedy, gdy nauczyciel wymierzył karę całej klasie za coś, czego nikt nie zrobił.
Może wtedy, gdy ktoś nazwał nas „chamy”, bo błoto z podwórka weszło do szkoły razem z nami.
W każdym razie to w szkole po raz pierwszy poczułem w sobie sprzeciw.
Nie bunt dla buntu.
Sprzeciw wobec niesprawiedliwości. To zostało ze mną na całe życie.
Na moje szczęście, przenieśli mnie do nowo otwartej zajezdni w Słubicach. Wysłali z trzydziestoma innymi kolegami po odbiór nowych Mercedesów. Jedziemy do Niemcowa po pierwsze w firmie "PEKAES" Auto Transport SA (zmienili nazwę w stanie wojennym - bojąc się, że w jakimś kraju na zachodzie, zarekwiruje auta z ładunkiem - mniejsza o kierowcę - za Gierkowe długi).
Wörth RFN
Odbieramy 30 ciągników Mercedes
(stoję, trzeci z lewej)
Odbieramy 30 ciągników Mercedes
(stoję, trzeci z lewej)
# 2
Połowa kierowców - druga, naczalstwo łase na 120 marek.
(kucam, pierwszy z lewej)
Miłość do zawodu kierowcy to zwycięstwo wyobraźni nad inteligencją. Owszem, było się w tzw. sile wieku co okazywałem pracą (dla firmy) myślą dla siebie i rodziny i uczynkiem dla bliźnich płci obojga. - Ale, czy wszystko co robiłem dawało mi satysfakcję - śmiem wątpić.
Paskudny, kredowy osad w czajniku, powszechnie znany nam jako "kamień", jest bardzo uparty i trudny do usunięcia. Najlepszym rozwiązaniem byłoby wyrzucenie czajnika i kupienie nowego – prawda? Słuchając wywodów kolegów z firmy przy zabawach szkłem w błońskim, słubickim, śremskim firmowych hotelach o pracy, bywałem zażenowany ich opowieściami w których było więcej zgryzot jak sukcesów. Przeżywać te same fakty można różnie pracując dla tej samej firmy. Jeden ma większą wyobraźnię inny minimalną, ale by upiększać to co było szare – dla mnie i wielu, wielu kolegów, mija się z celem.
O co biega? Właśnie o to, że, i owszem, zarabiało się o wiele więcej w PEKAES jak w reszcie państwowych przedsiębiorstw kraju nad Wisłą, bo były diety w twardej walucie tyle tylko, żeby tej diety nie przeznaczać na to, na co była przeznaczona, trzeba było prowiant zabierać z domu, a jak pamięci nie naruszył Altzheimer (lepiej mieć Parkinsona i trochę wylać, jak Altzheimera i zapomnieć wypić!) to wiadomo jakie zaopatrzenie bywało – albo i nie – wówczas dostępne na półkach w handlu uspołecznionym; „nagie haki”, sól i ocet. Jedynym rozwiązaniem na te „bolączki” było mieć znajomego gospodarza na wsi. Jechało się z jakimś trunkiem zakupionym w „Baltonie” lub Pewexie i odpowiednią kasą do chłopa, z autopsji wiem, że 50 marek wystarczało. Mordowało się stukilogramowego „parszuka” na miejscu i rodzina głodna nie chodziła, a i w słoiki miała żona co zawekować.
Mała dygresja;
Tak więc kierowca PEKAES był zdany na siebie w dbaniu i zdrowie tak psychiczne jak i fizyczne.
Co do formy fizycznej, też o nią dbałem. Nie trzeba dożo by być w tym zawodzie sprawnym. Wystarczy kawałek linki celnej – jako skakanka. Sto skoków i 50 pompek (nie musisz robić tyle – na początek, zrób tego 10%) podczas gotowania kartofli na obiad utrzyma cię w formie – tylko, nie możesz być leniem!
Każdy kierowca PEKAES miał swoje metody na robienie kasy, ja oczywiście też.
Po wyjściu z tego przybytku, tubylcy patrzą na nas jak na atrakcje. Po chwili ich nie ma. Jeszcze chwilę walczymy z ogarniająca nas błogością – sprawdzając nasze nowe, czyste ciała, bez żalu zostawiając stare powłoki w łaźni.
(kucam, pierwszy z lewej)
Nie będę ukrywał, że miałem pewne obawy przed tym pierwszym dla mnie rejsem w dzikie kraje demonizowanie opowieściami bywałych tam kolegów, ale - pomyślałem sobie, nie święci garnki lepią – pojedziesz, zobaczysz, będziesz wiedział! Najważniejszym jest nie szarżować. Na kursie PZM (Polski Związek Motorowy było coś takiego) w Gorzowie Wlkp. gdzie uczęszczałem na kurs pierwszej kategorii prawa jazdy w 1967 roku, wykładowcą był p. Jurgiel, bardzo przyzwoity gość z ogromnym doświadczeniem zawodowym wykładający nam zasady ruchu i budowy pojazdów od szerokości i głębokości siedzeń dla poszczególnego pasażera włącznie. Pamiętam do dziś, że siedzenie dla pasażera winno wynosić 40 cm x 60 cm. Śmieszne – co? Pamiętam także jakie zadał nam zadanie domowe które brzmiało: Co to jest silnik spalinowy? Na następnych wykładach (nie było Internetu!) kursanci snuli różniste dywagacje, a odpowiedź była jedna: silnik spalinowy jest mechanizmem zamieniającym ciepło na pracę - proste! Zapamiętałem te twierdzenie na całe życie. Podobnie jak inne p. Jurgiela zalecenie: „Jedź tak, byś ZAWSZE panował nad pojazdem”.
Miłość do zawodu kierowcy to zwycięstwo wyobraźni nad inteligencją. Owszem, było się w tzw. sile wieku co okazywałem pracą (dla firmy) myślą dla siebie i rodziny i uczynkiem dla bliźnich płci obojga. - Ale, czy wszystko co robiłem dawało mi satysfakcję - śmiem wątpić.
Może inni nie są tak wylewni jak ja, lecz pośród róż życia bywały i zbędne chwasty, nie do wytępienia (ustrój, stosunki międzyludzkie, "derechsja" - pracownik), a mogłoby być całkiem normalnie – po ludzku.
O co biega? Właśnie o to, że, i owszem, zarabiało się o wiele więcej w PEKAES jak w reszcie państwowych przedsiębiorstw kraju nad Wisłą, bo były diety w twardej walucie tyle tylko, żeby tej diety nie przeznaczać na to, na co była przeznaczona, trzeba było prowiant zabierać z domu, a jak pamięci nie naruszył Altzheimer (lepiej mieć Parkinsona i trochę wylać, jak Altzheimera i zapomnieć wypić!) to wiadomo jakie zaopatrzenie bywało – albo i nie – wówczas dostępne na półkach w handlu uspołecznionym; „nagie haki”, sól i ocet. Jedynym rozwiązaniem na te „bolączki” było mieć znajomego gospodarza na wsi. Jechało się z jakimś trunkiem zakupionym w „Baltonie” lub Pewexie i odpowiednią kasą do chłopa, z autopsji wiem, że 50 marek wystarczało. Mordowało się stukilogramowego „parszuka” na miejscu i rodzina głodna nie chodziła, a i w słoiki miała żona co zawekować.
Mała dygresja;
Jadę późnym wieczorem ze Słubic z ładunkiem z zagranicy gdzieś na Śląsk (mieszkaliśmy w Lubinie). Zaraz za krzyżówką na Świecko, w lesie widzę w światłach stado saren – w hamulec! – niestety, jedną potrąciłem śmiertelnie. Co z trupem zrobić? Jedynym miejscem był zbiornik paliwa gdzie mogłem zwłoki położyć, a pamiętając myśliwskie opowieści Bronka Paluszczaka (był myśliwym), który dojeżdżał „na skoka” do emerytury – w tym kilka razy ze mną, że jeśli koziołek to trzeba go pozbawić męskości i poderżnąć gardło. Zrobiłem to drugie, bo kozy kastrować nie było potrzeby. Kawałkiem linki przywiązałem zdobycz do ramy. Nawet nie była widoczna dla postronnego. Zaparkowałem w „mojej” zatoce prawie pod oknami bloku. Trofeum do worka i w progi rodzinne.
Sprawienie poszło mi w łazience nad wyraz sprawnie bo był to nie pierwszy raz (z łanią było o wiele więcej zachodu). Kilka dni później, podczas „pogaduch” w kuchence słubickiego hotelu, jeden słoik posłużył jako zakąska. Koleżkowie pytali co to za frykas i skąd? Aaa – to, to dzieło mojej połówki, jak nie ma co robić to bierze flintę na plecy i zawsze coś upoluje – zaspokoiłem koleżków ciekawość.
Tak więc kierowca PEKAES był zdany na siebie w dbaniu i zdrowie tak psychiczne jak i fizyczne.
W trasę zabierałem zawsze dwa baniaki gazu (jeden służył jako kuchenka, a drugi – pusty, służył do bezpiecznego wwożenia do krajów z prohibicją 4,5 litra spirytusu – dla zdrowotności. 5 kg „pyrów”, makarony, kilkanaście słoików z żoninymi potrawami, różnych konserw i – zależało od trasy, chleba. Jadam od zawsze tyle by żyć, a nie żyję by jeść więc z taką ilością wiktuałów łatwo przeżywałem wojaże.
Każdy kierowca PEKAES miał swoje metody na robienie kasy, ja oczywiście też.
Jazdy na Zachód owocowały tym, że Królak w nich partycypował tzn. kupowało się w jego magazynie to na co był zbyt, a prawie wszystko miało zbyt w ówczesnej Polsce - poczynając od wranglerów, ortalionów, koszul non-iron i wszelkiego badziewia modnego wówczas w dodatkach do rancza ZSRR jak i w nim. Miałem na te fanty kupca w Mińsku – wystarczył telefon, przyjeżdżał na parking i uprawialiśmy tzn. barter, ja mu fanty, a on mi złoto. Był uczciwym człowiekiem. Bardzo lubił piwo Heynekena.
Jadąc zaś na Bliski Wschód bylo bardziej rentownym, bo jedynym alkoholem dostępnym za Saddam w Iraku był Arak – 12-% ulepek z daktyli.
W granicznej Pewexie w Cieszynie, zaopatrywałem się w dwa kartony spirytusu (24 szt. litrowe butelki), by gdzieś na parkingu pod Čadca – na Słowacji - przeładować zawinięte w służbową marynarkę i inne ciuchy towar do baniaka z wodą pod zawieszonym pod paką (miał odkręcany dekiel z uszczelką). Towar ten miał niebywały popyt na polskich budowach w Iraku. Gdy się podjeżdżało pod baraki z polskimi budowlańcami Elektrimu czy Mostostalu, rejwach się robił taki, jakby papież odwiedzał budowę:
„Baltona przyjechała” – wrzeszczeli spragnieni „radości” ziomale!
Walory uzyskane za „radość” pozwalały na inne zakupy np. herbatę jaka w Urfie i Kazan (Turcja) dawała 100% przebicia. 2, 3 worki przebijały firmową dietę.
W Stambule było na grubsze zakupy, trzeba było się udać z azjatyckiego Haremu na przeciwległy, europejski brzeg Bosforu promem by zrealizować zamówienia w postaci; kożuchów, kurtek i płaszczy skórzanych – na miarę!
Zawsze, na europejskiej stronie Bosforu, zanim udałem się na zakupy, odwiedzałem znaną mi Hammam – turecką łaźnię parową, super wynalazek sprzed wieków. Odświeża skórę i umysł niezależnie od ilości IQ.
Spróbujcie przy okazji. Polecam!
Nie było wówczas nic lepszego po rejsie na Bliski Wschód czy Iran, jak wejść głębiej w rytuały tubylców. Wszechobecni naganiacze i sprzedawcy w butikach głośno zachwalający swój towar, uliczni sprzedawcy smakowitego pieczywa obsypanego sezamem, owoców i orzeszków, czyścibuty, chłopcy roznoszący na srebrnych tacach małe szklaneczki z herbata. Wydawać by się mogło, że wszędzie tam panował chaos, ale to nie prawda bo przecież to tylko ja nie mogłem na początku się w nim odnaleźć. Każdy z tubylców zna w nim swoje miejsce, swoją rangę, swoje zadanie do wykonania i wykonuje je – trzeba przyznać świetnie, szybko i sprawnie.
Za którymś razem, łażąc z koleżka po tym chaosie w wąskich, oddalonych od głównych arterii przecznicach, tam gdzie nie spotyka się prawie turystów, gdzie na uliczkach bawią się umorusane dzieciaki, a w warsztatach rymarskich i szewskich produkowane są wyroby, które sprzedawane są nieopodal w nastawionych na odbiorcę sklepach. Zaproponowałem koledze łaźnię. Miał pewne opory, ale uległ. Mała, zakamuflowana, wybitnie nastawiona tylko na obsługę miejscowej klienteli, z osobnym wejściem dla mężczyzn i kobiet.
Chciałem wleźć pod opiekę wyglądających z wejścia dwóch solidnej postawy Turczynek okutanych w ręczniki, ale te – z jazgotem, pokazały nam wejście inne. Zrezygnowaliśmy z uporu i wleźliśmy tam gdzie nas skierowały te rosłe babską.
Zostajemy porwani przez trajkoczącego Turka. O żadnej dyskusji nie ma mowy. Na migi pokazują kabinę gdzie mamy się rozebrać. Po wyjściu z kabiny – nadzy, zostajemy sami w pomieszczeniu, w którym z wyłożonych marmurem ścian, zaopatrzonych w metalowe kraniki płynie gorąca i lodowato zimna woda i, nie wiadomo skąd pojawiają się kłęby pary. Po kilkunastu minutach parówy zostajemy wyszorowani gąbkami niczym papier ścierny do rdzy, i znów na przemian; porcja ciepłej i zimnej wody oraz mycie połączone z masażem. Czuję, że rzeczywiście zostałem ulepiony z gliny. Każdy ucisk, który aplikuje mi rosły Turas jest mocny i nie ma nic wspólnego z delikatnością.
Zmiana pozycji zapowiadana jest głośnym i bolesnym klapsem w pośladek. Ze zgroza obserwuję zostająca na rękawicach naszych oprawców skórę. Potem masaż. Czuję się jakbym stał się ofiarą operatora sieczkarni połączonej z prasa, który powoli metodycznie rozgniata moje jestestwo...
Niemniej jednak, czuję się jak w raju. Wystarczy tylko zamknąć oczy by poczuć się jak jakiś sułtan. Wokół marmury i szum wody, a wyobraźnia podsuwa resztę; piękne ciuchy, wonne olejki, liście palm i nałożnice...





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz