Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

niedziela

Zaszczytny obowiązek

 W październiku, za panowania Wiesława, upomniała się o mnie armia.
Wcielili mnie do RWNCz (ruchome warsztaty naprawy czołgów) jako mechanika regulującego nr. specjalności 44. Ale(le)je WP, Szczecin-Głębokie.

Po unitarnym w 16. półku piechoty zmotoryzowanej (po sąsiedzku). Wynoszeniu peta na kocu 30 km. na poligon. Jako kierowca z II kat. prawa jazdy, dostałem fuchę, zostałem postawiony do dyspozycji zastępcy dowódcy 12 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej im. Otokara Jarosza (narodnyj gieroj CSRS) pułkownika Skowronka (był zastępca, do spraw technicznych). Byłem jego osobistym kierowca (jak stangret hrabiego za sanacji).

Jako ciekawostka; dowódcą dywizji był Jaruzelski, widywałem go często, a raz z jego żoną na mojej przysiędze.

Mój szef okazał się przyzwoitym człowiekiem, nie miałem z nim żadnych pierepałek - ani, on ze mną. Zadanie moje polegało na wożeniu szefa z jego domu na Pogodnie do Dywizji, po inspekcjach i na dziwki.

Także rodzina starego korzystała z mych usług. Żona + dwie córy (studiowały na AM).

Boss nie był za tęgim opojem, ale też i nie gardził. Lubiłem go za specyficzne poczucie humoru. Wabił mnie „Robaszku” – zresztą, do wszystkich niższych rangą podobnie się zwracał.

Normalny dzień, zaczynał mi się o godz. 7. rano, nie obowiązywała mnie pobudka, ani żadne tam wojskowe głupoty.
W RWNCz służyło 45 szwejów + dowódca – pułkownik, zastępca – major, politruk – Wojtun (pociecha jakich mało w życiu spotkać można), dwu kapitanów dowódców drużyn mechaników i zbrojmistrzy. No i oczywiście matka jednostki – szef kompani – plutonowy Jerzy Jurek.

W RWNCz jedynie spałem i garażowałem. Patrzyło bractwo z jednostki na mnie z zazdrością. Nikt do mnie nie skakał woziłem przecież "bat" na ich dupę.
Nie pyszniłem się tym faktem, starałem się być koleżeński i uczynny. Żyłem z kolegami po przyjacielsku. Każdy z nas był tu przecież z przymusu.

Po porannych „oblucjach” (na śniadanie nie chodziłem) siadałem w wymyta i zatankowaną (chłopaki dbali o to, bo zawsze pod siedzeniem była flacha „zielska”) Warszawiankę i gnałem pod wille starego na Pogodno. Ładował się stary, dziewczyny z tyłu i wiozłem starego do dywizji, a dziewczyny na uczelnię - albo odwrotnie. Stary mówił co mam dalej robić. Przeważnie jechałem po „mamuśkę” (żona „starego”), wiozłem ją do psiapsiulek na ploty. Mówiła mi o której - mniej więcej - skończą pytlować. A ja w miasto (trzeba z czegoś żyć). Bawiłem się w taryfiarza. Raz WSW zabrało mi kwity (rozkaz wyjazdu). Przynieśli staremu w zębach.

Byłem wyprowiantowany w swej jednostce. Wszyscy kucharze we wszystkich jednostkach dywizji (po pewnym czasie) znali mnie i darzyli „uczuciem” - oczywiście, nie za darmo, „Łzy Sołtysa” miały swoją wymowę. Nie jeździłem głodny, zawsze „cuś” na czarną godzinę się znalazło. Nie raz i stary korzystał z mojej spiżarki jak byliśmy dalej od zaplecza, a zgłodniał. 

Słusznej postury był, ważył dobre 120 kg. więc potrzebował paliwa.

Mnie traktował jak lubianego psiaka. Rodzinę jak udzielny książę. Nie było źle, nawet kilka razy byłem zaproszony do „ołtarza”.
Brałem to wszystko jako epizod w mym życiu.

Sport, nie zawsze bywa zdrowym. W 14. miesiącu mej „służby”, przytrafił mi się głupi wypadek. Na hali gimnastycznej, przy wygłupach skręciłem nogę w kolanie. Dwa miechy w wojskowym szpitalu na Skargi. Straciłem łękotki, poznałem za to milutką dziewczynę. Była na praktyce ze szkoły pielęgniarskiej na Orła Białego. 

Po rekonwalescencji komisja lekarska uznała, że wystarczy tych „zaszczytów” (zasługa „mamuśki"), była nawet raz u mnie z wizyta w szpitalu. Miła kobitka, tak mi „matkowała” troszeczkę. Dali kat. D i zwolnili do cywila.


po lewej