Często (jako kierowca trucka) bywałem na "Milłokach" - od Central Park po Belmont. Z mijającym czasem, widywałem coraz więcej pustych lokali z tabliczkami „do wynajęcia”. O ich polskości świadczyły jedynie resztki szyldów i napisów na szybach.
Dawno już tam nie byłem i niestety... już chyba nie będę.Domyślam się, że dziś na Jackowie pozostało niewiele polskich biznesów.
Ostatnim razem tam będąc, były tam zaledwie dwie restauracje i kilka sklepików.
Pamiętam, jak któregoś ranka gdzieś około 2000 roku jechałem przez Jackowo i zobaczyłem dzieci idące do szkoły - sądząc po karnacji, nie było wśród nich ani jednego polskiego dzieciaka. Wtedy, uzmysłowiłem sobie, że ta polska dzielnica się zmienia, że straciła swój polski charakter. Przez ostatnie lata, ta najbardziej rozpoznawalna, po nowojorskim "Drinkpoincie", polska dzielnica w pn. Ameryce, przestała być symbolem Polonii. Polskość w niej wymarła. To smutne co się stało z Jackowem. Bywałem tam często, wszystko rozwijało się rosło na moich oczach. Ostatnim razem tam będąc, widziałem zaledwie jeden polski biznes, na rogu Central Park i Milwaukee, taki trochę niby bar, niby knajpę.
Na Jackowie zawsze panował polski duch. Wielu rodaków spotykało się tam w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wzajemnie sobie pomagali, szukali pracy. Kowalczyk stworzył tam słynny „Orbit”. Pokazał rodakom, że nie tylko święci garnki lepią. Zaczął się boom na polskie biznesy. Od delikatesów Bacika, wszystko po drodze należało do Polaków. Polacy czuli się tam wówczas jak na Marszałkowskiej lub Piotrkowskiej.
Jackowo zaczęło umierać w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to wybudowano publiczną szkołę podstawową przy ulicy Monticello. Wraz z nowo powstałą placówką sprowadziło się tam wiele rodzin latynoskich. Kiedy Polacy zobaczyli, że mieszkają pośród meksykańskich dzieci i ich rodzin, zaczęli sprzedawać domy i wyprowadzać się z Jackowa. Nie chcieli już tam żyć. Z populacji która w latach osiemdziesiątych sięgała tam liczby 80 tys. zostało zaledwie kilka procent. W większości ludzi starych którzy nie chcieli już się przenosić ze względu na wiek. Tam nigdzie nie musieli dojeżdżać, wszystko było dla nich w zasięgu ręki, nie mówiąc już o tym, że wszyscy doskonale się znali.
Ich ostoją był od zawsze kościół św. Jacka. To od niego pochodzi nazwa dzielnicy. Ale i kościół odczuwał „polski” kryzys. Ostoja księdza Osucha, który przez 18 lat był proboszczem parafii na Jackowie, gdzie na niedzielnej mszy były tłumy Polaków. Po latach widać było zmianę, wielu rodaków wyprowadziło się stamtąd na stałe w inne rejony Stanów.
Pamiętam, jak pierwszy raz znalazłem się na Jackowie. Spotkałem się wówczas z opinia innych nowoprzybylych, że życie tu jest nic warte. Gdy po jakimś czasie znowu tam trafiłem - parę lat później, ktoś powiedział mi, że przedwojenna chłopska polonia jeszcze ciężej harowała w zakładach przemysłowych Chicago by się utrzymać. Późniejsza, ta wojenna, chciała jak najprędzej znaleźć swoje miejsce w nowym kraju i jak tylko mogła tak dokształcała się by nie znaleźć się na dolnych szczeblach drabiny społecznej. Dla kobiet celem było zostać urzędniczka, dla mężczyzn członkiem średniej grupy bosów firmy.
Późniejsza emigracja - ta polityczno-ekonomiczna z lat 60-80 jak najprędzej chciała zakładać swoje biznesy. Ta ostatnia - solidarnościowa, starała się tylko o jakąkolwiek pracę podrzędne chociaż szczyciła się ukończonymi szkołami i często studiami. Więc nie tylko bariery pokoleniowe dzieliły Polonię. Dzieliły także bariery aspiracji i dokonań. Nie dziwiła wówczas duża nieufność starej Polonii do nowej. Była to jak gdyby zawiedziona miłość i zawiedzione nadzieję pokładane w tych "nowych" Polonusach. Młodych, tych wykształconych, nie interesowało pielęgnowanie polskich tradycji, nie chcieli polepszać wizerunku Polaka w odbiorze amerykańskich sąsiadów. Jak najszybciej chcieli wtopić się z bezkształtna masę Amerykanów. Dlatego w pn. Ameryce Polonia - prędzej czy później umrze śmiercią naturalną.
Ps. Dla tych co znają polysh-englsh, ten wierszyk nie powinien stwarzać trudności w zrozumieniu. Innym - niestety - współczuję.
Dzian and Mery
On się Dzianem nazywał, na nią Mery wołali.
Bardzo starzy oboje, na retajer już byli,
Filowali nie bardzo bo lat wiele przeżyli.
Mieli hauzik maleńki, peintowany co roku,
Porcz na boku i stepsy do samego sajdłoku!
Plejs na garbydż na jardzie, starą picies co była
Im rok rocznie piciesów parę buszli rodziła.
Kara była ich stara, Dzian fiksował ja nie raz -
zmieniał pajpy, tajery i dzionk służył im nieraz.
Za kornerm na stricie przy Dzianowej garadzi,
Mieli parking na dzionka gdzie nikomu nie wadził.
Z boku hauzu był garden na tomejty i kabydż,
Choć u Franka w markiecie mogła Mery je nabyć.
Czasem ciery i plumsy, bananusy, orendzie,
Wyjeżdżała by kupić przy hajłeju na stendzie.
Miała Mery dziob ciężki, pejde też niezbyt szczodrą -
klinowała ofisy za dwa baksy i kwodra.
Dzian był różnie - wakmanem, helprem u karpentera,
Robił w majnach, na farmie, w siopie i u plombera.
Oj, bywało, Ajrysze zatruwali mu dole,
Nazywając go "Greenhorn", lub po polsku "grinolem"
Raz im z frendem takiego się fajtujac dał hela,
Że go kapy na łykend zamknęli do dziela.
Raz w rok na Krysmus lub w Ister się zjeżdżała rodziną.
Z Mejnów Stelą z hazbendem, Ciet i Lolter z Bruklina.
Byli wtedy Dzian z Mery bardzo tajed i bizy,
Nim pakiety ze storu poznosili do frizy.
Boć afera to wielką i tradycji wciąż wierni,
A więc hemy, sosycze i porkciopsy z bucierni.
I najlepsze rozbify i salami i stejki,
Dwa dazeny donaców, kiendy w boksach i kiejki.
Butla "Calvert", cygara - wszak drynk musiał być z dymem,
Kicom popkorn ze sodą albo słodkim ajskrymem.
Często, gęsto Dzian stary prawił w swoich wspominkach
Jak za młodu do grilu dziampnał sobie na drynka.
Oj to gud tajm miał taki, że się trzymał za boki,
Gdy mu bojsy prawili fany story i dzioki.
Albo nieraz w dziulaju brał sandwiczów i stejków,
Potem basem z kompania na bić jechał do lejku.
Tam wypili hajbola, jak to było w zwyczaju
I śpiewali piosenki ze Starego, het, Kraju...
Raz ludziska zdziwieni; "łot se mater" - szeptali,
Że u Dzianów na porciu dziś się bólbka nie pali?...
A to śmierć do ich rumu przyszła tego poranka...
Dzian był polski, ze Lwowa, a Mery Galicyjanka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze mile widziane.
Te niepochlebne również.
Dziękuję.