Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

poniedziałek

Dziewicza podróż


Coś z historii jazd na Bliski Wschód jakich odbyłem... sorry, nie pamiętam ile?
Tę zapamiętałem tak:
Po którymś tam rozładunku koniny na (wspomnianych w poście: L’Orgie parisienne – Paryskich Halach), pojechałem chłodnią w okolice Pontivy w Bretanii, załadować jajka do Ammanu. Pół godziny pod „jajeczną farmą” sprawdzałem w niemieckim atlasie (moja firma map nie dawała, w Polsce takowych nie było) trasę jak tam dojechać? Komputerów wówczas nie było, GPS także. Na pociechę, że sam nie będę się zmagał z dziewiczą trasa na Bliski Wschód, już lądowała pod rampą inna naszą chłodnia z Jaśkiem „Traktorzystą”. Jasiek był repatriantem z byłego Sojuza, dziś Kazachstanu i pracował właśnie jako „traktarist” w kołchozie gdzieś nad jeziorem Bałchasz. Zawsze zapewniał, że ma wszelakie i ogromne „opitinost żyźni” (doświadczenie życiowe). Wszyscy w firmie go znali i bardzo lubili. Błyszczał dowcipem i obyciem. Morowy chłop! Mieszkał na rzut beretem od Słubic. Przyleciał do mnie i pyta, czy byłem może w „Dżardanni”? Nie byłem odpowiadam, ale pocieszam siebie i Jaśka, że „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”. Nie zginiemy! „Nu i tak i prawilno” – stwierdził.

Jaśko pierwszy z lewej



Siedliśmy wspólnie nad mapą, by zorientować się pobieżnie, jak będziemy jechać. Przejścia graniczne wyznaczał karnet TIR w Europie i Manifest od tureckiej granicy. Z Pontivy do Ammanu – przez Polskę (umowa przewoźników TIR stanowiła, że z tranzytowym ładunkiem przewoźnik musi jechać przez kraj, który jest – za przeproszeniem – członkiem tej umowy i właścicielem jednostki transportu – auta). PEKAES był polskim przewoźnikiem, członkiem TIR – tym samym „List przewozowy” francuski i Karnet TIR był ważny tylko do Kapikule (granica Bułgarii z Turcją). Potem wprawdzie był nadal ważny, ale tylko z Manifestem (arabski odpowiednik Karnetu TIR) wypełnionym po arabsku, upoważniającym przewóz ładunku przez tranzytowe kraje arabskie.

Karnet TIR.

Pani Arabistka w Bielsku-Białej, nanosiła dane ładunku z Karnetu TIR na Manifest, który upoważniał ładunek do przekroczenia danej arabskiej granicy i dowiezienie ładunku do odbiorcy. Wyszło nam, że mamy do pokonania około 5500 km w jedną stronę i kilka stref klimatycznych. Nieźle! Poszliśmy zobaczyć jak lądują te jaja. Jaśka już kończyli. 36 palet, na których były kontenery, a w każdym cztery kartony z mniejszymi kartonami. Ważyło to wszystko 18 t. Jasiek odjechał z pod rampy gdzie ja się ustawiłem.

„Po choleru im tyle jajek?” – dociekał Jasiek. Obstawałem przy tym, że król Jordanii – Husajn I (kojarzył mi się z Seanem Connerym) będzie miał urodziny i tort będą piekli dla poddanych. Może i my się załapiemy na uroczystość? Ot, było by fajnie – zaakceptował Jasiek i ostrzegł mnie, że będzie tam bardzo gorąco, pić trzeba dużo, by „organis” działał jak należy (Jasiek był już kilka razy na Bliskim Wschodzie, najdalej w Kuwejcie) i zapewniał mnie, że mimo uzupełniania płynów, sikał będę raz na dzień, bo wszystko wypocę. Pomny tych przestróg kupiłem na pompie plastykowy 10 litrowy pojemnik na picie. Wg rad Jaśka, najlepiej gasiła pragnienie wodą z octem.

Ruszamy
Mieliśmy zamontowane 200-litrowe beczki plastykowe pod naczepami – z kranikiem – do mycia się i mycia naczyń. Beczki napełniało się na „myjce” więc wody starczało. W strachu przed amebą i innym cholerstwem nie nabieraliśmy wody z sieci wodociągowej już w Turcji jedynie, ze źródeł naturalnych, jakich było na trasie z Aksaraju do Adany kilka, w górach Taurusu.
Góry Taurus. Żeby być tu, trzeba było najpierw być tam na dole.

Po załadunku i odpaleniu agregatów chłodniczych (w liście przewozowym zaznaczono by ładunek był przewożony w temperaturze +8oC.) pojechaliśmy na obwodnicę Rennes, gdzie na parkingu "Agip" zjedliśmy kolację i poszliśmy lulu, by raniutko (o godz. 3.00) „strzelić” w stronę Słubic. 1500 km jaki nam pozostał wzięliśmy na raz. Wówczas, były również przepisy wyznaczające czas pracy kierowcy bardzo przestrzegane w RFN np. jednak, to kierowca decydował jak długo pracuje. Przez resztę Francji, Belgię, RFN + dodatek do rancza do Słubic, gdzie na drugi dzień (przyjechaliśmy do Słubic późnym wieczorem) daliśmy papiery do rozliczenia. Trochę to trwało, więc pojechałem do domu


(150 km) na dobra „zupę”.



Następnego dnia rano, po pobraniu nowych kwitów i pieniędzy na drogę – ruszyliśmy. Droga wyjazdowa ze Słubic – w stronę Zielonej Góry, prowadziła aleją kasztanów. Zawsze, gdy wracałem z rejsu bardzo optymistycznie mnie nastrajały – właśnie te kasztany, obojętne mi było, pokryte kwieciem czy bez liści. Będąc pod nimi, myślałem za ile czasu znów pod nimi się będę?… Tyle drogi przede mną, przecież za 10 minut nie wiem co mnie spotka. Ta niewiadoma…
Drogę do Nisiu (Jugosławia) znałem. Byłem wiele razy w Grecji, w Pireusie ze schabem z Koła lub Ostrudy, gdzie amerykanie wybudowali w ramach „gierkowskich” inwestycyjnych pożyczek nowoczesne rzeźnie, które to schaby – w ramach RWPG – trafiał na radzieckie statki wycieczkowe. Także do Włoch schab woziłem – do Triestu, bo tam też zawijały owe wycieczkowce.



Cieszyn – żegnaj Polsko. Czechosłowacja (Šahy - Hont), Węgry (Roeszke - Subotica) Jugosławia. Po odprawie parking i w śpiwór. Nie byłem śpiochem (do dziś) 5 godzin snu wystarcza mi na całkowitą regenerację. Wczesny ranek. Nastawiłem wodę na kawę, umyłem się pod beczką i obudziłem Jaśka – wstawaj! – bo ci bachora podrzucą! Zerwał się że ho, na kawę! Przy kawie ustaliliśmy plan jazdy (nie było radia CB iFonów) ustaliliśmy, że przejedziemy (925 km.) Jugosławię (za Belgradem obiad w znanej mi knajpie) i Bułgarię. Kolacja i lulu u Turasów już w Kapikule na parkingu TIR-ów „Londra Parking”. Kilka kanapek na drogę, by zjeść podczas jazdy. Kawa wypita. Ruszamy.
Obiad, smakował nam bardzo. Była to jakąś wieprzowina z ryżem pod bałkańskie rytmy zapijana winem. Przy deserze (jakiś puding z jagodami) i po szkiełku Rakiji na dobre trawienie – jak zapewniał Jasiek. Po obiadku na asfalt drogi E80.


Kilka cholernie ciemnych – i jakby nie wykończonych tuneli i mostów w kanionie nad rzeką Niszawą. Z jasności promieni słonecznych wpadasz w hadesową ciemność! Dobrze gdy nic nie jedzie z przeciwka, gdy wali na ciebie podobny tobie kurczysz się w sobie i nie wiesz – zmieścisz się czy nie! Te wrażenia pamiętam do dziś.
Po odprawie na „priełazie Gradina” (granica YU-BG) Jaśko poszedł przodem. Dojechaliśmy do granicy (BG-TR). Odprawiliśmy się na obu UC (chłodnie z artykułami spożywczymi na wszystkich granicach miały pierwszeństwo w odprawach).


Na kolację jedliśmy zupę cytrynową serwowaną po turecku (jakiś kwaśny rosół barani) – jak zapewniał mnie Jasiek i jakieś szaszłyki baranie – dobre! Plan, wykonaliśmy w 100%. Dalszej drogi już nie planowaliśmy bo ja nie znałem realiów, a Jasiek nie chciał być dalekowzrocznym. Po powrocie do auta, nim głowa opadła na poduszkę już spałem.

Wjazd na most przez Bosfor.

Przy parkingu było wiele sklepów z jakże chodliwym w Polsce towarem w postaci skórzanych kurtek, płaszczy i korzuchów przeróznych kolorów i rozmiarów. Poszliśmy do jednego w którym Jasiek, z kartka w ręce, złożył zamówieie na płaszcze i kożuchy (jak będziemy wracali to odbierze towar "na miarę"). Pooglądałem i rzeczywiście podobały mi się te skóry. Kupię żonie ładnego koloru płaszcz, zapewniłem sprzedawcę. Zaskoczyło mnie to, że sprzedawca i jego subiekt prawie perfekcyjnie mówili po polsku. Jasiek mi powiedział, że ci ludzie wciąż obcują z polskimi „turystami” dlatego tak dobrze mówią po polsku, a i dlatego, że mają wrodzone predyspozycje do przyswajania języków obcych. Nic, tylko zazdrościć.
W Turcji, dopuszczalna szybkość dla ciężarówek z naczepą 70/h. Można było ryzykować i jechać trochę szybciej, ale narażało się na „bakszysz”. Jechaliśmy około 80km/h. Ruch na drogach był nie tak wielki ale, maruderów, a prawie wszystkie tureckie ciężarówki, załadowane ponad normy, przekraczające wszelakie gabaryty toczyły się, nie jechały więc je wyprzedzaliśmy.


Po przejechaniu kilkudziesięciu km. zorientowałem się, że jestem jedynym który używa kierunkowskazów i szybko przekonałem się, że aby przeżyć na tureckiej drodze trzeba być kreatywnym i wyzwolić się z ciasnych okowów kodeksu drogowego jaki panuje w Europie. Po minięciu Gebze, jedziemy przepiękną okolica, drogą wiedzie nad jakąś zatoka morza Marmara – do Izmitu (opisuje to, gdyż jeździłem tą drogą wiele, wiele razy). Za Duzce – niestety, drogą coraz gorsza, nie raz dokumentnie rozjeżdżoną tylko gdzie nie gdzie kępy asfaltu, dziury i śnieg (był marzec) po bokach, a my jedziemy w chmurach słynne pośród kierowców firmy - Bolu:


Od słupa do słupa z lampami, które jak latarnie morskie wskazują kierunek. Przejechaliśmy najgorsze. Od Gerde do Ankary już nie było źle.


Jeszcze za Ankara potężne wzniesienie – Golbasi, po prawej jezioro Mogan i jesteśmy na anatolijskim płaskowyżu. Jezioro tuż po prawej, tureckie zagłębie soli ciągnie się przez 80 km.. Aksaraj. Coś trzeba zjeść.


"Parking TIR", wszystkie przydrożne parkingi miały takie tablicę i restauracja. Zaparkowaliśmy i wchodzimy na kolację. Ober, na podwyższeniu - za biurkiem na przeciw wejścia (u niego składało się zamówienie). Na ścianie za nim, flinta na gwoździu na wsiakij słuczaj (na wszelki wypadek). Jakąś zupa, jakieś mięsko baranie i piwo. Nawet dobre, "Pils Alt" na nalepce pisało.
Jasiek zapowiada, że czeka nas wspinaczka na Pozanti - miasteczko na najwyżej położonej przełęczy na drodze ze Istambułu do Adany, które leży na wysokości 1360 metrów i 13 cm.


Dwa razy wyżej jak Zakopane! Nie ma obaw, wdrapiemy się, my taternicy - zapewnia Jasiek. Zaczynał się zmrok – marzec, 18-nasta godzina. Gdy będziemy około trzydziestu km. od Pozanti – zobaczysz b. wysoko, w prawym górnym skraju szyby niby gwiazdkę, to będzie Pozanti, po dobrej godzinie się tam wdrapiemy – klarował Jasiek. Rzeczywiście. Zaraz za Aksarayem zaczęła się wspinaczka, najpierw na górki, później na góry aż w końcu tureckie Tatry! Auto z ładunkiem = 40 ton silnik miał co wywlec na górę. Nie protestował, nawet temperaturą silnika, jedynie wentylator czasami się włączał by balans ciepła utrzymać na optymalnym poziomie. Wdrapaliśmy się! - teraz zjazd. Żelazna zasada: Na jakim biegu na górę wjeżdżałeś na takim zjeżdżaj! No można, o pół biegu wyżej – NIE WIĘCEJ, bo spalisz auto. 80 km. w dół. Zjechaliśmy do Yenice po północy. Parking i w pióra.


Z Yenice do Cilvegozu (granicą turecko syryjską) 250 km. robimy w trzy i pół godziny. Piękne krajobrazy, chciałoby się stanąć i podziwiać, trzeba jechać jednak i oglądać w przelocie. To co można zobaczyć, też nie do pogardzenia. Odcinek drogi biegnie wzdłuż wybrzeża. Śródziemne błyszczy błękitem. Za Ikienderum wjżdżamy na wyższy poziom, serpentyny i wyżej, wyżej. Zaś lekko w doł by po chwili w górę. Cholera! Nie można by jakiegoś spycha i wyrównać? Granicą (TR-SYR). Szybko po stronie tureckiej i… dłużej - niestety po syryjskiej.

UC Sarmada. Pełną kultura. Pomagier pana za biurkiem, przynosi nam w szklaneczkach coś czarnego - na wierzchu brązowe - jak ulepek, słodsze od miodu - ukrop! Pan urzędnik poprosił byśmy się rozgościli (trochę po angielsku, trochę w języku migowym). Siedliśmy w fotelach za stolikiem. Na stoliku gazety, które zamiast liter mają rozsypaną luzem herbatę na stronch. Pod ścianą telewizorek, na ekranie Hafiz al-Asad - prezydent i jakiś rewelacyjny teledysk do piosenki, której refren brzmiał mniej więcej tak: „Hafiz al-Asad, Hafiz al-Asad, Hafiz al-Asad!”. Szereg zmontowanych dynamicznie przebitek - prezydent Hafiz al-Asad przemawia, prezydent Regan bije brawo, sekretarz Breżniew uśmiecha się, prezydent Hafiz al-Asad udziela robotnikom wskazówek dotyczących walcowania stali na zimno, pochód z portretami prezydenta Hafiz al-Asada, prezydent Hafiz al-Asad daje buzi Kadafiemu, prezydent Hafiz al-Asad przechadza się wśród łanów zboża podnosząc wydajność z hektara i przenosząc ją na drugi hektar, prezydent Hafiz al-Asad wita się z kanclerzem Kohlem, prezydent Hafiz al-Asad głaszcze dzieci po główkach, prezydent Hafiz al-Asad naciska jakiś guzik, startują samoloty i rakiety (?), prezydent Hafiz al-Asad uzdrawia chorych i kalekich – i tak da capo al fine – „Hafiz al-Asad, Hafiz al-Asad, Hafiz al-Asad!”. Można by podejrzewać pana urzędnika o zaburzenie narządu słuchu objawiające się nieprawidłowościami przewodzenia dźwięków lub w ich odbiorze?

Oto i ON - Hafiz al-Assad:

cdn.





3 komentarze:

  1. Cos z tego swiata juz wtedy widziales. Respect!

    OdpowiedzUsuń
  2. Well done ! very interesting, I only got as far as Adana in 1978, in a 2800 DAF from Ireland ! Thanks again for sharing your stories and photos ! Eddie Tierney

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mile widziane.
Te niepochlebne również.

Dziękuję.