Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

poniedziałek

Miłość do zawodu kierowcy to zwycięstwo wyobraźni nad inteligencją



Owszem, byłem w tz. sile wieku co okazywałem pracą (dla firmy) myślą dla siebie i rodziny i uczynkiem dla bliźnich. Ale, czy wszystko co robiłem dawało mi satysfakcję? Śmie dziś wątpić. Może inni nie są tak wylewni jak ja, lecz pośród róż życia bywały i zbędne chwasty, nie do wytępienia (wiadomo ustrój), a mogło być całkiem normalnie - po ludzku. Paskudny, kredowy osad w czajniku, powszechnie znany nam jako kamień, jest bardzo uparty i trudny do usunięcia. Najlepszym rozwiązaniem byłoby wyrzucenie czajnika i kupienie nowego - prawda?!

Oglądam i słucham wywodów kolegów z firmy jacy się pojawiają na co rocznych "Zjazdach" w Słubicach lub w Śremie o pracy za fajerą w PEKAES i jestem ciutkę zażenowany wciskaniem kitu reporterom którym udzielają weterani wywiadów. Najlepszym przykładem jest gawędziarz Zenek, nazwisko pominę ze względu na jego siwy włos na skroni, w tym wieku może nie dbać o szczegóły - chociaż, świetny bajarz. Przeżywać te same fakty można różnie, pracując dla tej samej firmy. Jeden ma większą wyobraźnię inny minimalną - ale, by upiększać to co było szare - dla mnie i wielu, wielu wówczas kolegów, mijło się z celem.

O co biega? Właśnie o to, że - i owszem, zarabiało się o wiele więcej w PEKAES jak w reszcie państwowych przedsiębiorstw w Polsce bo były diety, w twardej walucie tyle tylko, żeby tej diety nie przeznaczać na to, na co była przeznaczona, trzeba było prowiant w słoikach zabierać z domu, a jak pamięci nie naruszył Altzheimer (lepiej mieć Parkinsona i trochę wylać, jak Altzheimera i zapomnieć wypić!) to wiadomo jakie zaopatrzenie bywało - albo i nie - wówczas dostępne na półkach w handlu uspołecznionym; "nagie haki", sól i ocet. Jedynym rozwiązaniem na te "bolączki" było mieć znajomego gospodarza na wsi. Jechało się z jakimś trunkiem zakupionym w Baltonie na granicy i odpowiednią kasą do chłopa. Mordowało się stukilogramowego "parszuka" na miejscu i rodzina głodna nie chodziła, a i w słoiki miała żona co zawekować.
Tu mała dygresja.
Jadę późnym wieczorem ze Słubic z ładunkiem z zagranicy gdzieś na Śląsk (mieszkaliśmy w Lubinie). Zaraz za krzyżówką na Świecko, w lesie widzę w światłach stado saren - w hamulec! - niestety, jedną potrąciłem śmiertelnie. Co z trupem zrobić? Jedynym miejscem był zbiornik paliwa gdzie mogłem zwłoki położyć, a pamiętając myśliwskie opowieści Bronka Paluszczaka (był myśliwym) który dojeżdżal na skoka emerytury - w tym kilka razy ze mną, że jeśli koziołek to trzeba go pozbawić męskości i poderżnąć gardło. Zrobiłem to drugie bo kozy kastrować nie było potrzeby. Kawałkim linki przywiązałem zdobycz do ramy. Nawet nie była widaczna dla postronnego. Zaparkowałem w "mojej" zatoce prawie pod oknami bloku. Trofeum do worka i w progi rodzinne. Sprawienie poszło mi szybko bo był to nie pierwszy raz (z łanią było o wiele więcej zachodu). Kilka dni póżniej, podczas "pogaduch" w kuchence słubickiego hotelu, jeden słoik posłużył jako zakąska.
- Koleżkowie pytali co to za frykas i skąd? Aaa - to, to dzieło mojej połówki, jak nie ma co robić to bierze flintę na plecy i zawsze coś upoluje - zaspokoiłem koleżków ciekawość.

Ad rem
Kierowca PEKAES był zdany wyłącznie na siebie w dbaniu o zdrowie tak psychiczne jak i fizyczne.
W trasę zabierałem zawsze dwa baniaki gazu (jeden służył jako kuchenka, a drugi - pusty, służył do bezpiecznego wwożenia do krajów z prohibicją 4.5 litra spirytysu - dla zdrowotności. 5 kg. pyrów, makaron, kilkanaście słoików z żoninymi potrawami, różnych konserw i - zależało od trasy, chleba. Jadam od zawsze tyle by żyć, a nie żyję by jeść, więc z taką ilością wiktuałów łatwo przeżywałem wojaże.

Co do formy fizycznej, też o nią dbałem. Nie trzeba dożo by być w tym zawodzie sprawnym - wystarczy kawałek linki celnej - jako skakanka. Sto skoków i 50 pompek (nie musisz robić tyle - na początek, zrób tego 10%) podczas gotowania kartofi na obiad utrzyma cię w formie - tylko, nie możesz być leniem!
Każy kierowca PEKAES miał swoje metody na robienie kasy - ja oczywiście też.

Jazdy na zachód owocowały tym, że Królak w nich partycypował tz. kupowało się w jego magazynie to na co był zbyt, a prawie wszystko miało zbyt w ówczesnej Polsce poczynając od wranglerów, ortalionów, koszul non-iron i wszelkiego badziewia modnego wówczas w Krajach Demokracji Ludowej i ZSRR. Miałem na te fanty kupca w Mińsku - wystarczył telefon, przyjeżdżał na parking i uprawialiśmy tz. barter, ja mu fanty, a on mi złoto. Był uczciwym człowiekiem. Bardzo lubił Heynekena.
Jadąc zaś na Bliski Wschód bylo bardziej rentownym bo jedynym alkoholem dostępnym za Saddam w Iraku był Arak - 12% ulepek z daktyli.

W granicznej Baltonie w Cieszynie, zaopatrywałem się w dwa kartony spirytusu (24 szt. litrowe butelki) by gdzieś na parkingu pod Čadca - na Słowacji przeładować - zawinięty w służbową marynarkę i inne ciuchy - towar do baniaka z 1/4 wody (miał odkręcany dekiel z uszczelką. Towar ten miał niebywały popyt na polskich budowach w Iraku. Gdy się podjeżdżało pod baraki z polskimi budowlańcami Elektrimu czy Mostostalu rejwach się robił taki, jakby papież odwiedzał budowę:
"Baltona przyjechała" - wrzeszeszczeli spragnieni "radości" ziomale! Walory uzyskane za "radość" pozwalały na inne zakupy np. herbatę jaka w Urfie, a nawet i w Kazan - w Turcji dawała 100% przebicia 2,3 worki przebijały firmową dietę, że o częściach do Mercedesa (Kaszlaka) jakie można było kupić w Bagdadzie, nie wspomnę. Powrót do Stambułu obfitował w grubsze zakupy, trzeba było się udać z azjatyckiego Haremu na przeciwległy, europejski brzeg Bosforu promem by zrealizować zamówienia jakie dostarczyli klienci żonie w postaci; kożuchów, kurtek i płaszczy skórzanych - na miarę!

Zawsze, na europejskiej stronie Bosforu, zanim udałem się na zakupy, odwiedzałem znaną mi Hammam - turecką łaźnię parową, super wynalazek z przed wieków. Odświeża skórę i umysł niezależnie od ilości IQ. Spróbujcie prz okazji. Polecam:


Nie było wówczas nic lepszego po rejsie na Bliski Wschód czy Iran, a i wejść głębiej w życie tubylców w stambulskie życie w "pełnym rozkwicie". Wszechobecni naganiacze i sprzedawcy w butikach głośno zachwalający swój towar, uliczni sprzedawcy smakowitego pieczywa obsypanego sezamem, owoców i orzeszków, czyścibuty, chłopcy roznoszący na srebrnych tacach małe szklaneczki z herbata. Wydawać by się mogło, że wszędzie tam panował chaos, ale to nie prawda bo przecież to tylko ja nie mogłem na początku się w nim odnaleźć. Każdy z tubylców zna w nim swoje miejsce, swoją rangę, swoje zadanie do wykonania i wykonuje je - trzeba przyznać świetnie, szybko i sprawnie.
Za którymś razem, łażąc z koleżka po tym chaosie w wąskich, oddalonych od głównych arterii przecznicach, tam gdzie nie spotyka się prawie turystów, gdzie na uliczkach bawią się umorusane dzieciaki, a w warsztatach rymarskich i szewskich produkowane są wyroby, które sprzedawane są nieopodal w nastawionych na odbiorcę sklepach. Zaproponowałem koledze łaźnię. Miał pewne opory, ale uległ. Mała, zakamuflowana, wybitnie nastawiona tylko na obsługę miejscowej klienteli, z osobnym wejściem dla mężczyzn i kobiet. Chciałem wleść pod opiekę wyglądających z wejścia dwóch solidnej postawy Turczynek okutanych w ręczniki, ale te - z jazgotem, pokazały nam wejście inne. Zrezygnowaliśmy z uporu i wleźliśmy tam gdzie nas skierowały te rosłe babską. Zostajemy porwani przez trajkoczącego Turka. O żadnej dyskusji nie ma mowy. Na migi pokazują kabinę gdzie mamy się rozebrać. Po wyjściu z kabiny - nadzy, zostajemy sami w pomieszczeniu, w którym z wyłożonych marmurem ścian, zaopatrzonych w metalowe kraniki płynie gorąca i lodowato zimna woda i, nie wiadomo skąd pojawiają się kłęby pary. Po kilkunastu minutach parówy zostajemy wyszorowani gąbkami niczym papier ścierny do rdzy, i znów na przemian; porcja ciepłej i zimnej wody oraz mycie połączone z masażem. Czuję, że rzeczywiście zostałem ulepiony z gliny. Każdy ucisk, który aplikuje mi rosły Turas jest mocny i nie ma nic wspólnego z delikatnością.
Zmiana pozycji zapowiadana jest głośnym i bolesnym klapsem w pośladek. Ze zgroza obserwuję zostająca na rękawicach naszych oprawców skórę. Potem masaż. Czuję się jakbym stał się ofiarą operatora sieczkarni połączonej z prasa, który powoli i metodycznie rozgniata moje jestestwo. Niemniej jednak czuję się jak w raju. Wystarczy tylko zamknąć oczy by poczuć się jak jakiś sułtan. Wokół marmury i szum wody, a wyobraźnia podsuwa resztę; piękne ciuchy, wonne olejki, liście palm i nałożnice...
Po wyjściu z tego tureckiego przybytku, tubylcy patrzą na nas jak na atrakcje. Po chwili ich nie ma. Jeszcze chwilę walczymy z ogarniająca nas błogością - sprawdzając nasze nowe, czyste ciała, bez żalu zostawiając stare powłoki w łaźni.

Gdy zaczynałem pracę w PMPS PEKAES w 75 roku moje zdziwienie nie miało granic, że jednak inaczej może być w firmie. Każdy uprzejmy, pomocny i sprawiał wrażenie przyjaciela. Później doszedłem drogą dedukcji dlaczego jest w firmie jak być powinno. Było rzeczywiście fajnie i serdecznie przez kilka lat - do czasu, gdy tabor się powiększył kilkunastokrotnie, gdy z firmy kameralnej stała się molochem, gdzie trzeba było mieć się na baczności - nawet podczas snu.
Nie ma róży bez kolców. Przez cały czas pracy w transporcie PRLu i dalej 9 letnim kręcenia fajerą w PMPS "PEKAES" - po zmianie: w PEKAES Auto Transport SA i 15 latach na swoim sprzęcie po Kanadzie i Usiech - wiem jedno! Ta robota to nic innego jak: Water torturę death of a 10 thos cuts - wymyślona (jak proch) przez Chińczyków. Poza blaskami bywają w niej - także głębokie cienie. Ta praca bywa torturą - nader ekonomiczną (czujesz ją ty, twoja rodzina i przede wszystkim twoja kieszeń). Nie biją człowieka po jajach bo doznaje szoku, umiera i zabawa skończona. Biją po piętach - to sprawia, że ból mózg wysadza - jednak - co ważne dla NICH (pracodawców) możesz po tym akcie dalej pracować, choć musisz biegać na rękach... Znawstwo chińskiego oprawcy w porównaniu z prymitywem polskiego chłopa - wsadzania rezuna na pal, to wielka i zasadnicza różnica. Otóż kat chiński, miał nakazane tak torturować skazańca by ten przeżył, inaczej sam ginął. Więc ze znawstwem wypreparowywał klientowi w wiwisekcji mięśnie piersiowe czy pośladki - bacząc pilnie, by tamować krwawienie.
Wycie skazańca z lochów w poobiedniej porze stanowiło muzykę dla uszu mandaryna w odbywaniu poobiedniej sjesty - dowód, że skazany cierpi, ale wciąż żyje. Więc pewnie i ów skazany rozumiał, że im głośniej wrzeszczy tym dłużej sam żyje.

Dla mnie to nic innego jak okrucieństwo pająka wobec muchy. Kierowca pracujący wówczas w PEKAES Auto Transport SA był niczym innym jak muchą bez żadnej nadziei, że wygra z cywilizacja pająków i reszty tych, których ocalił stan wojenny.


Kanadyjski policjant jeśli ma wątpliwości do alkoholomierza, posługuje się pięciometrową miarą po której każe przejść prosto podejrzanemu o spożycie.