Dom mojego dzieciństwa.
Dom dziadków.
Będąc 12 lat temu w Polsce odwiedziłem Drewnicę miejsce, w którym zaczęło się moje być.
Nic już nie było takie jakie zapamiętałem z dzieciństwa. Gospodarstwo stało się ruiną porosła krzakami i krzywym świerkiem.
W tym domu wzrosłem, wychowałem, wielu rzeczy się nauczyłem.
W tym domu byłem szczęśliwy nieszczęśliwy.
W tym domu babcia z dziadkiem nauczyli mnie polskich wierszy i piosenek.
W tym domu spowiadałem się z niepokojów pierwszej miłości, bełkotałem o Jej szczęściu i burzach.
Pojąłem tam także, i to na całe życie, że kasztan i wierzba są mi bliższe niż palma i cyprys, a Mickiewicz i Chopin drożsi niż Szekspir i Gershwin. Drożsi dla powodów, których żadna racja nie potrafię uzasadnić.
Jestem Polakiem, bo przejąłem od Polaków pewna ilość ich wad i zalet narodowych. I uważam to za bardzo dodatnią cechę mojej polskości.
- Ale, przede wszystkim Polak dlatego, że tak mi się podoba.
W 1940 roku, Niemcy wywieźli spod Torunia, gdzie była ich ojcowizna, całą rodzinę do Elbląga. Ciotki z mamą i dziadkiem i wieloma jeńcami angielskimi pracowali w elbląskim browarze.
Dziadek rozwoził parą koni piwo po knajpach i sztubach, a babcia prowadziła ochronkę (tak nazywała) w której i ja się znalazłem.
Ojca wcielili do Wermachtu, przyjechał na urlop raz, gdy miałem półtora roku.
(odnowiłem znajomość w 82. mając 39 lat w Lincoln UK. Tam zmarł w 1994).
Po przejściu Ruskich przez Elbląg dziadek (ukrył konie w browarze) zaprzągł ocalałe perszerony do piwnej lory, załadowali co mogli pomieścić na lorę i dziadek powiózł rodzinę do Drewnicy, a to dlatego, że był tam już wcześniej z kumplem Niemcem u jego rodziny. Bo "na swoje" nie było po co wracać zostało spalone. Tak to spędziłem dzieciństwo w Drewnicy.
Bieda, strach i szabrownicy. Żuław historia nieznana. Bieda, brak jedzenia, zachwaszczone, zalane wodą pola i strach przed szabrownikami. Życie na Żuławach tuż po wojnie nie należało do lekkich. Nie każdy, kto wówczas tu przyjechał, te trudny czas wytrzymał. Przetrwali najtwardsi.
Wielki cmentarz, to określenie, zdaniem historyka najtrafniej określa sytuację na Żuławach w 1945 roku. Żuławy były cmentarzem, ruiną. Zniszczono infrastrukturę i kulturę. W październiku 1945 roku władze miejskie Nowego Dworu Gdańskiego pisały do starosty w ten sposób: miasto liczyło przed wojną parę tysięcy mieszkańców. Zostało zniszczone przez cofające się wojska niemieckie, które spaliły 60 procent zabudowań. W zabudowaniach, które ocalały, kwaterowały oddziały Armii Czerwonej, nie oszczędzając urządzeń domowych. Przed opuszczeniem miasta wojskowa komenda Armii Czerwonej wywiozła, jako zdobycz wojenną: fortepiany, pianina, zegary, maszyny do szycia, maszyny i narzędzia zakładów rzemieślniczych, urządzenia i narzędzia lekarskie oraz dentystyczne, meble, dywany, obrazy, pościel.
Działy się różne rzeczy, na przykład egzekucja z 4 lipca 1946 roku w Gdańsku. Na ciężarówkach stoi kilkunastu oskarżonych w pierwszym procesie sztutowskim: eseseman, pięć kobiet i pięciu mężczyzn, którzy byli obozowymi kapo. Na egzekucji był cały Gdańsk i okolice, około 70 tys. ludzi. Ten dzień zrobiono wolnym od pracy. Tłum szczelnie otaczał ciężarówki. Rozmawiałem z milicjantem, który był tam wówczas. Popłakał się na wspomnienie tego widoku. Więzień Stutthofu zakładał sznur na szyje skazańców, potem ciężarówki odjeżdżały. Wówczas tłum zrywał ubrania z wisielców, zbierał pamiątki po nich, bo to podobno przynosiło szczęście. Ludzie nie potrafili zapanować nad emocjami. Ale trzeba pamiętać, że tych ludzi determinowała śmierć, która ich otaczała i doświadczenie sześciu lat wojny. Przez ten czas codziennie obcowali z grozą.
Nadszedł czas edukacji.
Przyjechał fotograf. Ja z młodszym kuzynem Zbyszkiem.
W salonie dziadków stał w kącie duży zegar z wahadłem (jakim sposobem przetrwał grabież?) pod którym chętnie przystawałem dostrzegając w nim przyjacielską duszę. Bo zegar nigdy nie milczał i zawsze dobiegały z jego wnętrza jakieś odgłosy. Spokojnie szemrał, tykał, chrobotał trybami tajemniczych kol, sapał, jęczał i wzdychał, jakby jego wnętrzności z trudem trawiły mijające godziny. Gdy zapadała ciemność, jego flegmatyczne ruchy stawały się dla mnie pociecha. Dopóki ten staruszek stał na straży, nic złego nie mogło się zdarzyć.
Dziś, otaczający nas świat, prawie nigdy nie milknie całkowicie. Nawet w nocy słychać szmery i przytłumione hałasy, nad które wyrywa się czasami krzyk jakiegoś czujnego recenzenta codzienności któremu przyśnił się sąsiad cierpiący na raka - niepokojące przypomnienie, że zło nie śpi.
Spoczynek otoczenia prawie nigdy nie jest całkowity, podobnie jak sen nocny w koszarowej sypialni, pełnej dźwięków urywanego kaszlu, chrapania, mamrotanych przez sen przekleństw, popierdywania i nieokreślonego bełkotu. Jednym słowem, na świecie trwa ciągły hałas.
Cisza sprawia przyjemność, jeśli jest wynikiem świadomego wyboru. „Śpiewaj mi, ciszy wybrana” – pisał Hopkins, świętując rozkosze religijnego odosobnienia.
Jednak klasztor, może być też miejscem dość hałaśliwym. Nieustanny trzask zamykanych drzwi, tupot stop po drewnianych podłogach ciągnących się w nieskończoność korytarzy, brzęk naczyń kuchennych w porach posiłków.
Jako że słowo pisane też jest swego rodzaju dźwiękiem, zatruwaniem hałasem, jest ono bardziej niebezpieczne dla zdrowia fizycznego i psychicznego niż większość zanieczyszczeń chemicznych.
Każdy potrafi wymienić własną litanie znienawidzonych hałasów, warkot samochodu, jęk mechanicznych tartacznych pił, wrzask kocurów i wron, bzyczenie komarów, ryk motocykli bez tłumików oraz wszelki rodzaj młodzieżowej muzyki.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem w Aksaraju śpiew muezina, niewzmocniony jakąkolwiek aparatura, długo pozostawałem pod jego urokiem. Gdy później, znalazłem się w Zejdanie na pałacu Urzędu Celnego, wsłuchiwałem się ze zdumieniem w dźwięki dobiegające z pobliskiego minaretu. Wezwanie na modlitwę, poprzedzone trzaskiem i zgrzytami, wywrzaskiwane było tym razem z ogłuszająca siłą przez megafony. Bicie dzwonów kościelnych – chrześcijański odpowiednik śpiewu muezina – bywa przykrą inwazją (zwłaszcza jeśli przyjdzie mieszkać blisko kościelnej wieży). Ale dzwony słyszane z oddali… grzeją serce. Nigdzie nie czułem tego równie silnie, jak we Włoszech. Do dziś pamiętam wieczorne bicie dzwonów w Como, niosące się wzdłuż brzegów jeziora Como – niezakłamany głos chrześcijaństwa, nasycony wiarą, nadzieją i miłością.
Do przyjemnych odgłosów dla mnie należą: porykiwanie bydła wracającego do zagrody o zachodzie słońca, krzyk mew nad spokojna tonią morza, pożegnanie dnia przez kolonię gawronów, szepty z dziecinnej sypialni, w której chłopiec z niezwykłą powagą opowiada na dobranoc bajki młodszej siostrzyczce, buczenie ostrzegawczych syren transatlantyku przedzierającego się przez mgłę. Słuchanie tego z dystansu przydaje słodyczy.
Dziś, gdy jestem na jakimś przyjęciu, często wolę usiąść z boku i zamiast wdawać się w wymianę banalnych mądrości – słucham, jak intensywny gwar głosów dobiegających z oddali przechodzi w łagodny szum zlewających się dźwięków.
Moim ideałem stało się obecnie dotrwanie do końca imprezy bez odezwania się słowem – poza zwyczajowym przywitaniem i pożegnaniem, których trudno uniknąć. W ten sposób człowiek więcej się uczy i nie obraża nikogo. W miarę, jak staje się coraz starszy, odzywam się coraz mniej. Doszedłem już do tego, że zaczynam podziwiać feldmarszałka Moltkego, który potrafił milczeć w siedmiu językach,
co się nie sprawdza, gdy... zaczynam pisać;-).
Tam również skończyłem porządną podstawówkę, nauczycielami byli autochtoni z którymi łatwiej było się porozumieć po niemiecku. Jedynie rosyjskiego (od trzeciej klasy) uczyła nas p. Wiktoria Kłosiewicz. Chociaż nie lubiliśmy tego języka to „Babcię” bardzo, za śpiewny akcent i barwne opowieści o Sankt Petersburgu.
(trzeci z lewej w trzecim rzędzie) na tle szkoły

