Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

poniedziałek

Zamiast post scriptum


Nie będę ukrywał, że miałem pewne obawy przed tym pierwszym dla mnie rejsem w dzikie kraje demonizowanie opowieściami bywałych tam kolegów, ale - pomyślałem sobie, nie święci garnki lepią – pojedziesz, zobaczysz, będziesz wiedział! Najważniejszym jest nie szarżować. Na kursie PZM (Polski Związek Motorowy było coś takiego) w Gorzowie Wlkp. gdzie uczęszczałem na kurs pierwszej kategorii prawa jazdy w 1967 roku, wykładowcą był p. Jurgiel, bardzo przyzwoity gość z ogromnym doświadczeniem zawodowym wykładający nam zasady ruchu i budowy pojazdów od szerokości i głębokości siedzeń dla poszczególnego pasażera włącznie. Pamiętam do dziś, że siedzenie dla pasażera winno wynosić 40 cm x 60 cm. Śmieszne – co? Pamiętam także jakie zadał nam zadanie domowe które brzmiało: Co to jest silnik spalinowy? Na następnych wykładach (nie było Internetu!) kursanci snuli różniste dywagacje, a odpowiedź była jedna: silnik spalinowy jest mechanizmem zamieniającym ciepło na pracę - proste! Zapamiętałem te twierdzenie na całe życie. Podobnie jak inne p. Jurgiela zalecenie: „Jedź tak, byś ZAWSZE panował nad pojazdem”.

Miłość do zawodu kierowcy to zwycięstwo wyobraźni nad inteligencją. Owszem, było się w tzw. sile wieku co okazywałem pracą (dla firmy) myślą dla siebie i rodziny i uczynkiem dla bliźnich płci obojga. - Ale, czy wszystko co robiłem dawało mi satysfakcję - śmiem wątpić.
Może inni nie są tak wylewni jak ja, lecz pośród róż życia bywały i zbędne chwasty, nie do wytępienia (ustrój, stosunki międzyludzkie, "derechsja" - pracownik), a mogłoby być całkiem normalnie – po ludzku.

Paskudny, kredowy osad w czajniku, powszechnie znany nam jako "kamień", jest bardzo uparty i trudny do usunięcia. Najlepszym rozwiązaniem byłoby wyrzucenie czajnika i kupienie nowego – prawda? Słuchając wywodów kolegów z firmy przy zabawach szkłem w błońskim, słubickim, śremskim firmowych hotelach o pracy, bywałem zażenowany ich opowieściami w których było więcej zgryzot jak sukcesów. Przeżywać te same fakty można różnie pracując dla tej samej firmy. Jeden ma większą wyobraźnię inny minimalną, ale by upiększać to co było szare – dla mnie i wielu, wielu kolegów, mija się z celem.
O co biega? Właśnie o to, że, i owszem, zarabiało się o wiele więcej w PEKAES jak w reszcie państwowych przedsiębiorstw kraju nad Wisłą, bo były diety w twardej walucie tyle tylko, żeby tej diety nie przeznaczać na to, na co była przeznaczona, trzeba było prowiant zabierać z domu, a jak pamięci nie naruszył Altzheimer (lepiej mieć Parkinsona i trochę wylać, jak Altzheimera i zapomnieć wypić!) to wiadomo jakie zaopatrzenie bywało – albo i nie – wówczas dostępne na półkach w handlu uspołecznionym; „nagie haki”, sól i ocet. Jedynym rozwiązaniem na te „bolączki” było mieć znajomego gospodarza na wsi. Jechało się z jakimś trunkiem zakupionym w „Baltonie” lub Pewexie i odpowiednią kasą do chłopa, z autopsji wiem, że 50 marek wystarczało. Mordowało się stukilogramowego „parszuka” na miejscu i rodzina głodna nie chodziła, a i w słoiki miała żona co zawekować.

Mała dygresja;
Jadę późnym wieczorem ze Słubic z ładunkiem z zagranicy gdzieś na Śląsk (mieszkaliśmy w Lubinie). Zaraz za krzyżówką na Świecko, w lesie widzę w światłach stado saren – w hamulec! – niestety, jedną potrąciłem śmiertelnie. Co z trupem zrobić? Jedynym miejscem był zbiornik paliwa gdzie mogłem zwłoki położyć, a pamiętając myśliwskie opowieści Bronka Paluszczaka (był myśliwym), który dojeżdżał „na skoka” do emerytury – w tym kilka razy ze mną, że jeśli koziołek to trzeba go pozbawić męskości i poderżnąć gardło. Zrobiłem to drugie, bo kozy kastrować nie było potrzeby. Kawałkiem linki przywiązałem zdobycz do ramy. Nawet nie była widoczna dla postronnego. Zaparkowałem w „mojej” zatoce prawie pod oknami bloku. Trofeum do worka i w progi rodzinne. 
Sprawienie poszło mi w łazience nad wyraz sprawnie bo był to nie pierwszy raz (z łanią było o wiele więcej zachodu). Kilka dni później, podczas „pogaduch” w kuchence słubickiego hotelu, jeden słoik posłużył jako zakąska. Koleżkowie pytali co to za frykas i skąd? Aaa – to, to dzieło mojej połówki, jak nie ma co robić to bierze flintę na plecy i zawsze coś upoluje – zaspokoiłem koleżków ciekawość.

Tak więc kierowca PEKAES był zdany na siebie w dbaniu i zdrowie tak psychiczne jak i fizyczne.
W trasę zabierałem zawsze dwa baniaki gazu (jeden służył jako kuchenka, a drugi – pusty, służył do bezpiecznego wwożenia do krajów z prohibicją 4,5 litra spirytusu – dla zdrowotności. 5 kg „pyrów”, makarony, kilkanaście słoików z żoninymi potrawami, różnych konserw i – zależało od trasy, chleba. Jadam od zawsze tyle by żyć, a nie żyję by jeść więc z taką ilością wiktuałów łatwo przeżywałem wojaże.

Co do formy fizycznej, też o nią dbałem. Nie trzeba dożo by być w tym zawodzie sprawnym. Wystarczy kawałek linki celnej – jako skakanka. Sto skoków i 50 pompek (nie musisz robić tyle – na początek, zrób tego 10%) podczas gotowania kartofli na obiad utrzyma cię w formie – tylko, nie możesz być leniem!

Każdy kierowca PEKAES miał swoje metody na robienie kasy, ja oczywiście też.
Jazdy na Zachód owocowały tym, że Królak w nich partycypował tzn. kupowało się w jego magazynie to na co był zbyt, a prawie wszystko miało zbyt w ówczesnej Polsce - poczynając od wranglerów, ortalionów, koszul non-iron i wszelkiego badziewia modnego wówczas w dodatkach do rancza ZSRR jak i w nim. Miałem na te fanty kupca w Mińsku – wystarczył telefon, przyjeżdżał na parking i uprawialiśmy tzn. barter, ja mu fanty, a on mi złoto. Był uczciwym człowiekiem. Bardzo lubił piwo  Heynekena.
Jadąc zaś na Bliski Wschód bylo bardziej rentownym, bo jedynym alkoholem dostępnym za Saddam w Iraku był Arak – 12-% ulepek z daktyli.
W granicznej Pewexie w Cieszynie, zaopatrywałem się w dwa kartony spirytusu (24 szt. litrowe butelki), by gdzieś na parkingu pod Čadca – na Słowacji - przeładować zawinięte w służbową marynarkę i inne ciuchy towar do baniaka z wodą pod zawieszonym pod paką (miał odkręcany dekiel z uszczelką). Towar ten miał niebywały popyt na polskich budowach w Iraku. Gdy się podjeżdżało pod baraki z polskimi budowlańcami Elektrimu czy Mostostalu, rejwach się robił taki, jakby papież odwiedzał budowę: 

„Baltona przyjechała” – wrzeszczeli spragnieni „radości” ziomale! 

Walory uzyskane za „radość” pozwalały na inne zakupy np. herbatę jaka w Urfie i Kazan (Turcja) dawała 100% przebicia. 2, 3 worki przebijały firmową dietę.
W Stambule było na grubsze zakupy, trzeba było się udać z azjatyckiego Haremu na przeciwległy, europejski brzeg Bosforu promem by zrealizować zamówienia w postaci; kożuchów, kurtek i płaszczy skórzanych – na miarę!

Zawsze, na europejskiej stronie Bosforu, zanim udałem się na zakupy, odwiedzałem znaną mi Hammam – turecką łaźnię parową, super wynalazek sprzed wieków. Odświeża skórę i umysł niezależnie od ilości IQ. 
Spróbujcie przy okazji. Polecam!


Nie było wówczas nic lepszego po rejsie na Bliski Wschód czy Iran, jak wejść głębiej w rytuały tubylców. Wszechobecni naganiacze i sprzedawcy w butikach głośno zachwalający swój towar, uliczni sprzedawcy smakowitego pieczywa obsypanego sezamem, owoców i orzeszków, czyścibuty, chłopcy roznoszący na srebrnych tacach małe szklaneczki z herbata. Wydawać by się mogło, że wszędzie tam panował chaos, ale to nie prawda bo przecież to tylko ja nie mogłem na początku się w nim odnaleźć. Każdy z tubylców zna w nim swoje miejsce, swoją rangę, swoje zadanie do wykonania i wykonuje je – trzeba przyznać świetnie, szybko i sprawnie.

Za którymś razem, łażąc z koleżka po tym chaosie w wąskich, oddalonych od głównych arterii przecznicach, tam gdzie nie spotyka się prawie turystów, gdzie na uliczkach bawią się umorusane dzieciaki, a w warsztatach rymarskich i szewskich produkowane są wyroby, które sprzedawane są nieopodal w nastawionych na odbiorcę sklepach. Zaproponowałem koledze łaźnię. Miał pewne opory, ale uległ. Mała, zakamuflowana, wybitnie nastawiona tylko na obsługę miejscowej klienteli, z osobnym wejściem dla mężczyzn i kobiet. 
Chciałem wleźć pod opiekę wyglądających z wejścia dwóch solidnej postawy Turczynek okutanych w ręczniki, ale te – z jazgotem, pokazały nam wejście inne. Zrezygnowaliśmy z uporu i wleźliśmy tam gdzie nas skierowały te rosłe babską. 
Zostajemy porwani przez trajkoczącego Turka. O żadnej dyskusji nie ma mowy. Na migi pokazują kabinę gdzie mamy się rozebrać. Po wyjściu z kabiny – nadzy, zostajemy sami w pomieszczeniu, w którym z wyłożonych marmurem ścian, zaopatrzonych w metalowe kraniki płynie gorąca i lodowato zimna woda i, nie wiadomo skąd pojawiają się kłęby pary. Po kilkunastu minutach parówy zostajemy wyszorowani gąbkami niczym papier ścierny do rdzy, i znów na przemian; porcja ciepłej i zimnej wody oraz mycie połączone z masażem. Czuję, że rzeczywiście zostałem ulepiony z gliny. Każdy ucisk, który aplikuje mi rosły Turas jest mocny i nie ma nic wspólnego z delikatnością.
Zmiana pozycji zapowiadana jest głośnym i bolesnym klapsem w pośladek. Ze zgroza obserwuję zostająca na rękawicach naszych oprawców skórę. Potem masaż. Czuję się jakbym stał się ofiarą operatora sieczkarni połączonej z prasa, który powoli metodycznie rozgniata moje jestestwo...
Niemniej jednak, czuję się jak w raju. Wystarczy tylko zamknąć oczy by poczuć się jak jakiś sułtan. Wokół marmury i szum wody, a wyobraźnia podsuwa resztę; piękne ciuchy, wonne olejki, liście palm i nałożnice...

Po wyjściu z tego przybytku, tubylcy patrzą na nas jak na atrakcje. Po chwili ich nie ma. Jeszcze chwilę walczymy z ogarniająca nas błogością – sprawdzając nasze nowe, czyste ciała, bez żalu zostawiając stare powłoki w łaźni.

Cienie i blaski
Gdy zaczynałem pracę w PMPS PEKAES w 1975 roku moje zdziwienie nie miało granic? Jednak inaczej może być w firmie. Każdy z kim się zetknąłem; uprzejmy, pomocny, sprawiał wrażenie przyjaciela. Później doszedłem drogą dedukcji dlaczego jest w firmie jak być powinno. Było rzeczywiście fajnie i serdecznie przez kilka lat – do czasu, gdy tabor się powiększył kilkunastokrotnie, gdy z firmy kameralnej stała się molochem, gdzie trzeba było mieć się na baczności – nawet podczas snu.
Nie ma róży bez kolców. Przez cały czas pracy w transporcie PRLu i dalej kręcenie fajerą w PMPS PEKAES – po zmianie: PEKAES Auto Transport SA i latach na swoim sprzęcie po Kanadzie i „Usiech” – wiem jedno! Ta robota to nic innego jak: Water torturę death of a 10 thos cuts - wymyślona (jak proch) przez Chińczyków. Poza blaskami bywają w niej także głębokie cienie. Ta praca bywa torturą ekonomiczną (czujesz ją ty, twoja rodzina i przede wszystkim twoja kieszeń). Nie biją człowieka po jajach bo doznał by szoku i umarł zabawa skończona. Biją po piętach - to sprawia, że ból mózg wysadza – jednak – co ważne dla NICH (pracodawców) możesz po tym akcie dalej pracować, choć musisz biegać na rękach... 
Znawstwo chińskiego oprawcy w porównaniu z prymitywem polskiego chłopa – wsadzania rezuna na pal, to wielka i zasadnicza różnica. Otóż kat chiński, miał nakazane tak torturować skazańca by  przeżył, inaczej sam ginął. Więc ze znawstwem wypreparowywał klientowi w wiwisekcji mięśnie piersiowe czy pośladki – bacząc pilnie, by tamować krwawienie.
Wycie skazańca z lochów w poobiedniej porze stanowiło muzykę dla uszu mandaryna w odbywaniu poobiedniej sjesty – dowód, że skazany cierpi, ale wciąż żyje. Więc pewnie i ów skazany rozumiał, że im głośniej wrzeszczy tym dłużej sam żyje.
Dla mnie to nic innego jak okrucieństwo pająka wobec muchy. Kierowca pracujący wówczas w PEKAES Auto Transport SA był niczym innym jak muchą bez żadnej nadziei, że wygra z cywilizacja pająków i reszty tych, których ocalił stan wojenny.


James Bond
Pracowałem już jakiś czas w firmie. Zjeździłem kawał Europy i Bliskiego Wschodu...
Stykając się z „rodziną” tzn. kolegami z firmy; tu u „Dziadka” w Bagdadzie, to na promie „Hellas”, „Syria” albo i na „Janie Heweliuszu”.




Słyszałem już od kolegów co nie co w tym temacie, ale – pomyślałem sobie, że może mnie to nie dotyczy... 
Aż któregoś dnia, po powrocie z Zachodu, dyspozytor daje mi kartkę na której pisze, że mam się zgłosić pod podanym adresem o określonej godzinie. Pytany Dyspacz o co biega wzruszył ramionami i powiedział: „Idź, dowiesz się, ja nie wiem?". 
- Acha, wiem co jest grane! 
Odpaliłem skorupę - jadę. Adres znalazłem na budynku słubickiej komendy milicji. 
Włażę, rozglądam się - dyżurny wskazał mi schody i nr. pokoju jaki widniał na kartce. 
Zanim wspiąłem się na drugie piętro już „Jehowy" czekał na mnie przy schodach i zaprasza; 
„fallow me”. Proszę usiąść – wskazał mi krzesło. Kapitan „jakiśtam” jestem panie Edwardzie... 
- Za co?! - pytam. 
- Nie, nie. Pomyłka. Interesują nas pewne sprawy związane z pana pracą. 
- Oki, ile to potrwa – pytam?
- Noo trochę potrwa – gada.
- Więc umówmy się na inny termin. Wróciłem z podróży. Jestem głodny, brudny, żona z dzieciakami czeka. Może innym razem gdy będę w Słubicach przyjdę Oki?
- Oki – zgodził się na propozycję. Nara! 
Wyszedłem i po kilku dniach zapomniałem...

Kapitan nie zapomniał. 
Zaś karteczka z adresem u dyspozytora przypomniała mi o danej obietnicy. Idąc powtórnie wstąpiłem do Pewexu, kupiłem wodę rozmowna (0,75 „Żyta”). 
Po uprzejmościach, kapitan proponuję kawę. Poprosiłem, i jeszcze ekstra dwie szklanki. Przyniósł kawę i dwie szklanki. Wyciągnąłem z rękawa kurtki „znieczulenie miejscowe”. Gospodarz tym czasem, rozsiadł się za biurkiem i zaczął z uwaga przewracać jakieś kwity nadając powagi miejscu, sobie i chwili...
Odkręciłem (w Pewexsie były z nakrętka, dla hołoty w sklepach z kapslem) i polewam. Zaoponowałem po małym! On na służbie, nie może. Zapytałem czy ja mogę? Ja już po służbie. Proszę bardzo – odrzekł. Nalałem se z czubkiem i w siebie – zapijając, lurowatym kawskiem. 
- Słucham uważnie. Co pana interesuje w związku z moją profesją? – zagaiłem – polewając jeszcze raz do pełna. 
- Panie Edwardzie. W różnych miejscach pan bywa które nas bardzo interesują. Ze względu na obronność naszej ojczyzny – podkreślił z naciskiem. Przerywając mu w pół słowa – mówię; 
- przecież mamy LWP które chyba spełnia tę rolę? Bardziej zapytałem jak stwierdziłem – wlewając w siebie zawartość szklanki. 
- No tak, ale w pewne sprawy, do których pan ma dostęp my nie mamy i w związku z tym mógłby pan sporządzać raporty... - do tego zdjęcia. Pomyśl pan – zakończył stwierdzeniem. Polałem następną, wypiłem i wpadłem w głęboką zadumę...
– Panie Edwardzie, dużo pan może – zapytał.
– Nie wiem – sprawdzam. Wypiłem połowę szklanki. 
- Panie kapitanie, z wielka ochotą pierdyknę to co robię dotychczas, bardzo chętnie będę pracował dla was. Dajcie mi Mercedesa - bym się nie odróżniał od Niemca, dobry aparat fotograficzny i pensję bym żył na tej samej stopie i już jesteśmy współpracownikami – proste? 
Praca jaką mi pan proponuje, panie kapitanie, wydaje mi się niezmiernie łatwą i przyjemną. Nigdzie na Zachodzie nie widziałem zakazu fotografowania – jak w Polsce – np. dworców kolejowych które Niemcy budowali... Wypiłem resztę ze szklanki, popijając kawą napełniając szklankę do pełna.
- Wydaje mi się, że się nie rozumiemy panie Edwardzie. Niech Pan pomyśli nad naszą propozycją. My też możemy panu pomóc. 
- W czym - przepraszam – zapytałem.
- No... w wielu sprawach – zapewnił. 
Patrząc mu prosto w oczy mówię; 
- miły panie, bardzo serdecznie dziękuję za pomoc. Wędkuję pan? – zapytałem.
- Nie, czasu brak – odparł. Więc nie będę panu więcej przeszkadzał. Dziękuję za towarzystwo i kawę. Wypiłem nalane. Zakręciłem flachę chowając ja w rękaw i wychodząc zataczałem się z lekka by stworzyć odpowiedni obraz do zaistniałej sytuacji.

Sytuacja, powtórzyła się po upływie ponad 2 lat – tyle, że w innym miejscu. 
Dostałem list z komendy wojewódzkiej w Pile (mieszkaliśmy w Trzciance) bym zgłosił się w związku z odnową paszportu. Lekko zdziwiony bo sprawy paszportowe załatwiał dział paszportów firmy - jadę do Piły. Miła pani (sąsiadka z segmentu oddalonego o trzy domy od mojego), nagabuje mnie podobnie jak słubicki kapitan. Zastrzeliłem ja pytaniem; 
- czy pani myśli, że wpadła pani pierwsza na taki pomysł?
Przeprosiła z uśmiechem. Podziękowała za fatygę – życząc przyjemnej pracy.

Po dwu latach mój paszport "wpadł za szafę". Uzasadnienie: „Nieetyczne zachowanie się za granicami kraju”. 

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Żyję z rodziną w Kanadzie. 
Zjeździłem trzy swoje ciężarówki. 
Nie raz już dziękowałem w myślach – nie Bogu, a polskim szujom.

PS. Mała dygresja. Mieszkałem w Lubinie, a jeździłem kilka lat na paszportach wydanych w LUBLINIE. Gdy poszedłem w Błoniu do paszportowego, by to sprostowali, odpowiedziano mi, że nikt na takie „drobnostki” uwagi nie zwraca. Co było prawdą!