Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

poniedziałek

Trudny, bardzo trudny wybór



Egzamin na mężczyznę

O dar mądrości i dobrą pamięć modle się co dnia od szczenięcych lat - jak babcia kazali, ale jak to z naszym Panem - "mówił dziad do obrazu...".
Tu akurat nie muszę zwracać się do Wiekuistego, który pewnikiem ważniejsze ma sprawy na głowie - choćby... skurcz kasy z koszyczków w zakrystiach!


Na tym zdjęciu pierwszy z lewej, to Janusz Ostrowski z Nowego Sącza. Pamiętam Go dlatego, że byliśmy w dwie chłodnie w Kuwejcie z ładunkiem słynnych od Islandii po Kuwejt wafelków Prince Polo produkowanych w Cieszyńskiej "Olzie".


Z wielkim sentymentem wspominam tam załadunek. Dzięki zielonemu światłu kierownika zakładu mogłem rzucić okiem na produkcję tego specjału. Tego się nie da porównać z dzisiejszymi zautomatyzowanymi liniami produkcyjnymi. Wówczas to była prawie manufaktura. Do wyrobu ciasta przywożono świeże mleko z okolicznych mleczarń. Wafle wypiekano ręcznie, potem smarowano je także ręcznie, później krojono już na odpowiednią wielkość by następnie oblać czekoladą w urządzeniu... jakimś. No i po ochłodzeniu następowało automatyczne pakowanie w złotko (bo folia aluminiowa była złotego koloru). Wafelki pakowano po 40 szt. do kartonika, potem kartoniki do dużego kartonu by wysłać produkt na eksport. Smak tego wafelka był boski, nieporównywalny. Olza robiła jeszcze inne - trójkątne; "Elites". Tu u mnie, w Polskich Delikatesach też są Prince Polo, ale to już nie ten zapamiętany smak. Słychać w tym badziewiu - chcącym uchodzić za dawne, jakieś sztuczne dodatki jakieś diabelskie wynalazki. Cóż zrobisz? Nawet chleb smarowany margaryną z Brzegu... toż to było niebo w gębie... boska margaryna - "Margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna".
UWAGA! Konsumpcja masła grozi sklerozą!
Palma - teraz też w cudzych pewnikiem rękach?... Chleb ze śledziem też był lepszy!... Polacy mają islandzkie śledzie, a Islandczycy polską wódkę i Prince Polo! A wszyscyśmy o ile młodsi byliśmy... Gdzie to jest?!
Albo zamek błyskawiczny z Zampolu... tylko ten, kto sobie nim przyciął siuraka wie, co to prawdziwy - nasz - polski - rajfenszlus! Pasta do podłóg... pachniała od Wielkiej Nocy do Bożego Narodzenia istny cud myśli technicznej NASZYCH polskich inżynierów... Łza się w oku kręci na samo wspomnienie jak ongiś od tego narkotycznego smrodku.


A papier do… śmiechu? - na cóż komu takie naonczas burżujskie pokusy? Co to my palce potracili?!
Głos płodów rolno spożywczych ziemi naszej nie gorzej od Trybuny Ludu w kibelku się sprawdzał!
Tylko mi wina z "Lasu" nie żal, bo się nie umywało do mojej ambrozji mszalnej pędzonej w piwnicy…

Módlmy się...
O Panie, który stworzyłeś w sześć dni świat cały wraz z kartkami na wszystko i Służbą Bezpieczeństwa prosimy Cię, przywróć nam te błogosławione czasy, kiedy z sąsiadami w domach się siedziało zgodnie siwuchę w zmyślnych alembikach kręconą popijając miast się po świecie włóczyć, łajdaczyć, gendry i fejsy-pejsy na nas sprowadzać i śmierdzące konopie popalać!...

CHCEMY POWROTU DO KOMPOTU!

Siedzieliśmy z Januszem w Abdulowym hoteliku in Kuwait City przy lampce "Jaśka wedrowniczka" prince-polem pogryzając. On to naonczas mniej więcej w te słowa się odezwał:
"co za cholera siedzi w tych żydowskich kiepielach, że gdy jakiś nasz Żyd zakład otworzy (bo trzeba Ci wiedzieć, że Olzę stworzyli bracia Brunon i Wilhelm Schramek), to ten się ma dobrze i rozwija, zaś te nasze, w polskich rękach, kuleją i padają jak muchy nad psim gównem...?"
Tak dosłownie powiedział, wybaczcie nieprzystojność.


Trudny, bardzo trudny wybór
Pracuje tyle już lat w mozole dla systemu efekty prawie żadne. Wykitował Lońka, papieżem został Polak. Dzieciaki dorastają. Jaka czeka je przyszłość, perspektywy? Żądne. "Marneszanse" - jak mawiał De Gulle - mają na lepsze życie. Trzeba to zmienić, na gwałt! Jestem im ojcem przecież!

Wracam z Kuweitu, przed Belgradem dowiaduje się z „Jedynki” (polskie radio), że Gierka zastąpił Kania. Będzie lepiej zapewnia spikier..., od ponad dwudziestu lat słucham tej zdartej płyty z tą samą melodia. Bolą zęby od tego ...
Jedno co mam jak narazie, to życie światowca jakie udało mi się zdobyć z wąskim, gronem kolegów.
Nagrody Goncourtów napewno nie zdobęde. Większość sąsiadów utopiłaby mnie w łyżce wody.
Nie liczę też na to by leżeć na Powązkach.
Słuchanie "Jedynki" logicznie i przetwarzanie tego bełkotu, a po przetworzeniu na język prosty, zrozumiały nasuwa wnioski, interpretacje gadającej głowy, a krytyczne przetworzenie... sumuje się w pastisz rodem z za wschodniej granicy.

Cieszyłem się nie najlepsza sława dyletanta i snoba pośród okolicznej gawiedzi, ale wciąż ufałem, że moje imitacje nikomu krzywdy nie czyniły. Moich małpiarskich zachowań, gestów i tonów byłem świadom. Wiedziałem, że powinienem przezwyciężyć owe skłonność. Ale nie byłem Proustem i z własnej słabości nie czyniłem siły, przynajmniej tak wówczas myślałem. A ci co nie czytali Prousta, a do niego - takie odnosiłem wrażenie mnie porównywali - chyba, że mieli na myśli wkład, ale nie zawartość! Bo Proust to nudziarz straszliwy, a ja wręcz odwrotność!

Człowiek dziczeje stykając się z ludźmi, i albo musi wybudować sobie erem, albo spłaszczyć do wymiarów otoczenia. Odrzuca mnie przeraźliwa, ludzka głupota, tej armii, tej rzeszy nieuków, półgłówków, którzy formują "intelektualna elitę polskiego narodu" korzystając z tego, że jeszcze większe hordy przygłupów stanowi dla nich korzystne tło. Znaleść człowieka, z którym można porozmawiać nie wysłuchując banałów, idiotyzmów, cwaniackich łgarstw, fałszywych zapewnień, tanich sprośności lub specjalistycznych bełkotów "fachowca", dla którego branżowe wykształcenie (plus umiejętność trzymania widelca) jest cała jego kultura. Jeśli ci się zdażyło spotkać kogoś bez płaskostopia mózgowego, to znalazłeś SKARB!
Alergia na głupotę, konformizm i oportunizm - obok niezgody na podłość i okrucieństwo świata, prowadzi ku samotności. Patrząc zaś z innej strony na kruchy zlepek ożywionej gliny, pamięć podsuwa jedynie takie teksty:
"Ty, co nie jesteś panem i jednej godziny,
Kto cię raz dobrze poznał, ze wstrętem omija, 
Boś ty podły jak robak, zdradliwy jak żmija.
Twoja miłość jest chucią, twoja przyjaźń zdrada,
Twój uśmiech jest szyderstwem, a za twoja radą,
Kto by się kiedyś odważył śmiało stawiać kroki,
Uznał, lecz już po czasie, to za błąd głęboki.
Zaufać w twoje słowo: boś z rzędu ostatni,
Pychą tylko przewyższasz zwierząt orszak bratni".

Minęło znów trochę czasu. Czasu straconego.
12 grudnia roku pamiętnego, wstąpiłem po drodze do domu.
Auto z ładunkiem do Szwecji stoi pod domem.
Jest niedzielny ranek. Budzi syn nadając, że jakaś wojna w Polsce jest – w radio gadają. Tv nie działa. Rzeczywiście, tranzystor buczy komunikatem WRONy, że jakiś stan wojenny nastąpił. Podają także, że wszystkie granicę zamknięte. Śniegu przez noc napadało po pachy. Gdzie się udać z problemem?
Wsiadłem w małe i pojechałem na milicję. Dyżurny mówi, że nie jest w stanie mi powiedzieć co mam dalej robić z ładunkiem. Telefony nie działają.

Po obiedzie jadę do Świnoujścia, po drodze kolumny wojska, samochody, czołgi (kilka w rowie). Szweje głodni, przemarznięci proszą o papierosa. Rozpiździaj i chaos.


Polska - miejsce na mapie, które mnie męczy, ale mimo wszystko lubię. Kocham nawet. Tu przez lata zdarzyło się masę rzeczy, które czyniły mnie szczęśliwym lub smutnym, tutaj są moi przyjaciele, tu jest mój krąg kulturowy tylko, naprawdę nie o to chodzi. Chodzi o to, że Polska stała się krajem w którym przestrzeń do dokonywania wyborów życiowych została zawężona tak bardzo, że właściwie zdołały się w niej zmieścić tylko dwie możliwości w których nie ma nic interesującego.
Możliwość pierwsza: uczymy się pilnie, jesteśmy kreatywni, mobilni, dyspozycyjni, kochamy naszą firmę, robimy karierę... Stop. Niekoniecznie robimy karierę ba, nawet nie musimy mieć takich ambicji, jednak musimy się zachowywać tak, jakbyśmy chcieli ją robić. Nawet, jeśli pracujemy w charakterze nocnego stróża. Zawał przed czterdziestka.
Możliwość druga: nie uczymy się pilnie, kończymy zawodówkę albo i nie, czujemy się pogardzani, jesteśmy stadem rozkapryszonych, tępych leni i warchołów którzy powinni się wziąć do roboty, wykazać inicjatywę tyle, że roboty przeważnie nie ma, więc nie staramy się być kreatywni, mobilni etc. Mówiąc kolokwialnie, kładziemy na wszystko lagę - pijemy. I tyle. Wątroba wysiada przed czterdziestka.

Dworce są brudne, politycy sprzedajni. W dziedzinie rozwarstwienia dochodów zbliżamy się do niedościgłego południowoamerykańskiego wzoru. System emerytalny mamy wzorowany na Etiopii - ale, trzymamy fason.
Bądź kreatywny! Autorytety naukowe nie mają nic do powiedzenia. Media kreują wirtualną rzeczywistość. Postępująca oligarchizacja zbliża nas do niedościgłego azjatyckiego wzoru. Warszawa to nie całą Polska - ale, trzymamy fason.
Bądź dyspozycyjny! W Tv. pani Dyrektor chwali się, że aby zostać portierem w jej firmie, należy znać dwa języki obce i mieć wyższe wykształcenie. Jakiś inny pan wciąż wierzy w niewidzialną rękę rynku. Wszystkim nam będzie lepiej. Rolnicy dostaną mnóstwo pieniędzy, bo nie wszystko zdołają rozkraść partyjni nominaci więc, trzymaj fason, bądź mobilny! 
Z radia Rosiewicz wyjaśnia dlaczego tu siedzę, a Tercet Egzotyczny utwierdza:
„Tu jest twój dom”. Dziękuję kur.. a wysiadam!
Zjeździłem kawał świata, widziałem jak żyją ludzie.
Dlatego chce, by moje dzieciaki żyły inaczej. Tym bardziej, że wiem jak żyć powinny i było im lżej jak nie było mnie.

Czytam, że w Hiszpanii „bezrobotni młodzi ludzie spędzają dnie na plaży, pałac trawkę i marząc o Paryżu, a ich główne perspektywy na przyszłość to kariera budowlańca lub barmanki”.
Zaiste, cóż za przerażająca wizja. Tylko, że pracując na Zachodzie jako barman, budowlaniec, pomocnik fryzjera, mogę się spokojnie utrzymać i nikt nie będzie wymagał tytułu magistra + znajomości dwóch języków obcych, notorycznej pracy za darmo w nadgodzinach i kłaniania się szefowi w pas za to, że w ogóle raczył mnie zatrudnić.
Po prostu system zostawia niszę dla tych wszystkich wariatów i nieudaczników, którzy nie chcą lub nie mogą robić kariery, nie stosuje bezwzględnie zasady „daj się kupić albo zostaniesz zgnojony”…

Chciałbym być dobrze zrozumiany, nie chodzi mi o to, że syf, że brudny dworzec, że złodzieje, wyzysk, że granda. Nie! Po prostu męczy mnie, denerwuje, a coraz częściej wkurwiają teksty refrenu przeboju śpiewanego ciągle przez polskie ELITY (z braku lepszego słowa), że jest w miarę normalnie, że w sumie wszystko jest w porządku, że jeśli nie wystarczy być kreatywnym, wykształconym i mobilnym, to należy być jeszcze bardziej kreatywnym i, że wszystko byłoby jak należy, a system funkcjonował będzie jak szwajcarski zegarek, gdyby tylko to cholerne sFołeczeństwo zechciało być wreszcie obywatelskie.

Naród już tego ględzenia nie może słuchać. Więc Marcin z Izą są w Londynie, Monika z Wojtkiem gdzieś koło Filadelfii, Ewa w Madrycie, Agnieszka pracuje w paryskim Markiecie - wkrótce dołączy do niej Krzyś…

Pożegnanie z bronią
Wróciłem z Anglii. Wjechałem na zajezdnię w Słubicach – czekając w kolejce na zatankowanie auta pod korek. 


Podchodzi "paszportowy" – mówiąc: daj paszport bo stracił ważność, a zaraz ktoś jedzie do Warszawy z paszportami więc zabierze i twój. Zdziwiło mnie to trochę, ale rzeczywiście tak było, że za kilka dni mój paszport tracił ważność.
Po zatankowaniu, przy rozliczeniach z podróży, wstąpiłem do paszportowca kanciapy.
"Pański paszport został wstrzymany do odwołania za nieetyczne zachowanie się na węgierskiej granicy" - anonsuje urzędnik. Oki mówię, zaraz tu wrócę z kartą obiegową. Pomogłeś mi podjąć decyzję. W dwie godziny poczułem się wolnym. Więc jednak kapitan-sąsiadka (z biura paszportów (KWMO) nie zapomniała o mnie i mojej dezaprobacie w podjęciu z nią współpracy. Co za pamięć?!

Był kwiecień 84. Decyzja podjęta – spadam. Zdecydowane!
Emigruje sam, nie chce żony z dzieciakami skazywać na stres. Cel emigracji - Kanada.

W maju "załatwiłem" paszport! Jadę z Orbisem na dwudniową wycieczkę do Szwecji.
Koleżanka żony jedzie też bo mówi, że nic jej tu nie trzyma. Razem, będzie raźniej!

Nad Świnoujściem, refleksami świateł odbitych w brudnoburych falach portowej zatoki, zapada wczesny zmierzch. Maj 85. Pustawe o tej porze roku miasto i okolice, wolne od inwazji "stonki" (wczasowiczów), filtruje jeszcze chłodny - od morza wiatr. Wchodzimy do barako-budynku, pełniącego funkcje komory celnej.
Nasza grupa jest pierwszą w kolejności do odprawy przed wejściem na prom. Z trudem ukrywamy narastające podniecenie. Wprawdzie jesteśmy "czyści" zdając sobie sprawę z tego, iż pozostaniemy w Szwecji nie ryzykowalibyśmy zabierać niczego co mogłoby stwarzać choćby pozory podejrzeń ze strony służby celnej - jednak, hazardowość naszego postępowania wyzwala hamowany siłą woli dreszcz emocji.

U wejścia do budynku wszczyna się harmider. Szeptana poczta niesie od czoła oczekującej grupy wiadomość, że przez komorę celna przechodzić będą rodacy powracający ze Szwecji. Jednak wracają? - łapie się na niedorzeczność tego skojarzenia. Pewno że wracają. Większość wraca. My jesteśmy wśród tych którzy stanowią - owszem, znaczny, ale w całościowym rozliczeniu ruchu turystycznego prowadzonego poprzez Orbis niewielki procent Polaków, którzy w taki to sposób szukają dla swego życia nowych możliwości.

Gwar, tumult u wejścia narasta. Już jest forpoczta szczęśliwców, dla których celnicy zapalili zielone światło w powrotnej drodze do kraju. Wracają uczestnicy wycieczki:
Spocony, o rozbieganym wzroku "turysta" wjeżdża wielką lodówka-szafa w tłum oczekujących na odprawę rodaków. Taranowani usiłują się wycofać, ale są napierani od tyłu przez uczestników grup oczekujących na odprawę. Zamęt. Bałagan. Sobiepaństwo.
Prawo silniejszego i bardziej przedsiębiorczego w wyborze kombinacji i poczynań z myślą o osiągnięciu zamierzonego celu. Na odsiecz przyblokowanemu przez moment właścicielowi rozbieganych oczu pędzi jak w amoku następny "wycieczkowicz", dysponujący jeszcze większym impetem i potężniejsza lodówka…
Od biurka celników wystartował już trzeci, by forsując przetarty z grubsza szlak wspomóc słabnących. Ten ma największe szanse. Pchana siłą jego ramion i radością posiadania lodówka to prawdziwy chłodniczy kombinat!
Wspaniałą szarża połączonej energii potomków husarzy spod Chocimia kończy się pełnym sukcesem. Podskakując na stopach mniej uważnych i masą ciężaru roztrącając niezdecydowanych. Lodówkowa lawina osiąga dziwi wyjściowe z komory celnej.
Jeszcze jeden powrót i następny trucht przetartym przed chwilą szlakiem pod ciężarem ogromnych pudeł, pak, neseserów, walizek i czort wie czego jeszcze i co zawierającego.
Bałagan osiąga apogeum. Turyści z wyprawy po złote runo i w drodze po nie przemieszali się tak dokumentnie, jak serwowane pod swoim adresem przez obie grupy nieparlamentarne wyrażenia, określające w sposób dosadny rodowody posiadaczy oraz kandydatów na nie. Żadnych prób przywrócenia porządku, żadnych wskazówek, co do sposobu grawitacji tego żywiołu. Staropolskie "kupa mości panowie!". Typowo po naszemu - czyli nie tak jak być powinno. Niestety.
Wreszcie tornado przechodzi i miły opanowany głos pilota naszej wycieczki powiadamia, że nasza pora do odprawy celnej.
Kości zostały rzucone - pomyślałem i przyklejony przez falujący tłum do koleżanki, której też znudził się ocet, dałem się nieść przed oblicze granicznej, mundurowej wszechmocy...
- "Nie macie państwo niczego do oclenia...? - Żadnej waluty?...". Oczy celnika, który znał handlowe odczucia dusz współbraci – nawet, podejrzewam z autopsji, robią się przez moment okrągłe z bezbrzeżnego zdumienia. Chłonie chwilę gorączkowo medytując jak podany mu pasztet zgryźć... Wczuwając się w psychikę mundurowanego młodziana jestem sfrustrowany. Albo uważa nas za półgłówków albo za pseudocwaniaków którzy usiłują polskiemu celnikowi wmówić, że w wyprawie za morze najważniejszą jest dla nich ekskursja jako taka. A przecież przed chwilą?!... Forte tornada brzmi jeszcze w jego uszach. Łomot toczonych tędy Bóg wie jakim sumptem zdobytych w cieniu flagi trzech koron ogromnych, szafowatych lodówek.
- Błysk zdumienia w oczach mundurowego rodaka przyćmiony zostaje odcieniem autentycznej zawodowej złości. Palec - pistolet wyskakuje nagle na wysokość mej piersi.
- Pan pozwoli ze mną! Jak żona Lota ogląda się koleżanka popychana przez tłum do wyjścia na prom. To ja stoję jak utożsamiony z ta sceną słup soli.
Na polecenie celnika otwieram neseser. Zwróci uwagę na fakt, iż jak na dwudniową wycieczkę - nawet gdybym chciał wystąpić w roli eleganta znad Wisły... posiadam za dużo koszul, czy nie zwróci?
Pobieżne przejrzenie zawartości nessesera nie rozwiewa jeszcze wątpliwości celnika.
- A co ma pan w majtkach?
Zapewniam pana, że mam to co każdy statystyczny Polak w moim wieku tam mieć powinien. Czy zechce pan sprawdzić?
- Nie, dziękuję ...
Moja pewność siebie rozładowuje sytuację. Zawodowa rutyna podpowiada celnikowi, że pomimo żywionych przez niego podejrzeń, stanowię jakiś niestereotypowy przypadek - ewenement, nad którym można jednak przejść do porządku dziennego.
Mile, obustronne podziękowanie i witają mnie pytające spojrzenia reszty towarzystwa z naszej grupy.

Po trapie ładujemy się do brzuchatego wnętrza promu.


Pierwszy, jakże ważny etap w drodze do niego celu mamy za sobą. Jak przebiegną następne?

Na pokładzie promu rozkręca się polski, diabelski młyn. Pokładowy kiosk z pewexowskimi dobrami zostaje otoczony kordonem przez "turystów" jak ongiś Częstochowa przez szwedzkich żołdaków jenerała Mullera.
Tylko, że tamci Svanssonowie przybyli do Polski w celach - dalibóg, zgoła nie turystycznych. A dziś, w ponad 300 lat od Viktorii księdza Kordeckiego to my najeżdżamy Szwedów.
Czy podjął by się ktoś próby sprecyzowania nazwy tej eskapady?
Encyklopedyczne brzmienie hasła "wycieczka" w niczym nie oddaje nastrojów i finalnego celu tej grupy, tworzącej obecnie pszczeli wyrój wokół promowego kiosku. A więc jeszcze raz nie tak - czyli po polsku. Niestety.

Z wiadomych przyczyn nie zainteresowani poczynaniami przedsiębiorczych rodaków - milczkiem, jakby ze wstydem za brak owej przedsiębiorczości, która w negatywnym pojęciu rozsławiła imię naszej nacji na świecie - jak powiedział radziecki celnik: “dwie rzeczy na świecie są niezwyciężone, Armia Czerwona i Polski turysta” - przemykamy we wskazanym przez stewardessy kierunku i zajmujemy miejsca w wyznaczonej nam kabinie.
Głęboki buch papierosem, dla uspokojenia rozdygotanych doznaniami minionego dnia nerwów - prysznic i spać…

Intuicja, jakiś szósty zmysł - sprawił, że jednak wróciłem na łono rodziny.

Trzcianka, nasze gniazdo
Nie, nie z lodówką jedynie z kilkoma kilogramami kawy by ekskursja się zwróciła.

Koleżanka została. Ma się dobrze.

Nie minął miesiąc. Słońce pali od rana jak nad kraina Beduinów. Asfalt lepi się do butów. Drzewa umierają stojąc...
Kot, rozwalony na występie muru, śni sen sytości i ciepła. Pocę się. Rozgrzane miasto, jak macki ośmiornicy, wciąga w swoją czeluść. Symbioza apatii i rozleniwienia.

Przysiadam na krześle obok sklepowej kasy. Kasjerka uśmiecha się do mnie (skąd ona bierze do tego energię?).
- Aha, dopiero teraz uświadamiam fakt. Wewnątrz "markietu" panuje (klima działa) miły chłód. Mózg z wolna odzyskuje zdolność działania. Kryśka z Andrzejem robi zakupy przed wypadem na plażę. Grzebie w stercie jabłek, jak w przysłowiowych ulęgałkach. Cholera! Czego ona tam szuka? Przecież wszystkie są jednakowo piękne. Babska naturą! Zaraz któraś z ekspedientek wyskoczy z pyskówka! Rozglądam się trwożnie. Kasjerka, takim samym jak mnie przed chwilą uśmiechem, wita kolejnego klienta płacącego rachunek.
Członkowie personelu "markietu" uwijają się wśród przebogato wyeksponowanych asortymentów artykułów, układając, poprawiając kompozycje wystaw i uzupełniają na bieżąco spowodowane zbytem towaru ubytki.

Przecież to nie kraina cudów z jej hasłami, że wszystko dla LUDU! Już dawno zorientowałem się, że Brzechwa kłamie! Tu inaczej pojmują hasło "frontem do klienta". Tam, (jakże ciężko mi pisać te słowa) sprzedawczyni - prawem kaduka, mogła ci hurtem - jak leci, kłaść do zatłuszczonej "Trybuny Ludu" nadgniłe jabłka czy cebulę - mając, na nieśmiała uwagę petenta o niejadalności połowy towaru, serię warknięć - prawd: a co mam z tym zrobić? Kto za to zapłaci? Gdzie się pan pcha z rencamy! Niema pan czego macać?...
I trzeba zrozumieć tamte ekspedientki...
Ten przykład szedł z "góry". Poza kilkoma prywatnymi piekarniami, czy cukierniami, gdzie zasady handlu były normalne, tzn. klient nasz pan w reszcie "uspołecznionych" przybytków Merkurego, panował folklor. Cóż się dziwić. Gdy na półkach stoją ocet i przeterminowane dżemy, a raz kiedyś zdarzy się dostawa podłego gatunku jabłek (gdzie oni podziewali zbiory z tysięcy hektarów sadów?) i tym samym w nudę dniówki odwalanej za pusta lada wplecie się możliwość rozmowy z klientem, to trzeba te rozmowę przeprowadzić z pozycji pojęcia tak bardzo zakorzenionego w peerelowskiej administracji: Kto tu rządzi? Nie podoba się? Wynocha! Sprzedam czy nie sprzedam, listę obecności podpisałam więc dniówkę mi zapłacą! A jak reszta towaru się zepsuje? To podzieli się z koleżankami tym co zostało, sporządzi - według uświęconego tradycja, złodziejskiego, socjalistycznego rytuału - opatrzony kilkoma pieczątkami i podpisami protokół strat. Polak potrafi!

Pędzisz, bracie do jedynego w tej dzielnicy sklepu. Może ci się uda przed odejściem autobusu kupić bułkę do pracy? Dopadasz, zdyszany jak Zatopek do dziwi - zamknięte.
Nerwowo spoglądasz na zegarek. Toż dopiero rozpoczął się dzień pracy! Rozpłaszczasz nos na szybie. - Siedzi przy ladzie stadko pan (handel to sfeminizowana gałąź gospodarki) prowadzących ożywioną konwersacje.
Przestępując z nogi na nogę, nieśmiało pukasz. Najstarsza stażem w nicnierobieniu przedstawicielką "Bardzo Ważnego Biura", gestem Napoleona, z nad szklanki herbaty (przed kryzysem była kawa) wskazuje miejsce na szybie. Spoglądasz we wskazanym kierunku - jest. Na konopnym sznurku wisi popstrzona przez muchy i wypłowiała od częstego używania, kartka z napisem "Inwentaryzacja". Co one tu u licha inwentaryzują, jeżeli główną zawartość sklepu jest błąkające się wśród pustych ścian echo ich paplania.

Startujesz ostro nie odpowiadając na pytające spojrzenia potencjalnych klientów zmierzających do zamkniętego (przynajmniej trzy dni) sezamu. Pędzisz na przystanek autobusowy.
- (...?) - Nie panie, nie było żadnego. Czekam już prawie godzinę. Pewnie zjechał do bazy? Stare opony, wyeksploatowane akumulatory. Kryzys, szanowny panie, kryzys...
Może dobry los sprawi, że nadjedzie taksówka, bo inaczej... Społeczna dyscyplina pracy...
Po przeciwnej stronie jezdni ochlapany rozbryzgami ulicznego błota, tkwi od... - jak pamiętam, mobilizujący zew kłamliwej propagandy, zaklęty w przydrożny plakat:
"Twórczym wysiłkiem ludzi pracy zbudujemy silna, dostatnią i szczęśliwa Polskę!"
- Jak kurwa, na głodniaka i na piechotę?!
Trącony przez Krystynę z torbą z zakupami odzyskuje poczucie rzeczywistości. Zerkam do wnętrza torby. Jabłka, jedno piękniejsze od drugiego - rarytas, pomarańcze, piwo.
Idziemy na plażę…

Glifada, piękna ateńska plaża:


W upalnych promieniach słońca, myśl pracuje na jałowym biegu. A jednak, podrażniony wspomnieniami mózg formułuje niewypowiedziane pytanie. Jak ci tu to robią, że przy tak ogromnym asortymencie towarów i usługach przez wszystkie dni tygodnia, nie dali mi satysfakcji odczytania na szybie (lśniącej czystością) żadnego z odwiedzanych sklepów tabliczki z napisem: "Inwentaryzacja" czy "Przyjęcie towaru"? Zarażona peerelowskim bezhołowiem myśl nie przynosi żadnego sensownego rozstrzygnięcia nurtującego mnie pytania. Po prostu. Jest inaczej jak w mojej Ojczyźnie. To widać na każdym kroku - czyli, jest dobrze. Boże! a przecież to tak niedaleko...
Nadmorska plaża roi się roznegliżowanym towarzystwem różnego autoramentu. Dziewczyny, panie w wieku balzakowskim, oraz te nieco plus wyżej w stroju topless chłoną słońce różnego kształtu, wieku i kondycji biusty.

Rozkładamy koc i daje nura w chłodne fale morza. Odpływam daleko od brzegu. Leżąc na plecach z wyciągniętymi rękoma za głowę, kołysze się na falach, wodą przyjemnie chłodzi ciało. Chciało by się krzyczeć! Przecież, po co mi Niebo, jeśli tu tak mi dobrze. Czuję się jak "odkupiony" z grzechu pierworodnego. Chciało by się by dzień ten trwał bez końca... Roztropność jednak alarmuje, podpowiada, że byt człowieka uzależniony jest od zawartości kieszeni. Cóż, pieniądz rządzi światem, obojętnie czy tu, czy tam. Na temat "dóbr doczesnych", można bez końca. Jestem "minimalistą". Miałem, nie mam. Trzeba zaczynać od początku wspinaczkę w hierarchii tych dóbr. Wiem jedno, czym więcej chcesz osiągnąć, tym więcej musisz tracić - czy warto?…

Powracając do brzegu szeroko rozgarniam wodę, niesie lekko, lawiruje wśród baraszkującej młodzieży. Totalna beztroska, czas kanikuły. Śmiechy, chichoty, okrzyki. Raj na Ziemi. Cieszmy się chwilą. Ile takich chwil w życiu człowieka? Takich jak ta się nie zapomina. Nimi zapełniasz pamięć i dążysz żeby jak najczęściej się powtarzały. Te złe idą w niepamięć, zostaje tylko doświadczenie, które podpowiada co masz robić aby właśnie tych złych chwil unikać.

Wracając na koc, widzę Krystynę rozmawiającą z chłopakiem (rodak), z dalekiego Ohio. Jest pilotem myśliwca z pobliskiej bazy US Air Force. Jest ich kilku z dziewczynami, które też są z personelu tej bazy. Wesołe, beztroskie towarzystwo. Jasiek, ma na lewym ramieniu tatu orzełka jak na dwuzłotówce. Pytam, skąd wziął taki projekt by coś takiego wydziargać na ramieniu? Wyjaśnił, że to pamiątka po ojcu i on sam tym tatu podkreśla swe pochodzenie.
Teraz, zapewne żeby być aktualnym, musiał zaktualizować dziarę i dodziargać koronę...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mile widziane.
Te niepochlebne również.

Dziękuję.