Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

poniedziałek

Świniopas


Niańką byłem też


Mój pupil Władek

Nie jestem literatem... no.. może pół, bo jeszcze tyle mogę.
Chciałem tylko byś wiedział/ła jak moje zmagania z emigracją wyglądały.

Zanim się znalazłem w Kanadzie, było jeszcze osiem miesięcy w Grecji. Bo najpierw, po kilku próbach uzyskania paszportu w końcu, gdy go dostałem.

byłem w Szwecji.
Rozpatrywałem wszystkie opcje za i przeciw pozostania w Szwecji - w końcu, zdecydowałem, że jednak Szwecja nie będzie dobra do tranzytu dalej. Obcość jakaś tej krainy. Do tego, gdy zima nadciągnie będzie bardziej obco. Nie, nie Szwecja.
 
Kupiłem u „Wawela” 10 kilo kawy bez cła, kilka fantów dla dzieciaków i wróciłem na łono Łoj,czyzny. Nie na długo, tym razem w cieplejsze country - wycieczka do Grecji.

Wylądowaliśmy za pośrednictwem LOT w Atenach 27 listopada w trójkę, na wycieczce Orbisu. Po trzech dniach "wycieczki" jeden z koleżków, który miał brata w Denver oznajmił, że nie nadaje się na emigranta i wrócił do kraju.
Z drugim koleżką wynajęliśmy mieszkanie w centrum Aten i w te pędy szukamy roboty. 
Koleżka znalazł zajęcie przy pozyskiwaniu stalowych prętów ze słupów trakcji elektrycznej metra. 
12 h. z "Kacperkiem" w rencach (tak nazywał 10 kilowy młot) rozbijał betonowe słupy. 
Wytrzymał miesiąc i wrócił autostopem do rodziny.

Znalazłem robotę w Pireusie przy oczyszczaniu zbiorników tankowców. Robota jak w piekle. Po dwu tygodniach koleżka dał mi namiar, na faceta który robił za agenta, ów zaoferował mi robotę na świńskiej farmie na wyspie Kos. 

Płynąłem z Pireusu promem dobę na wyspę. W porcie czekał na mnie boss świńskiego biznesu - Kostas. Była 23.3o. Zawiózł mnie do swojego hotelu (miał ich pięć). Pokazał moje lokum, zapoznał co i jak - mówiąc, że będzie po mnie o 6 rano.

Szybki, gorący tusz, zerknąłem w niebo by znaleźć Gwiazdę Polarną (w nieznanym mi miejscu muszę zawsze wiedzieć, jak położyć się spać). Znalazłem konstelację i witaj Morfeuszu.

O 6.oo jedziemy na farmę. Na farmie cztery i pół tys. świntuchów + 80 byków-opasów z węgierskiej Puszty. Kostas zaopatrywał hotelowe restauracje na wyspie w sezonie + dwa swoje sklepy na wyspie, a przez cały rok (dwa razy w tygodniu) transport tuczników szedł do Aten.

Podczas udzielania instrukcji Kostas zapytał, czy lubię zwierzęta? Oczywiście odrzekłem, inaczej mnie by tu nie było. Zapytałem - mówiąc; therefore, i like animals, that when are yawning have a human face - you can it that (dlatego lubię zwierzęta, że gdy ziewają mają ludzką twarz. Zauważyłeś to może?). 
Kostas aż przysiadł ze śmiechu - poczułem, że wzbudziłem w nim uczucie sympatii. 
Będzie dobrze pomyślałem. Gdyż człowiek skory do żartów nie może być złym człowiekiem.

Procedury jakie musiałem opanować i ściśle przestrzegać w tym co będę robił, przypominały mi prawo drogowe - mianowicie, będę mieszaczem karmy dla zwierzyny. 
Pozapisywałem sobie, ile i czego mieszać (były tuczniki, maciory, młódź i byki) ilości i skład, bo był inny dla każdej nacji. 

W ogromnym mikserze, w którym na raz mieszało się tonę paszy składającej się z dodatkami m.in..; antybiotyki, dla tuczników - nawet starty na proch marmur.
Tylko kukurydza szła do miksera automatycznie - z silosu, ślimakowym transporterem. Reszta pasz była składowana w workach po 40-50 kg. Wszystko pod tym samym dachem, w którym był mikser. 
Worki trzeba był ręcznie nosić z pryzm i sypać do betonowej dziury, z której podawał podajnik do miksera. Przerzucałem dziennie około 20-25 ton.

Kostas dał mi skuter bym miał czym dojeżdżać do pracy i w ogóle bym był mobilnym.
Dał mi też wiatrówkę bym polował, gdy wyjdę na papierocha, na szczury wielkie jak koty, było ich tyle, że można było Kostasa posądzać o lewy, nieopodatkowany biznes. 

Miałem też do pomocy traktor z łychą z tyłu i lemieszem z przodu by nawóz było czym spychać spod byków na gnojowisko i małe autko z paką do wywożenia śmieci i padłych zwierząt na śmietnik oddalony o 15 km. od farmy. Odsapnąłem zawsze przy tym zajęciu i nabierałem ochoty do życia - widząc, coraz jaśniejsze „światełko w tunelu” dla mych ambicji i planów.

Na Kos dopłynąłem tydzień przed wigilią. Po trzech dniach wdrażania do zupełnie nie znanego mi zajęcia, wyrobiłem się w 12 h. z zadania napełnienia dostatecznie silosów karmą dla zwierzaków, a po tygodniu - Kostas, poklepał mnie po plerach i podniósł dniówkę o 10%. Poza tym, zaprosił na pierwszy dzień świąt do swojego domu na Christmasowy obiad. 

Wigilię spędziłem sam - nie licząc - pieczonej na grillu ośmiornicy w portowej knajpce, której nawet nie zjadłem całej, bo łzy blokowały mi krtań. Powlokłem się do hotelu. 
Po drodze kupiłem małpkę Curvazje ("Courvoisier") bo wiedziałem, że inaczej nie zasnę, a od rana trzeba mieszać!
Po trunku rozjaśniło mi się pod deklem. Wziąłem gorący tusz, popatrzyłem przez chwilę na Wielką Niedźwiedzicę, która wskazywała mi kierunek, gdzie Oj, czyzna i bliscy i pod kordłę... 

Wstałem rześki i wypoczęty, a po prysznicu jak Herkules gotowy w imię celu czyścić stajnie Augiasza.

Na obiedzie poznałem resztę rodziny Kostasa. Miał syna hulakę który nie chciał go słuchać i pomagać na farmie.
Matka Kostasa, dziewięćdziesięciodwuletnia staruszka, obierała mi jabłka i cały czas namawiała do jedzenia. Widocznie Kostas opowiedział im moją historię, którą mu pokrótce opowiedziałem.
Maryja – żona Kostasa, traktowała mnie jak honorowego gościa aż byłem zakłopotany taką sytuacją. Było naprawdę miło - później, często gościłem w ich domu, bo i koło domu było co robić. 
Pospawałem z jednej strony domu pergolę z rur, by winogron miał się po czym piąć i rozrastać. 
Na tyłach domu miał Kostas plant bananów, pod którymi krzewiły się chwasty. Niszczyłem je glebogryzarką, nie było to łatwe zajęcie, bo kamień na kamieniu w tej glebie, trzeba było uważać by sobie krzywdy nie zrobić. 

Acha, by było wszystko jasne. Przy prośbie na policji - w Atenach o wizę stałego pobytu, zgłosiłem fakt, że emigruję dalej, do Kanady.
Zaraz po przylocie do Aten - jeszcze z hotelu powiadomiłem kolegę w Saskatoon z którym miałem stały kontakt już wcześniej, że może zacząć załatwiał mi sponsorat. 
Po wizycie na policji z wizą na rok pobytu, zgłosiłem się do Humanitarnej Organizacji „Lideryka” w Atenach, tam pracowała Polka Halina z Krakowa, też czekająca na wyjazd do Nowej Zelandii. Gdy ją zapytałem, dlaczego tak daleko chce emigrować, odpowiedziała, że chce jak najdalej żyć od polskiej głupoty. Gdy wyjeżdżałem na Kos, Halina dała mi nr. domowego telefonu, bym miał z nią kontakt i dzwonił co jakiś czas jak z moimi emigracyjnymi kwitami.

Był 2 maja. Poleciałem samolotem do Aten na interview w kanadyjskiej ambasadzie.
Dostałem skierowanie do wskazanego przez nich lekarza, który mnie prześwietlił, zbadał i wypisał świadectwo zdrowia, z tym kwitem wróciłem do Immigration oficer w ambasadzie. 
Rozmowa ograniczała się do pytań oficera (miła pani) i moich odpowiedzi. Zapewniła mnie na wstępie, że z moim zawodem bezrobotnym w Kanadzie nie będę.
Skończyła się rozmowa, gdy pokazałem jej opinię mojego aktualnego pracodawcy.
Oficer zapewniła mnie, że w terminie 3 miesięcy będę w Kanadzie.

Odwiedziłem kolegów jakim zostawiłem mieszkanie. Miałem w nim depozyt, którego to depozytu od chłopaków nie chciałem wyjeżdżając na Kos - za to, umówiłem się z nimi, że jak będę leciał już do Kanady to przemieszkam ten miesiąc depozytu.
 
Mieszkania nie poznałem. Meble, dywany, dwa tv, magnetofony, magnetowidy, radia. W kuchni cały zestaw nowych włoskich garnków m-ki Lorenzo cholera wie w co jeszcze obrośli.
Jak się okazało, to trójka wysokiej klasy złodziei tam rezydowała, nawet Żyguli miał jeden. 
Umówiłem się z nimi, że przyjadę 1 lipca i od mieszkam to, co mi wiszą.
W samolot i wróciłem na Kos ze świadomością, że prawie połowę drogi do celu mam za sobą.

Kostas i reszta rodziny traktowała mnie jak swojaka. Zmartwili się, że będę ich żegnał niebawem. Nie mniej widziałem, że byli zadowoleni z tego, że wszystko idzie mi według planu. 
Nawet już bałakałem trochę językiem Homera. Liczyć potrafię do dziś. A fizycznie do takiej tężyzny doszedłem przy przerzucaniu tych worków, że jak przyszła dostawa paszy w workach z kontynentu truckami, to po dwa worki nosiłem szybciej jak reszta zwerbowanych przez Kostasa robotników po jednym.

Czasami, zanim wróciłem do hotelu, jechałem do portowego pubu na piwo i by sprawdzić czy nadal jestem jedynym Polakiem na wyspie. Barmanką była tam śliczna, typowa Greczynka Destina. Wchodząc do baru wołałem od drzwi: Krystyyyna piwo! Czasami, wieczorem, gdy skończyła barmanić sadzałem ją za siebie i jechaliśmy pomoczyć kanalizację w gorących źródłach przy księżycu. 
Były to urocze chwile, które zapadły w pamięci ze względu na miejsce i aurę jaka tam panowała.

Pamiętam też kościół przy Agorze gdzie często bywałem po owoce morza i jarzyny na którego portyku był namalowany typowy bizantyjski fresk przedstawiający świętego Marcina z żebrakiem.
Najbardziej na fresku podobał mi się koń. We wzroku konia widać było zadowolenie... niczym ładnej panienki "po".
Święty Marcin, na świętego mi nie pasował był za młody, bo przyzwyczajony byłem do starszych świętych na których widok żegnano się całując medalik na szyi.
Nie siedział dobrze w siodle możliwe, że ten na ścianie kościoła Marcin nigdy na koniu nie siedział nie sięgał strzemion. 
A żebrak... wypisz wymaluj uzmysławiał mi mnie, w drodze do ziemi obiecanej...


Zbliżał się koniec czerwca, siedziałem na Kosie jak na szpilkach, bo dochodziły mnie wiadomości radiowe (miałem tranzystor w mieszalni i radio w hotelu), że demoludy zaczęły się burzyć o upragnioną wolność. Jeszcze nie upadł mur berliński, a w tychże pamiętnych, pełnych entuzjazmu końcowych latach osiemdziesiątych odchodzili z polityki ostatni z wielkich ludzi - Reagan, Thatcher. Nikt nie zastanawiał się wtedy, co będzie po nich kto pokieruje światem i przypilnuje, by nie narobiono bajzlu.

Siedzimy późnym popołudniem przy antałku Retsiny pod pergolą, którą uspawałem. Krzew winogronu pięknie się wspiął na niej i rozrósł dla kogoś, kto pomógł mi w mych planach. 

Jutro lecę do Aten. Pięknie jest. Zakończyłem etap świńskiej niańki i opiekuna byków.

Kostas ze smutkiem patrzy na mnie, bo wie, że traci sumiennego pracownika. Denis (syn) nie garnie się by pomagać ojcu, bardziej mu leżą Skandynawki, które rwie na kopy jeżdżąc po plażach wożąc je kładem, by wieczorem, zajechać Beemą pod hotel i zawieść wyrwaną na dysco. 

Szkoda mi Kostasa, nie potrafił ukształtować chłopaka na swoją miarę. Cóż, takie jest życie.

Maryja też spogląda na mnie z żalem.
Pocieszam wszystkich, że jak obrosnę w pióra w Kanadzie to ich odwiedzę.

Piękny wieczór, pachniało miodem. Cykady na piniach szalały jazgotem.
Przy pożegnaniu babcia Amonaria pochlipuje, Maryja też. Ucałowałem babcię po rękach, Maryję z dubeltówki, z Kostasem pożegnam się na lotnisku, na które mnie jutro odwiezie.

Jako że nie samym chlebem człowiek żyje, wyjawię tu i inne rzeczy jakie mnie na Kosie spotkały.
 
Kos miał wówczas około 20 tys. mieszkańców. Wszyscy się znali, jak można było zauważyć. Sezon turystyczny zaczynał się 1 kwietnia i trwał do końca października. 

Po jakimś czasie mego tam pobytu - któregoś dnia, pojechałem skuterkiem po pracy zobaczyć słynny na cały świat platan Hipokratesa - ojca medycyny, chociaż chory nie byłem.
Drzewo jak drzewo, było ogromnie rozgałęzione, a pod nim pub (po lewej stronie) do którego podreptałem na piwo i zaczerpnąć wiedzy o krzaku od tubylców.



Destina: była bardziej interesująca od krzaka. Wiedzą o Hipokratesie mnie zaskoczyła jak na barmankę, opowiedziała mi (miała mnóstwo czasu, było przed sezonem) o historii tej wyspy. 
Z kolei ja oświecałem ją na tematy mniej jej znane. 
Obiecała mi pokazać więcej (?) tutejszych ciekawostek.



Po kilku dniach poczułem ochotę na te obietnice Destiny. 
Wylądowaliśmy w termach z gorącą wodą i siarkowodorem. 
Wspaniała rzecz moczenie się w tej cieczy. Po wyjściu można fruwać tak lekkim cię czujesz.
Trochę śmierdziało, ale co tam.

Jadę jeszcze pod platan Hipokratesa, gdzie jest pub z moją Afrodytą by ja pożegnać. 
Bierzemy - jak zwykle dwie butelki różowego Imyglikos i jedziemy do Psalidi by spłukać ciężar trosk nas trapiących. 

Księżyc nie dopisał, bo małym sierpem tylko odbijał słoneczne światło.

Jadąc z Destiną wiszącą na mych plecach, intuicyjnie czułem, że coś się z nią działo. Jak zawsze wesoła, gotowa do kpin i żartów była... jakby bez krwi, oklapła i nieobecna.
Leżąc na nagrzanym piasku plaży zaczęła mówić tak jak nigdy przedtem.
Zawsze traktowałem ją jak druha-koleżankę. Wiedziała i znała moje plany. Zaczęła opowiadać, że jej ojciec ma największą piekarnię na Kosie, największą dyskotekę, "Apollon" i "Marie" (ogromne hotele) też należą do niego. Zapytałem: 
- Dlaczego w takim razie pracujesz w pubie Platani, a nie w biznesie ojca?
- Ojciec pub kupił już dawno - dla mnie, bo chciałam pracować sama na siebie.
Dlaczego mi o tym opowiadasz - zapytałem. Przytuliła się do mnie i rozpłakała jak mała dziewczynka z rozbitym kolanem. Żal rozdarł mi serce i ścisnął gardło... dobrze, że był mrok i nie mogła zobaczyć jak moje łzy kapały w piasek plaży. Zrozumiałem wówczas, że kogoś krzywdzę. Ale nie takiego chleba szukałem przecież. Moj wybór, moja droga była prosta, bez żadnych zakrętów przecież...
Objąłem i przytuliłem ją mocno... mocniej jak ona mnie.

Nie wiadomo, kiedy nastał świt. Samolot miałem o 16.oo. Z Kostasem umówiłem się na 14.3o. Leżeliśmy na plaży do 13.oo. Oboje przedłużaliśmy chwilę rozstania która musiała nastąpić nieuchronnie. Miałem w głowie jedno - Kanada.
 
Tą jedną jedyną miłość, już dawno zabrała inna.