Z dna oka

Byłem, widziałem. To co zapamiętałem jest w tych workach.

poniedziałek

Pisanie listów



Samolot osiadł tak na runwayu łagodnie, że nie dało się wyczuć momentu kiedy to nastąpiło. Leciałem z Aten, przez Amsterdam. Po 13 godz. lotu jestem w Kanadzie, w Ontario, na lotnisku Lester Mc Pearson. Delegacja jaką towarzyszyła powitaniu mnie, nie była imponującą. Jedziemy po jakimś Highway’u, nie wiem czy 407 czy może 410, a być może 427? Tu dróg szybkiego ruchu jest tak wiele, że można się pogubić. Oczywiście wówczas nie wiedziałem nawet gdzie jestem, ale z czasem, udało mi się opanować numeracje i położenie w terenie. Kwestia czasu, jak wszystko. Jechaliśmy tym highwayem, a makówka chodziła mi na wszystkie strony. Po lewej stoi jakiś ekstra wyglądający budynek, po prawej niewiadomego pochodzenia budowla, z przodu setki aut które w Polsce można było sobie obejrzeć jedynie w katalogach. Z tylu ciągnie niesamowity truck, właśnie taki jaki jest obiektem marzeń każdego zmotoryzowanego dziecka. Z długim przodem, kabina-pokojem, potężnymi rurami wydechowymi na górze, długą naczepa i z genialnym malowidłem z boku. Brakuje mi oczu, dwoje się i troje, żeby moc ogarnąć całą ta inność i odmienność.

To, co nastąpiło, było zlepkiem zmian, czasu, otoczenia, jedzenia, picia i prawie wszystkiego w mym dotychczasowym życiu emigranta.

Po przeleceniu pod prysznicem za stół, dalszy ciąg zdarzeń to tylko przebłyski. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że leżę na chodniku, na wznak, z ręka podłożona pod głowę. Jakbym się opalał. Mój widok musiał być doprawdy komiczny, gdyż wokół mnie zgromadzili się ludzie śmiejąc się i pokazując mnie palcami. Nie byli wrogo nastawieni. Stali w bezpiecznej odległości, kilka kroków ode mnie, nieco onieśmieleni, jakby nie chcieli mi przeszkadzać. Wyglądali jak grupa, która kibicuję komuś w jakimś karkołomnym przedsięwzięciu, na przykład linoskoczkowi, albo człowiekowi wspinającemu się po słupie do trofeum zatkniętego na szczycie. Niczym w zawodach jakiegoś idiotycznego festynu ulicznego. Stali tak i patrzyli, coś bełkocząc, pokrzykując. Ocknąłem się i usiadłem. Chciałem rozejrzeć się wokół, zasłaniali mi cały widok. Paru z nich mówiło do mnie coś konkretnego, żywo gestykulując. Usiłowałem usłyszeć, o co chodzi. Nagle stwierdziłem, że nie jestem w stanie zrozumieć ani słowa. Dotarło do mnie, że mówią w nieznanym mi języku. Ogarnęło mnie przerażenie. Zerwałem się na równe nogi i zacząłem uciekać na oślep. Podnieśli wrzask, ale zdążyłem się przez nich przebić, przebiegłem kilkadziesiąt metrów i skręciłem w pierwsza parkowa alejkę w lewo, potem w pierwsza w prawo, gdzie na szczęście było jeszcze więcej ludzi, dzięki czemu mogłem zgubić ewentualny pościg. Minęło parę minut zanim ochłonąłem. Zacząłem dostrzegać przechodniów, po przeciwnej stronie niedalekiej ulicy. Sklepy, samochody, budynki, docierał do mnie zgiełk uliczny i kwilenie latających mew.
Dopiero wtedy, na spokojnie stwierdziłem, że rzeczywiście stało się że mną coś niewytłumaczalnego. Nie rozpoznawałem miasta w którym się znalazłem ani mowy mijanych ludzi. Usiłowałem się uspokoić, ale natychmiast przypomniało mi się coś stokroć bardziej przerażającego. To, że nie pamiętam jak się nazywam, kim jestem i jak się tu znalazłem. Sięgnąłem do kieszeni z nadzieja znalezienia dokumentów. Niestety. Wszystkie kieszenie puste, jeśli nie liczyć brudnej chusteczki do nosa w tylnej kieszeni spodni. Mimo całej grozy sytuacji, parsknąłem bezsilnym śmiechem patrząc na zielony, zasmarkany kawałek materiału. Wyrzuciłem go natychmiast do kosza, przy czym nawet ta chusteczką wydała mi się bardziej cudzą niż własną. Poczułem obrzydzenie. Jakim cudem noszę nie swoją chusteczkę? W tej samej chwili przyjrzałem się swojemu ubraniu. Nowe odkrycie. Zupełnie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek nosił drelichowe, zielone spodnie z czarnymi lampasami. To jakąś maskarada, jakiś żart, pomyślałem, na pewno zaraz się obudzę. Zamknąłem oczy i ugryzłem się w język. Zawyłem z bólu. Otworzyłem oczy. Przede mną obce miasto, obcy ludzie. I ja sam, obcy dla samego siebie nie mniej niż wszystko wokół…
Nie miałem na sobie żadnej kurtki czy marynarki, tylko koszulę z kołnierzykiem, biała, z podwiniętymi rękawami. Jedyne co mnie odróżniało od otoczenia, to te idiotyczne lampasy. Ale ludzie nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi.
Można powiedzieć, że „doraźnie” się uspokoiłem, na tyle, że mogłem się zdobyć na równy, normalny krok i opanowany wyraz twarzy. Właśnie, moja twarz. Gdy tylko o tym pomyślałem, ogarnął mnie lęk. Nie wiedziałem jak wyglądam. Bałem się co zobaczę, gdy nadarzy się okazja zobaczenia się w lustrze. Zacząłem się rozglądać za czymkolwiek w czym mógłbym ujrzeć swe odbicie. Po drugiej stronie ulicy była mała fontanna. Widząc błyszcząca w słońcu kałuże przeszedłem na druga stronę i zbliżyłem się do rozlanej wody. Przygotowany byłem na najgorsze. Spojrzałem i zobaczyłem swoją twarz. To mogła być tylko moja twarz. Tylko ja stałem pochylony nad kałuża. Zobaczyłem twarz człowieka który miał trzydniowy zarost na gębie i mocno podkrążone oczy, ale wydał mi się znajomy?
Siedziałem w kucki nad kałuża aż jakieś dziecko przebiegło z krzykiem, rozchlapując wodę. Otworzyłem oczy i przetarłem twarz. Usłyszałem nad sobą łagodny kobiecy głos: „Sorry”. Odwróciłem się, porażony słońcem zmrużyłem oczy, ale ona już pobiegła za dzieckiem.

Nie miałem zegarka, więc nie wiedziałem ile upłynęło już czasu. Słońce nadal grzało mocno. Musiało być po południu. Było lato. Nawet pora roku była dla mnie czymś nowym. Równie dobrze mogła być zimą i też bym się nie zdziwił. – Albo jesień. Było mi wszystko jedno gdyż i tak nie pamiętałem, która z czterech pór roku była prawdziwą pora, ta pora, kiedy jeszcze wiedziałem kim i skąd jestem.
Powlokłem się w kierunku ławki nie opodal fontanny. W głowie pustka. Zupełna pustka i potworne łupanie, żadnego punktu odniesienia, nic, co mogłoby mnie naprowadzić na jakikolwiek ślad. Albo więc nie jestem tym kim byłem, albo zapomniałem kim naprawdę jestem. Bo przecież nie jest to sen. To mi się nie śni. Jestem żywym człowiekiem i jedyne co wiem, to to że boli mnie głową.

Musiałem się zgubić. Może ktoś mnie napadł i ogłuszył. Nie mam przecież dokumentów ani portmonetki. Ale przecież nie pamiętam, czy w ogóle je miałem. Robi się coraz później. Czuję to, choć słońce nadal wysoko, nadal jest gorąco. Może powinienem odpocząć. Ale boję się zasnąć. Nie wiem co zastane gdy się obudzę. Ostatecznie na tej ławce nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Ludzie przechodzą i nie zwracają na mnie uwagi.
Chyba przysnąłem? „Gdzieś ty do cholery przepadł!” – obudził mnie tubalny głos Jurka.
„Szukamy cię od dwu godzin!” poinformował.
„Widzę, że kwitnąco nie wyglądasz... chodź na piwo”…

Po trzech dniach aklimatyzacji poszedłem do roboty. Pracowałem na rozbiórkach. Ten to zrozumie, kto w tej branży pracował, 4 baksy na godzinę, 10 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu. Praca po prostu katorżnicza. Pracowali przeważnie chłopi z łomżyńskiego i białostockiego przyzwyczajeni jak żadna inna nacja do bardzo ciężkiej pracy. Sól polskiej ziemi. Pracowali tylko Polacy. Nikt inny by nie wytrzymał. Pracowali aby kupić traktor, snopowiązałkę, lub cement na budowę domu.

Nasz szef, oczywiście „Mafiozo”, brał za nas od zleceniodawców dwa razy więcej niż nam płacił.
Przerabialiśmy szkole na dom mieszkalny. Budynek miał 14 pięter. Rwaliśmy podłogi, burzyliśmy wewnętrzne ściany. Cały dzień huczało w tym budynku jak w ulu. Kurz gasiliśmy wodą. Przyjechała raz straż pożarna sądząc, że budynek się pali. Tak wielki obłok kurzu unosił się nad dachem. Gruz woziliśmy taczkami do zsypu, do rury o średnicy jednego metra, która wydłużaliśmy w miarę przenoszenia się na wyższe kondygnacje.
Na ulicy stał 60 stopowy kontener. W kontenerze pracował Józek, rozgarniał gruz, aby równo wypełniał wnętrze. Wszyscy zazdrościli mu tej pracy. Była dużo lżejsza niż naszą robota.

Lipcowy upał w połączeniu z wilgocią idąca znad jeziora wykańczał nas. Naprzeciwko naszej budowy była usytuowana ładna restauracja, w porze lunchu wypełniona lepszym sortem klientów. Nienawidziliśmy tych dzianych ludzi, czystych i zadbanych, my brudni, bez szansy umycia się gdziekolwiek. Bo co tu dużo gadać, to prawda co mówił kiedyś brodaty facet że „byt kształtuje świadomość”.
Moi koleżkowie siadali na przerwie przy oknach bez futryn i pustym zmęczonym wzrokiem obserwowali czyściochów w restauracji jak zajadają. Oni jedli z talerzy coś, czego nawet nazwać nie potrafiliśmy. Popijali winkiem. My jedliśmy chleb z grubo krajanym boczkiem, popijając mlekiem z butelek po wódce.

Podczas przerw większość próżnowała. Ja nie, myślałem jak tu dać satysfakcję moim współtowarzyszom kosztem tych z restauracji… – Wymyśliłem! Na 14 piętrze były mieszkania z porzuconymi książkami, podartymi ubraniami i stara bielizna. Była tam też łazienka z pełnym sedesem. Smród z tej łazienki mógł złamać niejednego z nas mimo, że do wielu smrodów byliśmy przyzwyczajeni. Ten był przeogromny. Postanowiłem wykorzystać sedes i podzielić się smrodem z burżuazja w restauracji. Dałem moja myśl pod głosowanie gremium. Zgoda była pełną. Odkręciliśmy śruby łączące sedes z podłoga. Uszczelniliśmy go od dołu. Górę obłożyliśmy koszulami i marynarka. Nieśliśmy ten sedes ustawiony na deskach na 7 piętro po schodach. Stasiu, jeden z nas, który miał pod Piotrkowem hodowle świń, cały obrośnięty rudym kłaczywem na piersiach i na plecach, po długiej zadumie i myśleniu powiedział: „to gówno jest dobrze zmacerowane”. Wszyscy przytaknęli gęsto spluwając. Pewne że miał rację. Nie wiedziałem co to znaczy, lecz wierzyłem Stasiowi na słowo.

Nieśliśmy ten sedes jak kiedyś popiersie Ojca Narodów na pochodzie 1-majowym. Szedłem pierwszy usuwając z drogi cegły i dragi. Wolałem: „bracia, aby nie uronić”. Praca naszą byłaby niemożliwa w tym budynku gdybyśmy wylali zawartość. Smród gesty, że można krajać, szedł za nami. Cieszyłem się z tego smrodu który gwarantował powodzenie akcji. Doszliśmy po 12-tej w południe. Restauracja była pełną gość. Gwałtownym ruchem wrzuciliśmy sedes wraz z zawartością do rury. Tąpnęło, grzmotnęło, aż zachwiało nami. Podekscytowani akcja nie powiadomiliśmy Józka w kontenerze. Trudno. Teraz się w nim miotał bijąc pięściami o stalowe ściany. Nie miał sił aby wyskoczyć. W końcu, przewieszony przez jego obramowanie rzygał gęsta żółcią.

Smród wolno, acz niepohamowanie doszedł do restauracji. Eleganckie panie i panowie opuścili stoliki ustawione pod restauracja, następnie z restauracji. – Nie, oni nie oddalali się z elegancka godnością. Oni spierdalali w popłochu pozostawiając na talerzach napoczęty „Beef Strogonoff” i niedopity „Pinot Noir” w kieliszkach. Pierzchali również kelnerzy przeskakując przez mały żywoplocik z kwiatów w doniczkach. Kwiaty były różnokolorowe – pamiętam jak dziś. Musiały ładnie pachnieć. W takich restauracjach ważne są wrażenia estetyczne.

W pełni uzyskaliśmy zaplanowany efekt. Trzeba było widzieć twarze i oczy moich kolegów. Byli dumni, błądzi i usatysfakcjonowani. Ten wyraz twarzy miał lud Paryski po zdobyciu Bastylii i marynarze Aurory po zdobyciu Pałacu Zimowego.
Co ja odczuwałem? Pochodzę z warstwy naszego narodu która kiedyś specjalizowała się w szarżach na armaty. Nie ma już armat ustawianych w wąwozach, nie ma kawalerii i szabel, amarantów zapiętych pod szyję. Została jednak kawaleryjska fantazja. Ona jest w genach. Ona była, jest i będzie…

Pracowaliśmy sześć dni w tygodniu po dziesięć godzin dziennie. Nauczyłem się w tej pracy szacunku i sympatii dla tych ludzi - mimo ich szorstkości, prymitywizmowi i dypsomani.

Niedziela po tygodniu pracy przeznaczona była na pójście do kościoła przed którym odbywały się spotkania towarzyskie, rozmowy o pracy i możliwości jej znalezienia.
Po kościele wracaliśmy do swoich miejsc zamieszkania, przy których Bałuty w Łodzi zaliczyłbym do dzielnic luksusowych.
Mieszkania budowane były w amfiladzie - czyli, jak nazywano w Lesliville "like a subway system". Głównym miejscem spotkań towarzyskich była kuchnia, która jednocześnie spełniała rolę jadalni i - niestety "pijalni". Z kuchni wchodziło się do ubikacji i łazienki w której była jedynie wanna.
Gdy widziało się biegnących ludzi ulicą, wiedziałeś że biegną do stacji metra, do kuchni w mieszkaniu lub do wejścia do ubikacji. Kto dobiegł pierwszy temu wszyscy "współspacze" zazdrościli.
W każdym mieszkaniu mieszkało po 5-ciu lub 6-ciu chłopa. Ważnym elementem kuchni była również lodówka zaś pralka pracowała dla wszystkich po kolei.

W niedzielę robiono obiad wystawny, składkowy. Robili go przeważnie ci co do których reszta miała zaufanie, że w Polsce nie pracowali przy drogach gotując asfalt. Przeważnie był to rosół z kury, a na drugie ziemniaki z kawałkami kury "po kąpieli". W rosole pływały ogromne oka tłuszczu, a mimo to nie widziało się otyłych.
Do obiadu musiałeś mieć czyste ręce i czystą koszulę. Nikt o tym nie mówił. To się wiedziało. Rytuał.
Jedzono powoli wymieniając uwagi, kogo spotkało się po kościele i o pracy. Po obiedzie był czas pisania listów.

O tym chcę opowiedzieć.
Często zapraszano mnie na niedzielne obiady po których przystępowano do ceremoniału pisania listów. Byłem wtedy centralną postacią. Pisarzem - powiernikiem.
Odbywało się to w taki sposób:
Zasiadałem przy jednym końcu stołu uprzednio uprzątniętego z okruszyn i pokrytego czystym papierem. Obok mnie wysyłający korespondencję, reszta siedziała naprzeciwko z rękoma, wielkimi jak ciężarki w cukrowni, położonymi na tym papierze, rozłożonym odświętnie. Słuchali z uwagą i namaszczeniem.
Pytam; jak masz na imię, jak się zwracasz do żony, ile masz dzieci, w jakim są wieku, jakie mają imiona. Czy chodzą do szkoły i czy dobrze się uczą. Kogo chcesz pozdrowić z rodziny. Czy martwisz się o inwentarz i czy chcesz o tym napisać?
Po otrzymaniu tych i innych informacji zaczynamy tworzyć list. W liście umieszczone są zapytania o zdrowie żony, dzieci i krewnych.
Jednak nie po to mnie proszono...
Chodziło o klimat listu. Dodając w tekście gdzie tylko można słowa o tęsknocie i uczuciu. Wiem, że te słowa, żony będą czytać po dziesięć razy. Są przecież same, pełne niepokoju czy chłop nie znalazł sobie innej za wodą, w nieznanym pełnym pokus świecie. Nie, na pewno nie. Nie napisałby takiego listu do niej i o niej. O dzieciach. Zatroskany o wyniki w nauce. Myśli też po gospodarsku o inwentarzu. Pisze, że wróci rychło i wybuduje dom, który jej obiecał. Duża kuchnia i łazienka cała w kafelkach. Tynk na zewnątrz szklany - błyszczący. Sobie, kupi traktor. Widział w wyobraźni dumę żony i potakiwania krewnych przy czytaniu listu.

Czy potrafisz sobie to wyobrazić?
Zamknij oczy i spróbuj. Czy te listy były autentyczne? Oczywiście, że tak. Oni tak myśleli lecz nie umieli lub wstydzili się przelać swoje uczucia na papier.
W ciągu całego ich życia ciężka praca zabiła ich wrażliwość zamieniając ją na wolę przetrwania.

Przypomina mi się zawód pisania listów w średniowiecznych miastach. Wtedy panował powszechny analfabetyzm. Wszyscy moi klienci umieli pisać. Jest jednak różnica
pomiędzy pisaniem, a umiejętnością "wypisywania się". Trzeba służyć innym tą umiejętnością jeżeli się ją ma!

Zawsze proponowano mi rekompensatę za moją pracę. Przeważnie w "przelewie". To fakt. Odmawiałem. Sam czerpałem wiele satysfakcji z tej pracy. Poznawałem ludzi w ich najskrytszym wnętrzu. Czysta socjologia.


Nie śmiej się z tego co napisałem. To jest mój naród, a ja jestem jego...